środa, 27 października 2010

"aniele koński " czyli wzdech do drogowców

jazda do pracy przyprawia mi wapory i generuje słowotok o charakterze wysokoobrazoburczym. dojeżdżam do biura i jestem prychającym jadem imbryczkiem. gdyby ktoś chciał prześledzić moją poranną trasę na saską kępę musiałby stwierdzić, że kierowca romana ma adhd lub oszalał bez szczętu klucząc bez sęsu tu i tam w poszukiwaniu przepustowej śluzy dla niekończącego się szeregu pełzających czterośladów. jestem mistrzem w aaru (alternatywnych alogicznych rebusach ulicznych): jeśli nie „p” (korek na marywilskiej), to „q” (mniejszy korek na płochocińskiej). jeśli i „p” i „q” to „z” - annopol z jeszcze ciepłym asfaltem. z każdym pitstopem na światłach nabrzmiewam irytacją i z uwagi na pozory obyczajności w obecności pani M. rzucam qlwami udając nagły kaszel. w nocy śni mi się modlińska z wymalowanym na różowo romanpasem, po którym sunę dostojnie 135 km/h a wiatr z wycieraczkami zrywają mi z przedniej szyby drogowców i drogówkę. idąc o 6:35 na parking przemyśliwam alternatywne rozwiązania eskalujące na lewy brzeg wisły. wsiąść z alaską i marianem do E 8, przekroczyć rzekę, dojechać do metra marymont, metrem do rotundy, stamtąd jakimbądź tramwajem przekroczyć rzekę i osiągnąć saską kępę. może w tym szaleństwie jest metoda. bo na namówienie ojca-dyrektora na instalację biura w legionowie brak mi argumentów. może lądowanie lufthansy z berlina w modlinie mogłoby zmienić jego optykę a moją gehennę w radość smyrgania pustą dwupasmówką i bimbania na korki. więc czekam. i pytam się. kiedy w końcu jakiś rozsądny prokurator karze powiesić za kohones na ulicznych latarniach wszystkich architektów miasta zezwalających na budowanie kolejnych osiedli bez udrożnienia wjazdu do citi.
no dopszszsz. furda tam. wdech wydech. idę. w trójce spotkanie z Panią Wisławą. się ponapawam, odepnę i zmelanżuję.

b.

sobota, 23 października 2010

surrealistyczny koniec soboty


Happening "Last Minute" - czyli tango na Dworcu Centralnym


Miejsce: Dworzec Centralnyal. Jerozolimskie 54, Warszawa
Czas: Dzisiaj, 23 października 2010, 21:30 Cena: Wstęp wolny Kategoria: akcje
Akcja Teatru Strefa Ciszy. Z megafonów zamiast zapowiedzi pociągów nagle popłynie muzyka - a 30 par zatańczy tango na peronach. Każdy może się przyłączyć.LAST MINUTE pierwszy raz zrealizowano w 2009 roku na Dworcu Głównym w Poznaniu w ramach madeinpoznan/noc. Kolejna odsłona będzie miała miejsce na Dworcu Centralnym w Warszawie w ramach Poznańskiej Burzy Kulturalnej. W happeningu udział bierze ponad 60 osób.Happening LAST MINUTE nie ma nic wspólnego z ofertą biur podróży, tanich linii lotniczych czy kolejowych. Jest metaforą rosnącego napięcia między krzykliwą i śpieszną rzeczyw...istością a naszym, osobistym jej odczuwaniem. Jak dostrzec LAST MINUTE? Najpierw trzeba zwolnić rytm a najlepiej zatrzymać się by zrozumieć własności danej chwili. Wówczas może okazać się, że LAST MINUTE jest nieskończonym, wiecznie trwającym zbiorem wspólnych trosk i uniesień, wyborów i straconych okazji.Fenomen dworca tkwi w fakcie, że jest miejscem bardziej z konieczności niż wyboru i właśnie dlatego w cudowny sposób obnaża nasze nastroje. Kolejne przesiadki, perony i kasy tylko potęgują efekt naszego bycia pomiędzy kolejnymi zdarzeniami, gdzie anonimowe tłumy realizują swoje życiowe szanse lub tylko łapią przygodne okazje.









