piątek, 31 października 2008

puk puk kto tam - Listopad



czy mogę sobie pokultywować globalną tradycję helloween słoiczkiem dyni w occie? z niecierpliwością czekam na dziatki wykrzykujące trick or treat. na podorędziu talerzyk z omszałymi delicjami i ciasteczkami waniliowymi pamiętającymi zeszły grudzień. słodka skamielina. tego wieczora czeka mnie osobisty horror. na wokandzie ryba po grecku. oczyma wyobraźni widzę, jak śmigają po tarce pomiędzy opiłkami marchewki moje zszatkowane kciuki. idealne emplua na dzisiejszy wieczór. przedweekendowo omiotłam chałupę skrzętnie omijając pochowane w zakamarkach pająki. niedługo, chcąc stosować ściśle zasady pokojowego współżycia z onymi, będę sobie mogła co najwyżej pronto wypolerować okulary. czasem, chyba z nudów, robią mi psikusy rodem z helloween właśnie. leży sobie na środku kafelka taka zwinięta kuleczka wielkości pinezki. szturcham toto delikatnie kapciem szepcąc stanowczo: spadówa, ale toto się nie rusza. myślę sobie, acha , truchełko. trzeba sprzątnąć. biorę toto w palce a ten kłębuszek się spektakularnie rozwija, prostuje wszystkie odnóża i , mogłabym przysiąc, chichra się pod nosem z dobrego kawału gdy z wrzaskiem rzucam toto i uciekam na kanapę kątem oka obserwując jak kroczy w szparę między lodówką i szafką podczas gdy pobratymcy generują pewnie bezgłośny aplauz.


a jutro chryzantemy, znicze i pańska skórka dla osłodzenia tęsknoty za Tymi , Których Nieobecność ciągle nieudolnie oswajamy i kontestujemy.

b.

czwartek, 30 października 2008

konfucjanizm biurowy

z nowym weszliśmy nieoczekiwanie na niezwykle śliską płaszczyznę interpersonalną. wprawdzie z zachowaniem wszelkich norm społecznej kurtuazji ale jednak, rzucił mi przez lewe ramię z szelmowskim półuśmieszkiem: a bzyknie mnie pani?
w okamgnieniu spadłam mętalnie z fotela, szybciutko wstałam, otrzepałam garderobę i ... bzyknęłam. grzeczność - alter ego grzeszności. dla zaniepokojonych mą wątpliwą moralnością dodam, że z wieloznaczności bzykania wybrałam naprędce guzik do otwierania furtki. aczkolwiek nie wiem czy nowy był w pełni usatysfakcjonowany tą właśnie opcją . zwłaszcza, że o czym nowy nie wie, poza nim bardzo często bzykam listonosza ;)
b.


ps.
ale co tam bzykanko. właśnie nastawiłam w garach gołąbki łemkowskie z DROBIEM (alasko droga), kaszą gryczaną, papryką i sosem grzybowem. będą się kisić czy dni. w poniedziałek degustacja – odważni niech się czują zaproszeni.
b.

środa, 29 października 2008

w poszukiwaniu aurea mediocritas

o matko ależem się dziś w fabryce urobiła. aż mi para szła uszami. klik-klik-cyk-cyk-drukareczka siup-obrót- podskok-cel-pal. ojciec dyrektor wpadł na sześć i pół minuty, przedstawił nam nowego i wyparował. nowy fizjognomią przypomina misia i będzie nam ogarniał administracyjno-księgowe sterty. trafił tu w poszukiwaniu nowych wyzwań zawodowych. do papiórokracji? yyy wyzwań ? menszczyzna yyy? lekko nie kumam ale co mi tam. nie moja broszka z tombaku . o 12:00 miś wyszedł na lancz. NA LANCZ!!! u nas się nie wychodzi na lancz, halo! wrócił po godzinie zachwycony gastronomiczną ofertą francuskiej – tu chińczyk, tam turek, tu randez-wus , ówdzie francuskie kiszi. ja w tym czasie pokroiłam pach pach pach cebulke, zmięszałam z kukurydzą i tuńczykiem i skonsumowałam lewą ręką, prawą produkując biurokrację dla misia i sprytnie upychając tuńczyka w prawym policzku gdy lewy odpowiadał na telefon. jestli to azaliż pracoholizm już czy tylko bezmyślnie przysposobiona nadaktywność? im intensywniej wymiatam z biurka tym intensywniej spływają jakieś nowe tematy. pod stertę papierów kitram newralgiczną, niecierpiącą zwłoki, sprawę z marca a.d. 2008 co mi doraźnie podbudowuje poczucie asertywności. wychodzę z biura o 16:15 a tam NOC! aaaa. ja nie kcę. na sromotnika mi w zamian świetlisty poranek? marna to, choć stabilna pociecha, że na nowy rok przybywa dnia na barani skok. wcale nie jestem jednak pewna, czy przyrost dnia rekompensuje mi wystarczająco przyrost w metryce. z wiekiem, to raczej skórka za wyprawkę. idę upichcić potrawkę. kalafior-paluszki krabowe- cebula-jajo. odkąd wiem, że kuba hoduje kraba i się z nim przyjaźni krab mi lekko w gardle staje okoniem . czy ktoś z was hoduje krewetki?
b.

