sobota, 30 czerwca 2012

czwartek, 28 czerwca 2012

porcelanowa gastronomia półfinałowa



ostrożne przyglądam się plusom nowego otoczenia. jeden duży jest i bardzo kuszący. tuż za opłotkiem, w paskudnym dość pawilonie, mieści się grecka tawerna. ta tawerna. ta znana. więc przemyśliwam zaabonametowanie tam treści „mittagessenpause”. na pierwszy ząb wzięłabym może KEFALOGRAVIERA SAGANAKI - zapiekany ser kefalograviera a na drugi CHTAPODAKIA ME KUKIA - ośmiorniczki duszone z bobem i suszonymi pomidorami albo ARNI KLEFTIKO - jagnięcinę z warzywami pieczoną w pergaminie. i niechby to wszystko przynieśli mi gorące i koniecznie na papierowym, łatowutylizowalnym serwisie. gdyż ponieważ owszem. posiadamy w nowym biurze diabelską machinę do zmywania. ale. po pierwsze jako szefowa serwisu nie posiadam cienia bladego pojęcia jak się to-to uruchamia. biurowemu sporowi o wyższości soli z nabłyszczaczem od soli bez nabłyszczcza przysłuchiwałam się ze zrozumieniem, z jakim głuchy laik nastawia ucho na awangardowy koncert warszawskiej jesieni na dwa skrzypce bez strun i tępą laubzegę. choć skwapliwie nie omieszkiwam wpychać ukradkiem w gardziel maszyny własnych fajansów. po drugie ab ovo. niebawem dzięki staraniom cappo di tutti capi, czyli szanownej małżonki szanownego ojca-dyrektora, zaposiądniemy w posiadanie wieczyste osobiście przezeń nabyty (specjalnie dla nas – cała sala szlocha ze wzruszenia i śle kosze niezapominajek do berlina) w jakimś rosenthalu, serwis kawowo-obiadowy na dwanaście konsumentów. ponoć śliczny (wunderschoen) (robimy znaczące och), bardzo elegancki (wunderbar) (robimy znaczące ach) i w sam raz na podawanie strawy/kawy naszym wytwornym gościom (halo? My NIE MIEWAMY gości! nasza praca polega głównie na wpraszaniu się na kawę do naszych klientów!). i pod kolejną już groźbą wydziedziczenia o-d zabronił nam nieużywania onegoż gdyż albowiem podniesie on nam (ten serwis) status społeczny oraz pozwoli emablować się rozkosznie i wzniośle posiłkiem, choćby to była stęchła szprota w zwiędłym selerze. ma on ci ten serwis jednak jedną malusieńką wadeńkę, coś jakby fehlerek albo defekciątko. otóż serwis ten opatrzony jest artystycznym wzorkiem, ręcznie czystem srebrem malowaną, subtelną arabeską na świetlistej porcelanie. a nawet taki dyletant (nie mylić z destylatem) jak ja wie, że oto - nie nie nie. z szacunku dla srebrnej arabeski NIE wsadzamy talerzyka do zmywarki, gdyż zmywarka znika arabeskę w trymiga (einzweidrei). oraz tegoż srebrzysto dekorowanego talerzyka nie wstawiamy po konsumpcji naszego ulubionego, najprzód w domu upichconego dania, do kuchenki mikrofalowej, gdyż wybuch wylatujących w powietrze drzwiczek kuchenki mógłby z dużym prawdopodobieństwem naruszyć arabeskę i konsystencję talerzyka(a łyżka na to, niemożliwe). tak więc, nasza wdzięczność za osobisty wkład cdtc w wyposażenie naszej kuchni jest ogromna, choć jednak także podszyta szczyptą lekko spotęgowanej dezaprobaty zwieńczonej pytajnikiem – w czymże pierze sobie mózg nasza szanowna zwierzchność. w soli z czy bez nabłyszczacza?
chciałabym, dalibóg, chciałabym coś o czymś bez sarkazmu a za to z czcią, uwielbieniem i świataumiłowaniem ale misie nasuwają natenczas jeno takie ironiczonogenne didaskalia.

a teraz idę. poćwiczę na tapczanie meksykańską falę i wyprasuję chorągiew. żeby mieć czym machać w dzisiejszym półfinale. nie mówcie ojcu-dyrektoru, że chorągiew ma barwy zielono-biało-czerwone. pohukiwam dla wprawy scenicznym szeptem: e viva tagliatelle con spinaci e pommodorini!

b.

sobota, 23 czerwca 2012

dzień jak co dzień. za to późny wieczór!