dla mnie bomba!
b.

piątek, 22 października 2010

political uncorectnes

przyszedł piątek a z piątkiem wysięk z nosa i pełnia. mrowi mnie tu i ówdzie zapewne z obu przyczyn. poranny bieg na wolumen zaowocował wekami z marynowaną papryką oraz marzeniem o pięknym, przeogromnym targu warzywnym w stolicy. aniechby i gontem krytym, w którym rozszalały halny nie wyrywałby mi z rąk selera a ukośny deszcz nie zacinał mi w portmonetkę . ja się tu pytam na forum warsawianum czemu. czemu my, europejska potęga marchwi i kartofla nie możemy mieć takiego targu. jako niskobudżetowi krasnale europejskiej ekonomii mamy zaś pierdyliard banków na każdym winklu. a w tych bankach, jeśli już to ślamazarnie, przyrastają nam odsetki od zaskórniaków i puchną raty kredytów dawno zapomnianych i skonsumowanych. o ileż użyteczniej i milej byłoby pląsać i plądrować wśród skrzynek z kosztelami i burakami od rozkminiania wtf is bihajnd dys krzykliwym wezwaniem do entej zeroprocentowej pożyczki.

abstrahując od i w ogóle, jeśli tak sobie pozwolę metaforycznie przejść od buraka do filozofii przyczyny i sensu bytu to czasem wydajemisię, że światem sterują zieloni, galaretowaci kosmici rozpylający w mżawce wysokoskoncentrowany amalgamat wysokogatunkowego debilizmu. idę. powentyluję się irgą i marchewką nabytymi na wolumenie. idealne antidotum na nieopatrznie wysłuchane wiadomości z kraju. niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam.
b.

czwartek, 21 października 2010

postafterek śladowy

napisałabym jak i dlaczemu fajnie dziś było odgruzowywać bejsment w oparach nierzednącego kurzu. napisałabym jak nagle zza chmur wychynęło słonko na błękitnym niebie i stworzyło kiczowate tło dla naszego dzielnego ojca-dyrektora-master-of-german-gril. napisałabym jak nieoczekiwanie dużo plauener wurst da się wciągnąć przy miłej konwersacji o duperelach. napisałabym jak biesiadnicy zjedli mi stołową dekorację. napisałabym, że z żoną szefa, która ma naprawdę śliczne zmarszczki mogłabym przeświergolić niejeden wieczór, choć jest ona cienka w talii (czytaj o wieeele cieńsza ode mnie /tak, wiem to nie jest trudny wyczyn/). ale jutro kochani. jutro. dziś mam zakwasy w serdecznym palcu i marzę o szezlongu.

b.

