środa, 30 listopada 2011

96- dobiję do setki w nowembrze albo mnie dobijcie. a echo (p)odpowiada - dobijcie !

sprawę mam taką jedną do społeczeństwa. czy jest może ktoś chętny na bożonarodzeniowy jarmark w Munchen w nadchodzącym tygodniu? ponoć wunderbar i śliczny do zatchnięcia.


będą precle z miodem i mocny gluwajn z cynamonem na legendarnym marienplac. chętnie oddam w dobre ręce. albowiem mi jakoś nie po drodze. a tymczasem ojciec-dyrektor tako rzecze niczem zaratustra: jedź, dziecko, ja cie uczyć każę (z akcentem na karzę!). tylko, że ja niekcę ojcze-d. jest bowiem przyszłotygodniowe szkolenie w dziedzinie mi wielce obcej. obcej bardziej niż siew raszponki. obcej nawet bardziej niż budowa synchrocyklotronu. i mię jakoś zupełnie nie nęci. bynajmniej. zwłaszcza, że będzie w języku albiońskim jakby. bo towarzystwo do szkolenia takie cośokoło międzynarodowe. będzie hindus, grek, portugalczyk, eskimos i ja. czyste wcielenie ciemnej tabaki w rogu. z moim pseudo-albiońskim czeka mnie najpewniej dwudniowe tureckie kazanie. a w południe bockwurst z chrzanem na pocieszenie. no proszszsz was, skupcie się i zróbcie tak, żebym nie musiała tam jechać. mam natenczas zupełnie inne plany. wieść gminna vel paninamilliczwillicz donosi o wielce obiecującym koncercie wielce apetycznego adasia cohena w praskiej fabryce czciny. akurat naówczas gdy mi samolot będzie kołował gdzieś nad osnabruckiem. w nosie mam szkolenie z niewiadomoczego i niewidadomopoco. chcę na koncert adasia! precle se sama upiekę a wysokogatunkowy gluwajn własnej roboty sobie przyniosę w termosie.( made in prc oszywiście. nie bez parady wszak wieszczył wieszcz, iż „chińczyki trzymają się mocno”). zrób więc COŚ drogi czytelniku w tym chwalebnym celu. zrób COŚ! wołam do ciebie, ja b.’rzoza.
b.

czwartek, 17 listopada 2011

bożole w dłoń !


b.

ps.
a wiecie, że nam dziś, w związku ze zdjęciami do firmowej świątecznej kartki natchnionej impresją „euro 2012 czyli krew, pot i łzy na boisku” (bynajmniej nie chodzi o konserwatorów murawy) zrobiono PROF-ESJO-NAL-NY makijaż?! upudrowano nas, zaróżowiono kości policzkowe, zatuszowano błękitem paryskim cienie podoczne, narysowano kleopatrowe kreski na powiekach (tak, tak, mężczyznom takoż) a potem ... kazano się tarzać po pleksi, tfu murawie w futbolowych konwulsjach. Artyści-fotograficy są jednak jacyś dziwni. osobiście wystąpiłam w pozie tonący żuraw vel szóstka weidera. gdybym wiedziała, że mi każą uprawiać pilates w świetle fleszy uciekłabym z wrzaskiem i z tymi ślicznymi piłkarskimi korkami w kolorze dojrzałego szmaragdu zanim. wychodzi człowiek taki upudrowany na plan, ustawia się tym lepszym profilem do kamery i mruga frywolnie robiąc na polikach długie rzęs cienie a tu TRACH. pada komenda : na pleksi, tfu na murawę! po pięciu powtórzeniach ekstatycznego leżącego wślizgu czapeczka mikołaja zsuwa się na oczy rozmazując widowiskowo grubo nałożony tusz, twarz puchnie z wysiłku, uniesiona w pogoni za piłką noga zaczyna dygotać od ściany do ściany i masz ochotę wyszarpać artyście tętnice własnymi kłami. w dodatku po fefnastym ujęciu okazywa się, że tak tak i owszem ale nie nie. nie ta koszulka. fioletowa jest passe, lepsza będzie turkusowa. topsz. no więc przez kilka minut wycieram pleski, tfu murawę tureckim turkusem. o tak tak! pokrzykuje artysta, więcej energii, pokazać zęby. ZĘBY POKAZAĆ. dobrze. bardzo dobrze. albo nie . niedobrze. pani założy ten dresik. malinowy. turkus mu zbyt bruździ w planie. zaczynam się modlić o artystę daltonistę. podobne katusze czekają innych zawodników. ojciec-dyrektor popyla w finezyjnym dryblingu w narodowym stroju teutońskim z workiem mikołaja na plecach.