wtorek, 28 października 2008

a dziś - wizyta u hydraulika

Przez holl w szpitalu biegnie facet, który właśnie miał mieć operację.- Co się stało?! - pytają go inni pacjenci.- Słyszałem, jak pielęgniarka mówi: to bardzo prosty zabieg, niech pan się nie martwi, jestem pewna, że wszystko będzie dobrze!- Próbowała tylko pana uspokoić, co w tym złego?!- Ona nie mówiła do mnie. Mówiła do lekarza!!!

ykhm
3majcie kciuki
:)
b.

ps.

no i po wszystkim. pani docent hydraulik zadziałała z prędkością trzech machów – peryskop-ekstrakcja-alokalizacja aliena do słoika. dali mi przed zastsycek po którym o małom nie spadła z fotela – taki ekwiwalent karuzeli w strzykawce normalnie. a potem kazali poleżeć we flizelinowej pościeli. no to sobie poleżałam. a potem przyszła siostra wielokrotnie przełożona i mnie wygnała w te słowy: kobita jak rzepa, na pewno się jej nie kręci w głowie. wynocha. no to sobie poszłam. aktualnie uprawiam więc rekonwalescencję rozkoszując się postfaktum na otomanie z murakamim.
kciukom mówimy dzien-ku-je-my ! :)
b.

niedziela, 26 października 2008

lejzi sundaj

spacer, obiad, kawa po irlandzku, fotel, koc, książka. maksimum zadowolenia minimum kosztów. niedzielny zen. czego i wam życzę:)

b.

sobota, 25 października 2008

Ymieniny Starszego Pana



cytrynówka, smorodinówka, aroniówka, wiśniówka. wątrobę pakuje w kopertę i wysyłam dhl-em do sanatorium.
b.

piątek, 24 października 2008

rozmowy na wiek XXII

W wolnej chwili (acha ha ha ha) w pracy poświęcam się lekturze. kusi nowe zwierciadło ale nad to przedkładam tłumiąc niebranżowe zachcianki lekturę branżową. periodyk „tworzywa” ach jakiż intrygujący i inspirujący znienacka się okazuje degradując z piedestału silnym kopem torebki biodegradowlane , które ponoć stanowią dla świata kłopot większej rangi od poniżanych i od czci odsądzanych ordinary torebek plastikowych. w kolejnym naukowym wykładzie łagodnie choć stanowczo przekonuje, że w przyszłości tworzywa sztuczne będą się z nami komunikować. wizualizuję sobie afektację ukierunkowaną ku polimerowej miednicy dyskutującej ze mną o złożoności bohaterów „wojny i pokój”. albo wytykającej mi brak należytej staranności w pielęgnacji naszych wzajemnych kontaktów i zarzucającej mi dyskryminację w stosunku do porcelanowego zlewu. trochę się nieswojo czując z tą perspektywą przeprowadzam szybki dowód wprost podejmując dialog z domową miską, podstępnie zatajając przed nią jednocześnie rewelacje z periodyku. brak komunikacji yyy ... „interpersnalnej?” cieszy mnie niezmiernie. wmawiam sobie, że jeszcze nie prędko w moim życiu polimer spowoduje atak deprywacji i pozbawi mnie emocjonalnego kontaktu z homo sapiens na korzyść współczulności z plastikiem. już już mam odetchnąć głęboką piersią zostawiając problem komunikacji z tworzywem sztucznym następnym generacjom gdy mi nagle świta, że ten proces w zasadzie już trwa, generowany, pielęgnowany i promowany przez massmedia. bo staje mi przed oczami jak żywe zjawisko pt. „jola rutowicz vel tipsowy babon”. i myślę sobie, skrobiąc się środkowym palcem w siwiejącą skroń, że to kuriozum jest jaskółką przepowiedni „tworzywa”. łagodnie wartościując, wydaje się, że IQ „joli r.” idealnie koniuguje z IQ mojej miednicy a jednak podejmuje oważ jr próby niewybrednej komunikacji i zjednuje sobie rzesze zafascynowanych wielbicieli wpędzając mnie w niełatwe dywagacje nad różnicą między ewolucją a degeneracją. na zaś przecieram czule irchową szmatką moją miednicę z polimeru. i bynajmniej może to wcale nie jest świr a raczej zapobiegliwość. nie zapomnijcie na dobranoc pogłaskać waszych plastików.
b.