środa, 20 października 2010

premiera: plauener wurst na saskiej kąpie

rozkosz kupowania przez internet zaowocowała dziś kurierem z oliwką z oliwek w spraju (zonk, zonk – nie pomylić z lakierem do włosów lub dezodorantem) oraz pilingiem solnym na soku z migdałów i kompilacją mandarynki z mango (zonk – nie zjeść przed właściwym użyciem). tak. wiem. jestem do cna zepsuta. i rozpuszczona jak dziadowski. trudno. przynajmniej cudnie pachnący ten dziadowski będzie. a propo zapachu. czy alaska łaskawie pamięta, gdzie łaskawie wtryniła te dwa niżej opisane grzybki z millicz willicz? bo, jak się dziś okazało po intensywnej penetracji romana w celu zidentyfikowania źródła fetoru wtryniła je do bagażnika i ni pisnęła o tem nikomu. tymczasem grzybki się rozpuchły w foliowej torebeczce i postanowiły wygenerować odorek. całe pięćdziesiąt minut drogi do biura musiałam tłumaczyć pani M., że prawdopodobnie tak intensywnie gniją jesienne liście i aż do grudnia będziemy się tak napawać. odkrycie prawdy było oślizłe i obrzydliwe a nad saską kępą zawisł dziś niespodziewanie obłok gnijącego fungiarnego truchła. ale. jutro go zutylizujemy aromatem oryginalnych germańskich kiełbasek - prosto od rzeźnika z plauen, które ojciec-dyrektor obiecał nam osobiście zgrilować. grilowanie ma być poprzedzone delejtowaniem naszej piwnicy pełnej piętnastoletnich zasobów. w związku z czym prasuję na jutro wyjściowy dresik marengo, powlekane kauczukiem rękawice i śliczną zawijkę na głowę w tonacji gołębiego skrzydła. oraz idąc za myślotokiem ojca-dyrektora nabyłam w superhedonistycznym sklepie najdroższy kawałek kiełbasy dobrze obsuszonej oraz parę innych gadżetów kulinarnych ( wielkopolskie kwaszeniaki na dębowych liściach , grójecką gruszkę w syropie, piri-piri z mołdawskią fetą, łosoś w trzech smakowych odsłonach, greckie oliwki z bałtyckim anszua) na skromny, „rustykalny” stół mający stanowić tło niemieckiej kiełbasie z niemieckiego grila na niemieckich brykietach. nie chciał cateringu z „domu polskiego”, proszszsz badzo. już ja mu , w tych kauczukowych mitenkach, zrobię typisz polnisz catering. od soboty w encyklopedii zdrowia suszą się na dekorację stołu karminowe i złote liście akacji. w kryształowych świecznikach z bursztynowymi kamyczkami gotowe do startu czekają cynamonowe świeczki. obrus w karmelowo-mandarynkową kratę i pół funta pout pourri z suszonych skórek gruszki i łupinek paryskiego kasztana. do tego srebrne widelczyki i na deser złociste ciasto ze śliwkami od „irenki”. i catering z „domu polskiego” może nam bynajmniej podskoczyć.
b.

czwartek, 14 października 2010

a możebyśmytak najmilsi, wpadli na dzień do millicz willicz ...