w biurze remontowa rozpierducha na tuzin żeliwnych fajerek ale przecież no co. przywykam powoli. dziś na przykład wzięła i w nowych drzwiach wypadła była klamka. tak fajnie wypadła, na ament. wypadając bowiem zgubiła sprężynkę. bez sprężynki funkcja klamki została zredukowana do odpadu aluminium powlekanego tombakopodobnym siuwaksem. drzwi tymczasem zatrzaśnięte. nicto. na szczęście mam do mojego apartamentu drugie drzwi. a bo wam jeszcze nie pisałam, że mam największe pomieszczenie w nowym biurze nie licząc garażu. nawet ojciec-dyrektor ma gabinet mniejszy. biedulek nasz, jak on to zniesie? bez kataplazmów na ciemię się nie objedzie. było w tym moim pokoju całkiem fajne, do czasu gdy fachowcy zgodnie z projektem naszego, tfu, artysty nie ułożyli na największej ścianie grobowca/katakumby z tych betonowych płyt. no trudno. ściskam cierpliwie i kornie pośladki i nie oponuję. za to z wielkiego okna mam widok na ten no. ogródek. no to co, że wygląda jak raj złomiarza lub eksperymentalna hodowla odpadów wszelakich. na środku tarasu postawiłam sobie fiskusa. bo. zieleń uspokaja. nie wiem jednak jak długo, bo fikus sfiksował w tym otoczeniu i z nagłego nadmiaru tlenu systematycznie pozbywa się zarówno chlorofilu jak i liści. a może fikusy są jak koty. przywiązują się do miejsc? ech, gdybym to ja z tęsknoty za starym biurem tak gubiła kilogramy jak on listowie, byłabym cija dzisiaj odchudzoną najtly kejrą. tymczasem w związku z lekką niedyspozycją umysłową pracowników srepsy zostaliśmy, mimo naszych uprzednich starań , na nieokreślone forewer odcięci od internetu a zaraz potem zrugani za nadmierną krnąbrność żądań rehabilitacyjnych i obłożeni klątwą oraz karą pieniężną w wysokości kominowej pensji prezesa. ponieważ skrupulatnie zbieraliśmy korespondencję z tą instytucją, jeden malutki papierek podpisany w marcu przez naszego agresora a stanowiący jednoznacznie dowód ich winy nagle wtem i ku naszemu nieskrywanemu usatysfakcjonowaniu znikł arogancki ton z korespondencji i błyskawicznie umorzył nałożoną karę. pan prezes srepsy będzie sobie musiał poszukać innego stada jeleni. zaś nasze odszkodowanie szacujemy na podobną do nałożonej kary wysokość. i nie ma przebacz bo nie bierzemy jeńców. za uzyskane w ten sposób środki zamierzam kupić dodatkowe fikusy i najlepiej, żeby to były okazy gęstolistne. gdyż. ojciec-dyrektor niespodziewanie w czwartkową noc zwizytował w końcu swoje nowe biuro. wkroczył ponoć w progi z naręczem projektów 3D tego szurniętego projektanta i natychmiast w moim pokoju dostał apopleksji nie odnajdując śladu wizji w stanie rzeczywistym. ponoć wpierw jęczał, potem rwał kępy włosów z głowy, splewał na niesubordynację i rzęził coś o Piłsudskim, któren ojca-dyrektora zdaniem słusznie zwalczał w tym kraju anarchię. dobrze, że mnie przy tym nie było. no w każdym bądź razie, moje przestawione niezgodnie z 3D biurko bezczelnie obnażyło ścianę z gniazdkiem i naręczem wystających z niego kabli. i caluśka misternie preparowana estetyka poszła się walnąć w trąbkę. to, że z bebechów komputera , drukarki i telefonu wystaje tak czy siak miliard widocznych kabli bez względu na ustawienie biurka, nie było żadnym argumentem obronnym. to, że w konfiguracji zgodnej z planem 3D w moim ekranie komputera odbijał się ten, no, cały ogród nie stanowiło również bynajmniej żadnego uzasadnienia dla barbarzyńskiego pogwałcenia projektu. no więc te dodatkowe fikusy zamierzam ustawić gęstym żywopłotem przed biurkiem tak, aby rozliczne kable wychodzące z bezczelnie obnażonego gniazdka udatnie imitowały splątane zielone pnącza. taka odmiana mimikry biurowej. i to jest mój ostateczny kompromis ojcze-dyrektorze. a jak ci się nie podoba kochaneńki, to niech ci ten niedokluty artysta zaprojektuje w 3D nową szefową serwisu. zresztą u mnie w pokoju to był dopiero początek nerwowego uniesienia o-d. kolejne piętra i pokoje tylko potwierdziły niezbicie ubolewania godną samowolę podwładnych ocierającą się ordynarnie o sabotaż. zacukał się jedynie tkliwie nad swoim gabinetem, gdzieśmy palcem nie tkli 3D projektanta. no nie tklim. bo akurat czy na dywanik pójdziemy zgodnie z projektem czy nie to i tak będziemy załatwieni w tzw. 3d. a w środku dnia zajechał do nas posłaniec z BARDZO WAŻNĄ przesyłką i nagle w moim obszernym gabinecie zmaterializowali się wszyscy nasi handlowcy albowiem oto posłaniec miał dla nich zabaweczki. każden z handlowców grzecznie dygnął przed posłańcem, przylizał grzywkę, poprawił mętalny krawacik i dostał takie coś małe, płaskie ale za to oczy im z zachwytu się znacząco uwypukliły. i tak, nie zważając na moją skromną osobę, pełni zachwytów i ochów smyrgali paluchami po nowiuśkich tabletach porównując je z aktualnie posiadanymi innymi sprzętami wyższej technologii gdy ja w tym czasie obgryzionym ołówkiem robiłam notatkę służbową (oczywiście, że w 3D). aż nagle posłaniec bezlitośnie zażądał złożenia pokwitowania dostawy. i wówczas naonczas nastała taka cicha konsternacja i padł był strach blady na kolegów. albowiem zaopatrzeni w najnowszą technologię nie mieli, no nie mieli się czym podpisem na pokwitowaniu złożyć. mieli tablety, pecety, notbuki, ipady i inne gadżety ale zwykłego obgryzionego ołówka NIE MIĘLI. i co? i kto im uratował rzyć? nagle ócz par cztery zwróciło się ku mnie bezgłośnie wołając help-hilfe-pomocy. i co? i komu ta firma zawdzięcza teraz swoje nowoczesne cyfrowo-elektorniczne jestestwo? zwykłemu, prostemu , osobiście przeze mnie obgryzionemu ołówku.
a, ja. no cóż. z takim tabletem, to wiadomo. pewnie zrobiłabym to samo :