poniedziałek, 20 października 2008

środa, 15 października 2008

jesień jesień dary niesie :)


sokół kawowy - moje ziszczone marzenie - niezjadliwy (wiedziałam)



serniczek suplement/ tfu / surogat twarożku




i owoce jako podstawa diety




wibromycyna wzmaga łaknienie :)
b.

hewen, ajm in hewen

katar - obecny!
kaszel – w delikatnym odwrocie!
wibromycyna chyba działa. albo to działa tapczan. albo zespół wespół. a propo.
zdarza wam się nieraz, że się wam krzywa wszechświata styknie z waszą osobista krzywą? mnie tak się dziś zdarzyło. obudzona o 6:37 – no przecież mam wolne, pchnięta jakimś niewytłumaczalnym dźgnięciem losu wydobyłam z półki książkę. zupełnie inną od wszystkich*. i się w niej zapadłam. potem się rozczuliłam, zachichotałam i znowu, setny chyba raz, zakochałam. a potem zrobiłam w zakochaniu maleńką przerwę na uwarzenie bigosu, o słyszycie? perkoce sobie powoluśku a perkocąc snuje mi po kątach wszelkich swą cudowną woń i rozsiadł się całym swym jestestwem na mojej kanapie. bigos lepiej się warzy, gdy mu plumka jakaś ładna muzyczka. no to ciach, przekręcam wirtualnie gałkę radyjka (komu na dionizosa przeszkadzały gałki w radiach, pilot jest zdecydowanie mniej romantyczny, no chyba że to pilot jest hiszpańskich linii lotniczych z różą w zębach) a tam :


PIĘĆDZIESIĘCIOLECIE KABARETU STARSZYCH PANÓW !!!

Piosenki, kuplety teksty kabaretowe, o choćby takie jak ten:
Pan A Jerzy Wasowski
Pan B Jeremi Przybora
Krewny – choleryk

Krewny-choleryk:
Wprawdzie jestem dalekim krewnym doroty, ale muszę to określić jako skończone łajdactwo!
Pan A:
Co skończone?
Pan B:
Nic jeszcze nie skończone... ten pan zaczyna dopiero
Pan A:
Ale powiedział „skończone” – co?
Pan B:
Łajdactwo
Pan A:
Jak?
Pan B głośniej:
Łajdactwo
Krewny-choleryk:
Jesteście cynicy, wiolatorzy i zgnilce moralne!
Pan A:
Co ja jestem moralny?
Pan B:
Ty jesteś zdaniem tego pana niemoralny
Pan A:
Jak to, przecież słyszałem wyraźnie, że moralny jestem, tylko – co?
Pan B do krewnego choleryka:
Moralny –co?
Krewny choleryk:
Zgnilec
Pan B:
Zgnilec
Pan A:
A ... zgnilec. Zgnilec???!!!


nie omieszkajcie i Wy również przekręcić dziś gałki radia (program trzeci, audycje wieczorne), dajcie się ponownie wzruszyć, zabawić , rozpieścić i zachwycić kunsztem Starszych Panów .
wierzę, że tam na nieboskłonie cieszą nadal swoją elegancją i brylantowym humorem i wciąż od nowa brylują wraz ze swoimi bohaterami: ślusarzem, hrabiną Tyłbaczewską, premierem, trucicielem powiatowym, sierotką do sprzątania, ciepłą wdówką, jesienną dziewczyną, babką gołoledź , odrażającym drabem i wieloma, wieloma innymi.

no to jeszcze kawałeczek:


Gosposia:
Jeżeli Panowie trunkowi, to ja dla trunkowych mam zrozumienie, ale żeby w domu, a nie po knajpach. Jak służyłam u jednego inżynierostwa, to inżyniera inżynierowej zawsze w niedzielę na ranem szwagier przynosił. Ale nie każdy ma dobrego szwagra, więc jak idę, a po drodze widzę, że trunkowy leży, to zabieram do kuferka i podwożę (otwiera kuferek i pokazuje)
Pan B
Nie duszno mu tam w tym kuferku?
Gosposia
Teraz to nie (zatrzaskuje, siada na wieku). Teraz to mu duszno


b.