siedzę i się skupiam. aż mi pęcznieją cebulki na skroniach. bo. tak łatwo jest ubarwić i dośmieszyć nieubarwione i nieśmieszne. trudniej uchwycić istniejące barwy, pogodny nastrój i oddać go w całej okazałości i krasie. opisać weekend w millicz wilicz . ba. można by spróbować metodą statystyczną i wyliczyć podstawowe dane według klucza prostych pytań kto, co, kiedy (np. my, smalec w towarzystwie księzniczki sissi, całodobowo). lub osnuć opowieść wokół jakiegoś zdarzenia, rozwijając oboczne wątki, zagłębiając się w liczne retrospektywy (np. wpływ niedoboru wody na (r)ewolucję odruchów fizjologicznych). jest jeszcze najprostsza i najkrótsza metoda – napisać, że fajnie było, sakramencko fajosko. bowiem wszystko sprzysięgło się temu, abyśmy mieli bezapelacyjnie najlepszy weekend roku. najsampierw pogoda postanowiła nas podopieszczać i pokokietować lazurowym niebaskłonem i tą niczem nie przesłoniętą żółtą kulką (copyrajt by titulec). poranek w piżamie na oszronionej trawie i w otulinie mgieł połykających pnie złociejących drzew, jakby się żywcem unosiły do nieba- nie do przecenienia. ech. nie wszystkim udało się ten widok odnotować, gdyż, kapryśna mgła nie zechciała czekać aż się wszyscy podniosą z piernatów i czmychła przed pierwszym kubkiem kawy. trudno zresztą oczekiwać wstania z pierwszym pieniem koguta, gdy w zasadzie kładliśmy się kiedy kogut już rodziawiał dzioba do pobudki. bo. taki wieczór - gdy w kozie napalone aż skwierczy, na stole grzana księżniczka sissi z krupnikiem (tak, tak się nazywa ten trunek rodem z austro-węgier) smalec w kilku odsłonach i nieustający banan na twarzy z lub bez powodu - się celebruje do świtu, robi malutką przerwę na sen i zaczyna od nowa. cudowne zapętlenie czasu, pożądane dejavu. i nasza galopująca gotowość do upojenia się tym weekendowym zawieszeniem norm, zasad i codziennych powinności. dla podkreślenia odmienności urwało nas od wody. szansa i sprawdzian dla tych, którzy potrafią zrobić ablucje jednym wacikiem. pfff. mówię wam. da się. trudniej, gdy shit happen, ale ojtam nie wchodźmy tymczasem w te fizjologiczne niuanse. pozatym jacek ma własną studnię. taką nowoczesną hej. z ziemi wystaje rura i jak się zrobi pstryk pstryczkiem to z tej rury się robi fontanna. konia z rzędem kto wie jak okiełznać szlauch i napełnić kanister. stadninę koni temu, kto ten napełniony kanister udźwignie i zatacha do stosownego przybytku. wizja konieczności użycia takiego kanistra w celach prohigienicznych wbiła mnie w krótkotrwałą fobię i praktykowanie sanskryckiej metafizyki ajurwedy w celach wstrzymania ruchów perystaltycznych. co przy nieustająco samonapełniającym się stoliczku jest niebywale niełatwe. w przypływie więc chwilowego rozsądku odseparowaliśmy się na moment od stołu peregrynując do naszego ulubionego sklepu meblarskiego, w którym wspaniałe rustykalne kredensy z litego dębu belgijskiego sąsiadują z megakiczowatymi, złoconymi wysokogatunkowym tombakiem sypialniami i kryształowymi lustrami w ramach stylem kojarzonym z szalonym ludwikiem i jego łabędzim zamkiem myszki miki. tu też, w płonnym przeczuciu uszczęśliwienia mariana, nabyłam jej z dedykacją ekstraordynaryjny porcelanowy nocnik malowany w stratfordskie różyczki, nie pomna, że TO pokolenie książęce porcelanowe nocniki zalicza do kategorii „nooo – ykhm - fajnoeacoto”. ot prosty test na podszyty ckliwym sentymentalizmem uwiąd starczy obdarowującego. w drodze powrotnej zeksplorowaliśmy las w celach grzybobrańczych. z lasu i z twarzą wyszła alaska z do-słownie dwoma grzybkami – w sam raz w ten barszczożur przewidziany na popołudniową biesiadę. reszta towarzystwa pożegnała bór owita jeno w obfite kłęby babiego lata i udała się wprost do regału w spiżarce millicz willicz, gdzie rzędem stał bezlik słoi z zawekowanymi na słodko przez nieocenioną superintendent płachetakami zwyczajnymi (Starszy Pan zwał je kołpakami). pozatym co. udało nam się wywieźć titę na mazury i nie pokazać jej ani jednego jeziora, co można już kwalifikować do kategorii extrem expiriens. oraz. nie wiem czy mogę napomknąć o breweriach w sypialni gospodarzy zakończonych uszkodzeniem pewnych żeber, których nie wskażę palcem (bo nie wiadomo, kto tu zagląda ;) . aczkolwiek dowodzą one, że ułańska fantazja przenika na wskroś i w głąb naród teksański, co poczytujemy sobie za zaszczyt oraz „nasz” wydatny wkład w propagowanie słowiańskiej kultury na zaoceanicznych kontynentach. i. prawie nie czujemy nienawiści do gości, którzy nam wtrąbili bigos. bo. dali nam delektować się uprażonymi niebiańsko kartoflami i karkówką z grilla w sosie z aromatycznego tamaryndowca (który niedouczona autorka wzięła za śliwkę węgierkę – cóż za kulinarne międzynarodowe foux pas). na tym kończę fragmentaryczną relację z weekendu albowiem muszę się zająć szarlotką (u beni jest słodko, świat pachnie szarlotką tra la la - przez tydzień - wartość dodana niewydajnego pochłaniacza)

b.