i za każdym razem, gdy z zamaszystym rozmachem trafia w piłkę dostaje burę. trafienie w piłkę oznacza totalną dekompozycję obrazu i niweczy wysiłki artysty. zaczynam rozumieć, czemu nasi starają się w piłkę nie trafiać. koleżanka (gdyby jej mąż wiedział, jaka jest śliczna w profesjonalnym makijażu nakazałby je noszenie czarczafu lub ghatwy) w aktualnie obowiązującym reprezentacyjnym stroju bez orzełka (hańba, hańba, hańba - niesie się echem po studiu) biega po planie wprawdzie jak łania ale widzę jak jej zaczyna pękać żyłka. kolega bramkarz po kolejnym rzucie szczupakiem na wyimaginowaną piłkę na chwilę traci kontakt z rzeczywistością.


pleksi jest jednak trochę twardsza od murawy. pozostali zawodnicy dzielnie prężą muskuły lub wiją się nader ekwilibrystyczne udając piłkarskie derby. w końcu, gdyśmy już padli na pyski i skonsumowali przygotowane dla nas półmiski z mięsiwem oraz (sic!) salatery z surową marchewką (znak, że potraktowali nas w studio jak istoty z tap-madl) po pięciu godzinach (to chyba rekord meczu piłkarskiego) sędzia, tfu artysta, odgwizdał koniec meczu. jeszcze tylko mała ustawka (czytaj zdjęcie zbiorowe, nie naparzanka)


i mogliśmy dokonać tradycyjnej wymiany koszulek. z uwagi na możliwość zakwalifikowania tej sceny jako nieobyczajności pospolitej ograniczyliśmy się do prozaicznej zamiany za kotarą dresów/szortów/korków na nasze biurowe mundurki (audytorium buczy nieukontentowane a pan z trzeciego rzędu na znak protestu rzuca w nas burakiem cukrowym).

tymczasem odkorkujmy wino i rozkoszujmy się bożole niuwą, w tym roku ponoć smakuje truskawką i rodzynkami.
b.

wtorek, 15 listopada 2011

hafetajg mit kaesefuellung

no wiem. mam zaległości. tematy spiętrzają się, nachodzą jeden na drugi i z czasem zacierają w sklerotycznej kipieli. pozatym nie mam czasu na notki bo w piekarniku dochodzi właśnie moje kolejne ciasto drożdżowe.


tym razem według przepisu z burdy. tak. włączył mi się tryb germańskiej hausfrau. zabawne jest robienie ciasta podle teutońskiego przepisu. połowy słów nie rozumiem. komiczna tragedia. rozumiem co to jest ewolwenta, rozumiem co to jest przekładnia ślimakowa. nie rozumiem żadnego z czasowników łączących „jajko” i/und „mąka”. słabo. sehr słabo, jak na kuchenmajsterin. ciasto rośnie w piekarniku a ja spostrzegam, że zapomniałam (hau? HAU?) dodać doń jajka.


mojry jednak nie da się oszukać. ale urosło. dziwne. może ta cała heca z jajkami do ciasta to efekt skutecznego lobbowania kurzych farmerów. dźgam placek szaszłykowym patyczkiem. środek wypieczony, boki grząskie jak bagienko. niemiecka burda nie przewiduje takiego wariantu. no to jestem w czarnej dupie. czyli w domu, w zasadzie. prawdopodobnie właśnie schrzaniam sztandarowy wypiek NRD. ale.zgodnie z recepturą, nieuwzględniającą cukierniczej katastrofy, na wierzch wędruje gorąca polewa z morelowej konfitury. jestem zbyt sta... tfu wróć, doświadczona, żeby się załamać potencjalnym zakalcem. załoga na saskiej kępie pochłonie nawet teflonowe ciasteczka posypane cukrem pudrem. a koleżance, która poleciła mi przepis z burdy, niechcący stłukę talerzyk z hafetajgiem. pozatym przydadzą nam się niekonwencjonalne bodźce. we czwartek znowu przekraczamy próg studia fotograficznego w celu zdjęcia naszych fizjonomii w niekonwencjonalnym anturażu na potrzeby świątecznej kartki. tym razem lajtmotiwem jest European Football Championship 2012. chłopaki z zapałem ćwiczą na sucho triki futbolowe. dziewczyny żądają piłkarskich krynolin skromnie zakrywających kolana i eksponujących wiotkie kibici. no i bez orzełka nie wyjdziemy na plan. no passaran. osobiście jestem za bezpośrednią konotacją z dotychczasowym wizerunkiem stadionu. więc. zamierzam wdziać panterkowe leginsy, złote szpilki i platynową perukę. w pełni świadoma, że po otrzymaniu kartki wielu na ustach zawiśnie wykrzykniko-zapytajnik w stylu naszego hiszpańskiego henryczka. henryczek (ten od rzucania salsowym biodrem na dansignu podczas fijesty na targach poznańskich a.d 2011) bowiem w odpowiedzi na nasz pewien mail w słowiańskim narzeczu odpisał nam krótko a treściwie, oraz w „czystej” polszczyźnie ”co to, ku...wa jest?”. czy ja już mówiłam, że kocham henryczka?
b.