* „Leksykon Ostatni Naiwni Kabaretu Starszych Panów”
Roman Dziewoński

Monika i Grzegorz Wasowscy

wtorek, 14 października 2008

bezsenność w tarchominie

bo jak człowiek ma zwolnienie to się budzi o 6:37 i furda ze spaniem. lewy bok, prawy bok – totalne wybudzenie. no to co. to idę do kuchni. kawa i wschód słońca.



a jak się dobrze pokręci migawką, to nagle się robi i zachód :)



a wam ludzie dobrej roboty, życzę miłego dnia. i gdyby w pracy miał być młyn, to tylko taki:


(copyrajt by Marian)
niech mi ktoś podrzuci cytrynę, bom zeżarła zapas. osiem pastylek witaminy c dziennie plus czy cytryny. grozi mi ponoć produkcja kamieni nerkowych. nie wiem, jak są ładne to czemu ni. zrobię sobie oryginalny wisior.
idę leżakować.
wrócę !

ps.
moja peregrynująca lampa




Psps
po wibromycynie dostałam gorączki chyba i mgli mię. może lepiej łykać guziki niż farmaceutyki ? leżenie w tapczanie sprzyja czytaniu. na tapecie wspomnienia pana Feynmana.
...„gdy w gronie kolegów powstaje spór o to, czy siusiamy dzięki przyciąganiu grawitacyjnemu czy nie, staje na głowie i siusia, aby udowodnić, że ta czynność fizjologiczna od grawitacji nie zależy” ...

skomplikowaną parabolą myśli biegną do J.K., który zawieszał się ponoć na szafie negowawszy jakieś niepodważalne prawo fizyki. ciekawam co się dzieje z J.K. chyba jednak mam gorączkę :(
lipa-malina-cytryna-spać

b.

poniedziałek, 13 października 2008

gulgocząc azulanem

tekst na zamówienie. i w dodatku obiecany. męka chorego pseudoyntelektualisty. dziergam literki starannie dobierając krój a i tak wychodzi kaszalot (kaszalot to coś jak wyleniała hiena, em aj rajt?). kusi wrzucenie li jedynie zdjęć z targów. może się tak umówimy, ja daję zdjęcia wy komentarze i wyjdzie nam relacja. ..





o cholera, coś mi warczy nad głową. warczało mi całe targi miliard obrabiarek a teraz jeszcze jakiś domorosły stolarz mi bździ . mamoooo.
no więc ten (ale kuszące jest to zaczynanie zdania od więc, nie rozumiem czemu poloniści upierają się przy postponowaniu takiego początka) powinnam była przewidzieć, że kłopoty z doborem targowej garderoby





nie wróżą nic dobrego. najstosowniejszym bowiem strojem byłaby flanelowa pidżamka, skarpety frotte i czapka uszanka. powalające przeziębienie wpędziło mnie w skrajny krakowski spleen. mobilizacja sił na stoisko była gehenną. już samo umalowanie rzęs powodowało występowanie potu na czoło. ilość różu na policzki, dla zniwelowania szaro-zielonej cery, w normalnych warunkach zrobiłaby ze mnie chorego na różyczkę indianina. a i tak po godzinie cały makijaż był unwizyboł. widać cera zainfekowana nie trzymie kosmetyka. a propo kosmetyka, olga zdradziła mi sekret bezpołyskowej cery (co w warunkach halogenowego naświetlenia hali targowej jest koniecznym warunkiem uniknięcia wizerunku stalowej patelni po wyszorowaniu kwaskiem cytrynowym). otóż kofane panie, panowie wątpię by a primo tu zaglądali, be sekundo się kosmetycznie matowili – no chyba, że się mylę – przyznać się mi tu. otóż, wracając do wątku, należy stosować taki , taki yyy właściwie nie wiem co to jest dokładnie, jestem strasznym abnegatem kosmetycznym, taki o wiem, mus. wiecie taki mus jest konsystencji pianki pudrowej. jest w słoiczku i chce się go po prostu zjeść. Jednak, atentione atentione, on jest do użytku zewnętrznego. należy pomiziać ryjek taką musową mgiełką i wuala mamy mat. polecam. sama lecę zaraz do rossmana bo mi się wydaję, że bez tego musu nie przeżyję ani godziny dłużej. acha no i to był mus firmy „może to urok, może to mej dej lin”.
no ładnie dwanaście zdań a żadne w merytorycznym temacie. mówiłam, że mi kaktusem przez gardło przechodzi relacja :(
na naszym pienknym, serio serio, stoisku największym powodzeniem cieszyły się, w kolejności natężenia zainteresowania
bezapelacyjnie olga i jej nogi
smalec z grzybami
paróweczki hrabiego barykenta