http://www.youtube.com/watch?v=AGVTp7eCWBo&feature=player_detailpage



i jeszcze chciałam tu dodać, last but not least, że uczestniczyłyśmy dziś wieczorem, w ceglanym forcie parku Żeromskiego nieprzytomnie pachnącym kwitnącymi lipami, w niezwykle wzruszającej uroczystości nadania marianowi stopnia instruktora harcerskiego. ale, że instruktora? no halo!? marian jeszcze przed chwilą kolebał się w wózeczku artykułując świat monosylabami a guuu a guu. a dziś w świetle migocących świec składał w obecności swoich harcerskich przyjaciół zobowiązanie instruktorskie. lec mejk e nojz for marian!

b.

wtorek, 19 czerwca 2012

andżela stała na klifie...

gdyby stała dziś nad wisłą na tarchomińskim wale z całą pewnością i na ustach z pieśnią radosną rzuciłaby się w nurt. 34 celsjusze są fajne, gdy się posiada chłodnicę. w ogóle nie wiem czy nie zarzucić ablucji. czyste marnotrawstwo mydła i wody. zarówno przed jak i po jestem tak samo lepka (kusiło napisać letka ale konfabulacja musi być wiarygodna). z powodu osobistego przeglądu hydraulicznego i przedpołudniowej wizyty w placówce nfz zapodałam sobie dziś urlop. wizyta przebiegła nieoczekiwanie niczem z bicza trzasnął (nadal z niewiary szczypię się w lewe lico) więc pobieżyłam w bonusie wyrobić sobie paszport. a tu nagle zonk. bo paszport mam jednak ważny. do 2018. haukom? nemtudom. więc wygospodarowane popołudnie poświęcę na garkuchnię i może bicyklowanie o ile aura nie stopi przerzutek. a dziś . makaron z kurczakiem, szparagami, czosneczkiem i pomidorkami okraszony szynką parmeńską. co mi przypomina, że jestem panu z pieskiem winna recepturę na potrawkę z habaniny i śliwek suszonych. bo. pan z pieskiem wytrwale i aktywnie odkurza archiwum poniekąd zmuszając mnie do tego samego. i wyznam tu na forum publikum, że nie jest to czynność wcale ława. a bywa nawet wielce konsternująca. jeśli chodzi oczywiście o notki, nie o komentarze. to jak ze zdjęciami. na ogół nie podobają nam się nasze własne fotografie (choć tymczasem mam w portfelu wyjątek, albowiem wykonałam zdjęcia do tego paszportu co mi go nie potrzeba i o dziwo są to zdjęcia wielce akcpetowalne. pan fotograf przesłonił obiektyw grubą skarpetą i wyszłam lepiej niż lat naście nazad. co i tak psu na budę bo mam nadal ważny paszport. ze zdjęciem przypominającym szaloną ofiarę guantanamo). wracając jednak do wątku śledzenia własnych notek, to naprawdę z dłonią na osierdziu przyznaję, że w masie czytać się tego nie da ażeby autora nie zechcieć rozerwać na strzępuszki. wyliczyłabym na jednym oddechu nałogowego palacza długą jak równik listę wad i błędów ale sami je świetnie znacie. i bynajmniej. nie uprawiam tu kokieterii par excellence. to jest wszak jeno blog, ze wszystkimi jego ułomnościami. ale nadal i wciąż mnie zadziwia, że ktoś tu trafia z zewnątrz (i czasem zostaje na dłużej) spoza mojego czytelniczego kółeczka, któremu kilka lat temu nieśmiało podsunęłam ten adresik. no topszszsz. wychlipawszy w kątku swoje wzruszenie przejdźmy do ad rem. otóż obiecuję w najbliższym czasie przypomnieć sobie ten przepis i zapodać go na forum. dziś zaś w zastępstwie i dla udobruchania kubków smakowych „makaron z kurczakiem i pomidorami” weź 300 g makaronu casarecce (takie dwustronnie zwijane ruloniki. ja bierę z braku laku lewoskrętne fusilli), dwie dorodne piersi z kurczaka, pięć ząbków czosneczku, cztery plastry parmeńskiej szynki, sześć suszonych pomidorów, cztery dymki jędrne, kilkanaście drobnych szparagów cienkich jak nić dentystyczna, dwa pomidory dorodne jak jagna, sto