piątek, 4 listopada 2011

a la scarlett. in da kiczen

alaska twierdzi, i słusznie, że jest logistycznym mistrzem kuchennym. ja zupełnie odwrotnie. odziedziczyłam chaosogenną skłonność do destrukcji ładu kuchennego po babci E. co oznacza, że zaplanowany na niedzielę rodzinny obiad generuje mi w apartamencie sodomę i gomorrę. nie mogę doliczyć się garnków, które naładowawszy produkcją własną utykam w całym mieszkaniu. lodówka, choć nie w wersji mini, nawet pusta pęka w szwach (w dodatku otwiera się bezszelestnie i samoczynnie z powodu lichej jakości sparciałej uszczelki). zaczynam robić farsz do uszek i w pewnej chwili orientuję się, że nagle mieszam w garze drewnianą chochlą buraczki. buraczki? jakie buraczki? miałam mieszać farsz. przyrumieniam cebulkę do grzybków i staje w odrętwieniu pośrodku kulinarnego grajdołka nad dylematem, wrzucić cebulkę w miskę z grzybkami czy może raczej do kapusty. kapusty ??? nie wiem skąd nagle mam tu tyle patelni, garnków i rondelków. biorę garść majeranku i podrzucam do góry. ziołowa mgiełka łagodnie opada we wszystkie sagany. i na kafelki. i na dywanik z kolorowych ścinków. i na całą dostępną powierzchnię. okap szumi jak silniki boeinga ale pochłanialność zapachów, pary wodnej i temperatury ma w głębokim niedorozwoju. okna w okamgnieniu zachodzą mgłą. ręczniki pachną czosnkowym lenorem (yyy ???). osławiona telewizyjna kuchenna sekutnica magada g. miałaby u mnie używanie. otwieram drzwi mieszkania na oścież i rozganiam mgłę potykając się znienacka o wcześniej nastawiony żeliwiak z mięknącą od kilku godzin w tymiankowo-piwnej zalewie wysokogatunkową chabaniną. gdyby nobliwi goście, których oczekuję w niedzielę wiedzieli, do jakiego kipiszu mogę doprowadzić podczas gotowania moje m 2, łagodnie lecz stanowczo odmówiliby mojemu zaproszeniu. tymczasem staje przed potężnym wyzwaniem – w co zapakować farsz do uszek. chodzą słuchy, że takie ciasto to betka i pinats. bieresz mąkę, wodę, zagniatasz, wałkujesz, wykrawasz i zawijasz. . no neiwiem. mam w tym temacie całkiem spor(n)ą rozterkę. ostatnie w lodówce jajo krzyczy ku mnie weź mnie, mnie weź. ale stara, rodzinna tradycja ponoć zakazywa jaja. moim zdaniem zrobienie ciasta z mąki i wody jest szarlatanerią najwyższej klasy. oraz nadodatek dręczy mię pytanie, jak ze sztukimięsa pozbawionej śladu baraniny i baraniego łoju uczynić nadzienie a’la kołduny litewskie. nie mówiąc nic o tym, że wiekowy, zardzewiały i tępy jak ... (proszę tu sobie dopowiedzieć stosownych kandydatów) fleischwolf mieli, skrzypiąc niczym kreda po tablicy (ju łymember?), co najwyżej rzadkie, górskie powietrze. a udająca baraninę, twarda jak stal damasceńska wołowina, gotowa jest wysadzić w powietrze maszynkę do mielenia mięsa niczym kmicic kolumbrynę. stracham się trochę użyć w tym celu (zmielenia, nie wysadzenia) mojego wszechmogącego panablendera. choć to w sumie kuszące jest. zaistnieć w legendarnych rodzinnych powiastkach jako ta, co blender wybuchła. tymczasem (wiem, wiem . literacko mierniuchna anafora stylistyczna) mieszam cija warząchwią to tu to tam ale i tak myślami jestem przy dekoracji stołu. bo. dewiza, że się je oczami, u mnie najsampierwsza jest. i tak to, ustaliwszy priorytety, posegreguję więc jesienne liście podle kształtu i koloru. a uszka. pfff. jest na to niezawodna metoda a’la scarlett o’harra “ i'll think about that tomorrow”.
b.