piwo
kosz owoców misternie ustylizowany na martwą naturę, którą mi permanentnie zżerali – co za brak szacunku dla scenografii.
o smalec toczyły się międzynarodowe walki na noże. nieufna najsampierw załoga włoska po organoleptycznym doświadczeniu walczyła o dostęp do smalcu niczym nieustraszony legion rzymski z bolonii. germańce potajemnie wyżerali smalec z lodówki, aż musiałam go ukrywać w zakamarkach zaplecza. gastronomicznie prym na stoisku wiódł więc niezwyciężony i niezastąpiony duet : smalec-ogór kwaszony. pora karmienia oczyszczała nasze stoisko z obsługi (w sumie 15 osób: czech włochów, sześciu germańców i sześciu słowian) a nadarzających się właśnie wtedy licznie klientów zabawiałyśmy z olgą machając naprzemiennie rzęsami trzpiotliwą konwersacją o obrotach freza ślimakowego albo o systemie chłodzenia przez wrzeciono.
w przerwach między posiłkami praca merytoryczna. wiecie, że jak się zejdzie technolog z technologiem, to powietrze gęstnieje od niezrozumiałych pojęć, fruwają kartki rozrysowywanych schematów, panowie wyrywają sobie długopisy i mierzwiąc grzywy zgłębiają tajemnice złożoności świata. a jak się zejdzie polski technolog z technologiem włoskim to jest naprawdę niezła jazda. wiem coś o tym, bom służyła jako podręczny translator. z włoskiego i angielskiego na polski. ha. tu ukłony dla Jacka, konwersacje z którym pozbawiły mnie zupełnie lęku przed używaniem angielskiego, co nie znaczy, że stały się z mojej strony bardziej zborne i logiczne. w miarę dobrze opanowane słownictwo w zakresie „a more mijo ti bacze” oraz „aj dżost kol tu sej aj lowju” wydawa się być troszkę niewystarczające ale zdziwilibyście się, ile tekstów piosenek przywoływałam w pamięci, żeby uniknąć translatorskiego blamażu. i wiecie, okazuje się, że mnóstwo tekstów piosenek opowiada w sumie o problemach z obróbką kół zębatych. pległam dopiero na pytaniu polskiego technologa: czy ta metoda dłutowania przewiduje wykonanie epicykloidy poprzez wyekstrachowanie osi narzędzia z osi detalu dla uzyskania efektu wygładzenia Ra ileśtam ileśtam po przecinku. signore ciciorino był niezwykle wyrozumiały, nie mylić ze zrozumieniem przedstawionego przeze mnie problemu. konwersacje w języku angielskim na temat urody krakowa, sposobów leczenia przeziębienia, autostrad na słowacji, bessy na giełdzie czy mierności programów typu „big brader” po problemie epicykloidy przychodziła mi już znacznie łatwiej. tylko ręce bolą. zadziwiające jak rozmowa w języku obcym mobilizuje motorykę manualną i każe nieustająco machać łapami jakby to w nich kumulowała się cała obcojęzyczna wiedza.
w przerwach między statutowymi zachowaniami na targach słaniałam się po kątach próbując smarkać dyskretnie i opanować zachwiania równowagi połączone z nagłym zblednięciem. ojciec dyrektor po kolejnym takim przedstawieniu odesłał mnie do hotelowego łóżka. i chwała mu za to. wprawdzie niewiele to pomogło ale za to mogłam sobie przynajmniej swobodnie pochrychać. z prostej drogi do hotelu zawrócił mnie nagły imperatyw. a łaściwie dwa. musiałam, MUSIAŁAM zjeść jakiegoś fastfuda oraz bezwzględnie musiałam, MUSIAŁAM nabyć sobie nowe perfumy. wybór fastfuda na krakowskiej ulicy sąsiadującej ze starym miastem jest wyczynem karkołomnym. ilość jadłodajni na centymetr kwadratowy przekracza tam możliwość percepcji a dokonanie wyboru nadpala mikroprocesory. przyjąwszy (imiesłów, pamiętacie, prawda?) za czynnik priorytetowy walor smakowy, zdecydowałam się na megaburgera w budce skuszona dużą ilością otaczających ją konsumentów. po pięciu minutach wręczono mi reklamówkę, po rozmiarach której można było wnosić, że dzierżę oto właśnie posiłek dla czech wygłodniałych osiłków. nie wnikając w zawartość reklamówki (wszak nie wypada jadać na ulicy, nespa?) zadźwigałam ją gnana drugim imperatywem do pobliskiej perfumerii. takie mną bowiem targało przeczucie, że bez nowych perfum moje życie runie plackiem na krzywy krakowski bruk i nigdy się nie podźwignie. na widok półek z wonnościami zaszkliły mi się oczy a dusza zaśpiewała sopranem hosanna. zrzucam to na karb zachwiania psychicznego spowodowanego katarem. wyszłam z perfumerii lekką stopą z gabryśką sabatini pod rękę. krakowski bruk nagle się wygładził, kasłanie stało się aksamitnym westchnięciem , zabłekitniało niebo i spłynął na mnie obłok ukojenia. wieczór spędziłyśmy razem z garyśką w łóżku zjadając na raty przytaszczonego megaburgera, któregom sobie odgrzała na pokojowym kaloryferze. słusznie mu w przedrostku dali mega, ja bym nawet go ochrzciła mega-mega, miał w sobie dwa kotlety, kilo kapusty, litr majonezu i mieścił się w objęciach chrupkiej zapiekanej (sic!) megabuły. marzenie fastfudologa. ale generalnie wiecie. nie lubię hamburgerów, hotdogów, zapiekanek, frytek – zwłaszcza z ulicznych barów. kraków to jednak magiczne miejsce