środa, 13 października 2010

podpatrzone

taką mam na dziś impresję, że te chłopaki co je żurawiem wyciągają spod ziemi w san jose to normalnie w tych przeciwsłonecznych, wszystkie wyglądają jak dżejmsybondy oraz jak proty z k-paxa (czyt. keviny spacy) - czyli, czylijskim górnikom mówimy nasze stanowcze TAK.

b.

poniedziałek, 11 października 2010

piątek, 8 października 2010

w pogodni za złotą jesienią

a na karku outfit farmerski. bo. zaraz gramy milicz wilicz. sie ciesze.
we bring moore łomen with. Jack mast be happy. ;)
sija
b.

wtorek, 5 października 2010

katabatyczny wieczór

silny, południowy wiatr wydyma mi w pokoju firany i przepełnia wszystkie kąty dymem z kadzidełka. taki wieczór aż prosi się o jakiś horror. zaraz zasłonię żaluzje . na zaś gdyby mi na szybę miało przywiać twarz topielca. idealna aura na Pratchetta. jeszcze lepsza na Gaimana. myślami błądzę po zadusznym cmentarzu, szuram zeschniętymi liśćmi i śledzę migotliwe światła zniczy pośród morza wąskopłatkich chryzantem. mówią weki, że 14 października spadnie pierwszy śnieg. no. to czas celebrować listopad. nadejszło moje ambiance. więc. otulam się sfilcowanym szalem, przeobrażam w pepę singer, ubieram kaloryfer w chochoły i nucę „piechota, ta szara piechota”. co mi przypomina, że roman jutro do internisty a ja w ramiona miejskiego zakładu komunikacyjnego. dla termicznej izolacji owinęłabym się w gazety ale mam jeno zwierciadło i kuchnię. mści się wsteczny analfabetyzm i indolencja wydarzeń dnia powszedniego. takim „faktem” lub „rzepą” lub „gw” można byłoby się sensownie uszczelnić. w dyskusji o wyższości ... miałabym twardy argument przeciw inetrnetowym wydaniom dzienników. co mi także przypomina, że do laryngologa jutro moje osobiste okno na świat, gdyż mi komputer ochrypł był i zamilkł. pewnie jaka infekcja albo i wirusowe zapalenie przewodów. a nacieranie tussipectem jakoś nie skutkuje. idę. popatrzę sobie na falujące przy karniszach pajęczyny ... „piechota, ta szaaaara piechota ...”.
b.

niedziela, 3 października 2010

targi targi i po targach




z upływem czasu odmierzam kolejne targi zegarem gastronomicznym. Sosnowiec moczył nas cztery dni mżawką więc w pełni usprawiedliwieni zawiesiliśmy potargowe zwiedzanie na rzecz konsumpcji. szczęśliwie się złożyło, że w naszym hotelu panował wytrawny mistrz rondla i mogliśmy dopieszczać nasze podniebienia bez wychodzenia w słotę. na carpaccio z wołowiny cienkiej jak jedwab robiliśmy zapisy przy śniadaniu. żurek z pulpetami rozmarzał nam oczy a z kotlecików jagnięcych zabrałam ukradkiem na pamiątkę kosteczki, które w długie jesienne wieczory będę sobie wąchać i wspominać. oraz niniejszym ogłaszam, że rolada śląska z modro kapusto i kluseczkami w sosie śliwkowym rulez i mogłabym ją mieć w herbie. zupełnie niespodziewanie powróciłam także do wewnętrznego używania wódki wysokoprocentowej i musze stwierdzić, że nadal mogę: dużo i bez zataczania. w przeciwieństwie do co po niektórych. no taka karma. i o ile wyborowa dla mnie jest non consumatum to chopin i owszem. ponadto panowie kelnerzy musieli sobie gdzieś po pierwszym wieczorze mnie odhaczyć w notesiku i martini extra dry dostawałam od wejścia do restauracji w obszernym słoiku z oliwkami, za co jestem niezmiernie wdzięczna. jeśli zaś chodzi o targi tradycyjnie upłynęły mi na fantazyjnym krojeniu kiełbasy i komponowaniu estetycznych bukietów z ogórków, oliwek, czosnku i pikli.