dwadzieścia gram pomidorków koktajlowych, przygarść natki pietruszki i takoż bazylii, oliwę z tłoczenia prima sort, sól i pieprz oczywiście i na finisz płatki parmezanu. makaron ugotuj al dente, bo jakby inaczej. na rozgrzaną patelnię z oliwą wrzuć czosneczek, pokrojonego w kostkę kurczaka, parmeńską i dymkę. podsmaż aż aromat przeniknie firany a kurczak się zetnie i przyrumieni z rozkoszy. dodaj suszone i świeże pomidory (mówią, że obrane, ja tam lubię je ze skórką), zbalszowane szparagi pocięte nożyczkami na kawałki, odcedzony makaron, zioła i sól-pieprz wdle smaku. posmaż pięć minut i oprósz na talerzu parmezanem. smacznego. b.

czwartek, 14 czerwca 2012

ballada o grążelu

nie będę już zanudzać was opowieściami o przeprowadzce. wszyscy to znają. włóczący się po obiekcie jak ślepi nomadzi „fachowcy”, wszystko rozbabrane, tynk się sypie zewsząd, szurnięty projektant lata po biurze z histerycznym szałem w oczach bo się mu koncepcja rypła gdyśmy zmienili na bardziej logiczne ustawienie mebli (jęczy, że „ale to ustawienie nie konweniuje zupełnie z zaplanowanym obrazkiem”. w dupie mamy pana obrazek. tu jest biuro, nie galeria. ić pan stąd bo węzmne młotek), samoczynnie co kilkanaście minut strzelają korki (i nie. niestety nie szampana) a w tle muza z jakiejś psiej stacji umca umca. no topsz. nadal daje rade. to znaczy tak twierdzę ja. bo mój kręgosłup wbrew przeciwnie. no naprawdę wydelikacony jakiś. ot kilka(naście) kartonów z segregatorami i kilka z wałami korbowymi rozlokowałam na różnych wysokościach a ten już w lament. że „no co ty mi robisz, babo gupia. jeszcze jedna taka akcja, a sobie pójdę”. pfff. mięczak skostniały jeden. no dobra. obiecałam. że noł mor. ale jeszcze tylko taka wyrafinowana perełka. otóż przewidując zmianę adresu poczyniliśmy stosowne kroki w tepsie w celu przeniesienia numerów oraz internetu kilka przecznic na południe. wnioski złożono w marcu. tepsa jednogłośną aklamacją przyjęła i potwierdziła. no tośmy zaufali. BŁĄD. od dwóch dni ( co w firmie bazującej na kontaktach internetowcyh jest jakby szczałem w rzepkę) nie posiadywamy internetu. pani kochana, kabelek za krótki. nie starcza. może jutro (sprawdzić w tepsie definicje jutra). jutro „fachowcy” (coraz bardziej się ich boję) się uporają. pani weźmnie natenczas pendrajwa – on panią ze światem połączy szast-prast. no tośmy wzięli. przyjechał osobiście nasz yyyyyy opiekun. cały w pląsach, garniturze od alaarmaniego i spowity intensywną perfumą. ze wstrętem przekraczał nasze zapylone progi i wręczył nam kontakt ze światem trzymając pendrajwa w dwóch paluszkach przez batystową chusteczkę. i co? i dabla puda do kwadratu. a potem zrobił minę „nemtudom” i zniknął bezszelestnie w rytm transylwańskiego czardasza. więc co. powróciwszy wieczorem na staropańszczyźnianej łono odpaliłam webmaila w celu świadczenia pracy zawodowej. i co wyskoczyło jako wiadomość pierwsza z pierwszych ? mail od tepsy pod wielce znaczącym tytułem: „gdzie jest teraz twój komputer i informatyk?”. no więc droga (...) tepso, rwakućma. oba są tu (tam) gdzie powinni! od trzech dni informatyk w pocie czoła próbuje nas połączyć ze światem wieszając nawet pendrajwa na ogrodowej sośnie w celu wygenerowania sygnału. tymczasem ty przysyłasz nam jakiegoś niekumatego gogusia o zerowym potencjale i takiejż skuteczności. weź i ...j, znaczy odejdź ode mnie, bo zaczynam nie ręczyć za swoją ogładę. tu wykonywam standardowy wdech wydech wdech wydech. jestem grążelem na szafirowej tafli. jestem cholernie spokojnym grążelem. b.