i zdarzają się tam niezwykłe zjawiska.
o czym by wam tu jeszcze. najchętniej opowiedziałabym wam o naszych nocnych peregrynacjach po krakowskich knajpach, o kwiaciarkach przy sukiennicach sprzedających kwiaty nawet po północy, o zaczarowanych dorożkach, o tajemniczym żydowskim kazimierzu, o imprezie na zamku w niepołomicach. ech. pokonana przez infekcję zostałam pozbawiona tej całej urokliwej otoczki, która nadaje targom szczególny klimat. pogaduchy przy świecach i lampionach wina, szwendanie się po średniowiecznych zaułkach i piwnicach krakowa – wszystko to jasny trafił szlak, bo trawestując Pana Jana Kaczmarka „przerażająca jest siła kataru”. otrzymałam więc od ojca dyrektora niepodważalny szlaban na imprezowanie. niedosyt wrażeń powetowałam sobie obserwując ukradkowe spojrzenia uruchamiające motyle w brzuchu jakimi przerzucała się na stoisku pewna wdzięczna para (dodajmy, bo czasy takie zliberalizowane, heteroseksualna para). jak tak się z boku przyjrzeć, to faktycznie ten najpierwszy stan amokalny czyni z człowieka (newer majnd o płeć) osobliwą osobliwość. wzrok zamglony, błogie zapatsenie, miękkość ukradkowych gestów i towarzyszące spotkaniom iskrzenie jak po przetoczeniu komutatora wirnika. czysta elektrostatyka przez indukcję. obserwowałam oczywiście że z zazdrością, nie tyle o obiekt (nasze relacje pozostają w zdrowym i satysfakcjonującym obie strony wymiarze : panie inżynierze szanowny pani koleżanko droga), ile o ten stan uniesienia, krótkotrwały, ulotny, zawsze niepowtarzalny. ach. w zasadzie mogłabym się tak troszkie zakochać. zwłaszcza na jesień. na wiosnę to phi, każdy by mógł. zakochanie jesienne jest moim zdaniem bardziej pożyteczne od zakochania wiosennego. eny chętny :) ?
no i jak tu przy tak romantycznym wątku napisać o pękniętej termie, która nam zalała stoisko czyniąc z granatowej wykładziny swoiste grzęzawisko i wieńcząc każdy nasz krok efektownym rozbryzgnięciem. pan fachowiec, oszywiście że z petem między zębami, oszywiście stwierdził, że pani kochana, tu to już nic się zrobić nie da. mogie pani albo za czy stówki wyłączyć wodę albo se pani położy ręczniczek. fachowiec, tfu jego mać. dopiero użycie właściwej dźwigni (czytaj : ordynarny donos do technicznego prezesa targów) zapobiegło kolejnemu potopowi.
o kompleksie podudzia nic nie napiszę, sami oceńcie, że istnieje niezbite jego uzasadnienie.