w przerwach usiłowałam zawiesić wyżej głowy stopy w wysokoobcasowych czółenkach i zaprawdę na kolejne targi nabędę lakierowane tenisówki na grubej, miękkiej słoninie. albo wzuję szpilki pod warunkiem, że wszyscy mężczyźni zrobią to samo i będą z wdziękiem kołysać biodrami od 8:30 do 17:30. ponadto mieliśmy na stoisku jako hostessę prześliczną absolwentkę filologii angielskiej, za którą męskiej obsadzie stoiska gałki oczne wypadały do kolan i gdyby zamiast kiełbasy i smalcu kazała im zjeść pleksiglas i towot , to zapewne zrobiliby to z zapałem. no i bardzo miło było spotkać na targach pierwszy raz na żywo i rzucić się w ramiona koleżance, z którą rozmawiamy od lat dziesięciu przez telefon o ważkich sprawach merytorycznych oraz o dupiemaryni i stwierdzić, że nie zna granic ni kordonów sympatii zew. i jakże surrealistycznie acz niezmiernie sympatycznie jest spotkać na targach w anturażu garniturów i krawatów znajomego z Millicz Willicz, gdzie zwykle w szortach kontemplujemy grilla oraz celebrujemy w pidżamach życiodajną, poranną kawę z widokiem na lasy, łąki i pola.

a tymczasem, gdym ja się targowała, pewna celebrytka lansowała się w moich butach!







ale, że w skarpetkach? fuj!


b.



ps.


w jednej z sal targowego hotelu stały sobie wieszaki. po niewczasie się zorientowałem, że to TE wieszaki, na które poluje alaska & Co. taka okazja. no. przeszła koło nosa. a byłby ładny prezent na nowe mieszkanie. ech. mondry polak po szkodzie. we środę nocuje tam ojciec-dyrektor. się waham, czy go aby nie poprosić o małą przysługę. tylko czy taki wieszaczek podlega pod bagaż podręczny? samaniewiem.

pozatym caluśki hotel był wymalowany przez jakiegoś rękodzielnika o trójwymiarowym pędzlu. a to portret parowozu w pubie, szturmujący biesiadników, a to falujący na wietrze bluszcz pnący się po murze a to bezwstydnie ruchome sceny mitologiczne o niedwuznacznym podtekście. a wszystko w technice 3D. oszukana wielowymiarowym pędzlem co i rusz próbowałam, bezskutecznie, oprzeć się o jakąś nieistniejącą w rzeczywistości kolumnę, lub strząsnąć muchę z zasłonki. mówię wam, kino i-max to przy tym panpikuś. w tej sytuacji zejście po schodach przekraczało moje, i tak w tej kwestii dość wątłe, możliwości motoryczne. i gdy nikt nie widział, pełzałam po schodach kurczowo trzymając się poręczy i macając dłońmi kolejne stopnie w obawie przed zrąbaniem się z impetem w mniej lub bardziej wyimaginowany dół. wisienką na torcie była podłoga z szyby, po której należało do onychże schodów dojść. podłoga była jednocześnie realnym sufitem parteru. więc pytanie, czemu nie zdążałam na śniadanie proszę kierować do architekta tego obiektu. gdybym nie posiadała w obfitym nadmiarze tej dziwacznej fobii przed iluzoryczną wielowymiarowością przestrzeni, powiedziałabym, że wnętrza hotelu były very sofisticated. jednakże. osobiście preferuję, gdy ściana oznacza mur a nie próbę przejścia z łomotem do innego wymiaru. tak. jestem zdecydowanie płaska. niczym wzorcowy plazmowy wyświetlacz ciekłokrystaliczny lcd.
b.