tymczasem idę nakichać kolejnemu lekarzowi w gabinet, bo krakowska infekcja przywlokła się ze mną aż na tarchomin i chyba trzeba będzie użyć bardziej radykalnych środków.
...
a oto i jestem, córa marnotrawna. wyszłam z domu o czynastej a już o osiemnastej byłam po wizycie. dwie i pół godziny na zielonym krzesłeku przychodni, niechybnie zielone krzesełka znienawidzę dogrobowo. tym razem nie mogłam się oddać lekturze , gdyż przysiadł się do mnie pewien zażywny (za żywy!) staruszek. chcecie, opowiem wam jak budował w czterdziestym pierwszym fundamenty pod V1 i V2, albo nie, opowiem wam jak walczy ze spółdzielnią o eksmisję gołębi z poddasza, albo o jego astmie leczonej w czeluściach wieliczki. omatko noo. do gabinetu weszłam już z gorączką i wcale nie musiałam przekonywać pana dochtora do swojej niedyspozycyjności. rach ciach, antybiotyk, azulan, pini i zwolnionko. ha. wiedziałam, kiedy nabyć zapas książek. więc teraz już żegnam was ariwederczi, ale stej tjuned, bo niewiadomo kiedy tu zajrzę i skontroluję listę obecności
Ykhy ykhy ykhy
wasza za skrzela szarpana
b.

sobota, 11 października 2008

boss lassus fortius figit pedem - zmęczony wół szybciej pracuje :)




melduję powrót. każda minuta targów wypełniona smarkaniem, kaszlem zanoszącym się pod kopiec wandy i osłabieniem skutkującym kilkunastoma zachwianiami równowagi bez użycia kropli destylatu. hańba. castel w niepołomicach spędzony w hotelowym tapczanie na smarkaniu, kasłaniu, wzdychaniu, żałowaniu. cierpienie, bezmierne cierpienie. i z pewnością zainfekowałam pół europy. ale mi to pff. będzie do kompletu z kryzysem. sukinkot frank (CHF) postradał zmysły i mi pikuje w kredyt. mam katar, kaszel i wyższe raty do spłacania. ponadto mam w zanadrzu nadkluty romans (jasssne, że nie mój, no co wy !?) , polsko-włoską epicykloidę, międzynarodowy konflikt na tle smalcu z grzybami, megaburgera z garbarskiej co mi ratował życie wespół z gabrielą sabatini , mokradła na stoisku, kompleks grubego podudzia i i wiele innych wątków, do których powrócę po powrocie do siebie . tymczasem chrycham, kicham a na deser wernisaż skrzynki pomarańcz z liściamy:



b.

niedziela, 5 października 2008

czwartek, 2 października 2008

notka garderobiana

bez sentymentu wywalam z szafy fatałachy.(no przecież fatałaszki to chyba do rozmiaru 38, mój rozmiar się zdecydowanie łapie już tylko na fatałachy) .bo. idom targi. poztaym , że w pracy na wszystkich frontach tradycyjna rozpierducha i panika i tak na priorytecie stawiam własne emplua. jak byłam mała, mogłam się ubrać li tylko w stosowny emblemat targowy, dziś musiałabym się owinąć plakatem reklamującym targi 3x3 m. na firmowym zebraniu szef podniósł temat targów do roli lejautu czy tam lajtmotiwu . merytoryczna dyskusja dotyczyła ilości potrzebnego piwa i wódki. zgłoszono racjonalizatorski wniosek uwarunkowania wstępu na stoisko za okazaniem flaszeczki. najbardziej liczymy na czech włochów, którzy nam this jear będą towaryszyć. z korespondecji się zorientowałam, że chłopaki total nie kumatus w polskim oraz po germański. capisci po włosku i po kaleczonemu, ach jak fantazyjnie, angielsku. jeden z nich zażyczył sobie planu targów, żeby się nie zgubić. no. ekhm. ragazzo jeszcze nie wie, że targi mają jedną halę, i nawet po litrze grappy trudno się tam zgubić. trzeba mu będzie w rehabilitacji za mikrotargi pokazać jakiś duży obiekt. to może ja wystarczę ? wywalam z szafy z niewąską miną konstatując, że we wszystkim mi ZA wąsko.po wnikliwej analizie odrzucam koncepcję przechowywania w mojej szafie ciuchów przez poprzednią lokatorkę. teoria kusząca, bo lokatorka była maciupcia i filigranowa. ale nawet jakbym sobie obcięła wszystkie wałeczki i dodatkowo odessała podbródki i tak by mi się szkielet w jej fatałaszki nie zmieścił. na ratunek rusza moja nowonabyta pomarańczowa tunika. kompiluję ją z czarną spódnicą, zielonym wisiorkiem i seledynowymi rajstopkami. troszkę wyglądam jak kontener pomarańczy z liściami. wbijam sobie do głowy jedyne możliwe uzasadnienie: awangarda. najbardziej się lekam konfrontacji z olgą. olga to nasza zaprzyjaźniona hostessa. jest zawodową modelką. co oznacza, że nosi wdzięcznie rozmiar „0”, ma same nogi i głównie ubiera się w olbrzymie kolczyki. byłabym ją znienawidziła, ale jest naprawdę słodka i ma taki cudowny ukraiński akcent. zakochuje się w mężczyźnie w czy sekundy a po czterech nie pamięta jego imienia. i bez drgnięcia powiek zmywa gary brylantowymi tipsami. no dobra. na drugi rzut leci nieśmiertelnik. czarne spodnie, czarny żakiet , białe perły. poudajemy trochę koko(tę) szanel. czeci rzut (bo czy dni targów) przyprawia mnie już jednak o paroksyzmy histerii. fkońcu decyduje się na fioletowe rajtki i fiolteowy wisior. ślicznie. chyba muszę sobie kupić fioletowy napierśnik do kompletu i to by było na tyle prawie. prawie. albowiem przed nami jeszcze szampańskie przyjęcie na zamku w niepołomicach. koszule flanelowe i dresy zabronione. tel mi łaj? czarny płaszczyk odrej znacząco szeleści na wieszaku i szepce „czarne kabaretki, czarne kabaretki” . no może faktycznie. pożyczę jeszcze od basi czarny giżycki kapelusz (bay de łej - całuski dla basi, wiem ,że tu zagląda :) i mogą mi nagwizdać. do kompletu pofarbowałam sobie dziś na czarno skronie i uszy. idealna stylistyczno-kolorystyczna koherencja. może nawet zatrudnią mnie na zamku w obsadzie czarnej damy. idę więc poćwiczyć jęki i wzdechnięcia.



b.

środa, 1 października 2008

programowanie neurolingwistyczne w praktyce

wywiad z ojcem dyrektorem przeprowadzony. oko mi lata jak po wciśnięciu limonki. szukanie błędów i wypaczeń w dwustronicowym tekście maczkiem nie należy do moich ulubionych zajęć. literówki, zwłaszcza w wersji obcojęzycznej pchają się tłumnie na afisz. wprost bulgoczą w tekście. po niwelacji jednej, wypływa kilka następnych. znam ten tekst już na pamięć. przeczytam go jeszcze raz a sama uwierzę ojcu-dyrektoru i pójdę mu ucałować dłoń z wdzięczności za to boskie zaistnienie w branży. niechybnie padłam ofiarą subliminalnej perswazji/percepcji.
ciekawe, że ten podprogowy przekaz jest nieskuteczny w przypadku molestowania ojca-dyrektora o podwyżkę. trzeba zacieśnić działania podprogowe. każę sobie zrobić wzornik z wyrżniętym w plastyku napisem: „daj podwyżkę beni” a na drugim plastyku: ”spłać beni mieszkanie” a na trzecim plastyku: „wyślij benię na wakacje do kolumbii” i mu tymi hasłami wyszprejuję wszystkie ściany w biurze. na białych ścianach białym szprejem. dla wzmocnienia efektu - farbą fluorescencyjną. ojcu-dyrektorow zdarza się nocować w biurze. rankiem po pierwszej nocy winien mnie przywitać w progu biura z biletem lotniczym do bogoty w zębach i sześciocyfrowym e, bezpieczniej będzie siedmiocyfrowym czekiem w dłoni.
no. to idę po farbę.
b.