środa, 13 czerwca 2012

przeprowadzka vs gomezokiler

trochę chciałam napisać o dzisiejszym dniu „zero”, choć bógmiświadkiem jestem wycieńczona niczem stachanowiec po biciu entego rekordu. stare biuro pustoszejące ręcami firmy „xxx”( której nazwę zresztą za pierwszym spojrzeniem na firmowe auto, lekko zasłonięte forsycją gigant, odczytałam jako „worldwide lovers”. hm ), ogałacane z mebli i paprotek stawało się coraz puściejsze i smutniejsze. kiedy absolutnie prawie wszystko zostało spakowane uklękłam na dywanie by odebrać na starych śmieciach ostatnie wieści z sieci. panowie przeprowadzający szlachetnie uszanowali mój sentymentalny nastrój i otoczywszy mnie kółeczkiem czternastu nóg jęli łagodnie przekonywać, że wszystko będzie dobrze. i delikatnie acz zdecydowanie odciągali mnie od demontowanego komputera. zachlipałam, wzięłam z lodówki zmrożoną wódkę i poooojechałam ku zalanej rzęsistym monsunem afrykańskiej saskiej kępie. a tam. oboshhhhe. oko remontowego cyklonu. gęste pyły ze świeżo szlifowanych kartongipsów najsampierw nie pozwoliły mi rozpoznać nowej topografii. kerownik budowy zorientowawszy się, że to nie żarcik i faktycznie właśnie teraz zaraz natychmiast zamierzamy się wprowadzić z całym dwutirowym majdanem najpierw zbladł nieco zacukawszy się troszkę (choć może jeno był to pył) a potem (zapewne nauczony wieloletnia partaniną, przepraszam – doświadczeniem) odważnie spojrzawszy nam w źrenice oznajmił, że w zasadzie to proszszszsz bardzo i on nie widzi przeciwwskazań. ja też nie widziałam. bo pył był wszędzie i skutecznie zaburzał optykę. gdy pył nostalgicznie opadał okazało się, że tak jakby między innymi ,nie mamy kuchni. to znaczy pomieszczenie mamy ale jakby w stanie surowym. bez zamówionych w kwietniu (KWIETNIU !!!) mebli. szwed się albowiem zbiesił i nie dowiózł. no topszszsz. biorąc pod uwagę niepochlebne opinie o skandynawach po potopie nie możemy im brać za złe, że są stroną bardziej defensywną. poczekamy. mamy w końcu ogrodowego grilla. będzie więc kawa mocno palona. nicto. damyradę. bardziej mnie martwi, że szurnięty projektant (tu padają stosowne wyrazy .......... ........ ...bil) wydumał w przypływie umysłowej fermentacji elementy dekoracyjne, których widok budzi grozę i głęboką depresję wykonawców, kerownika budowy i moją osobiście. w gabinecie ojca-dyrektora oraz piętro niżej na przeciwko mojego biurka mam bowiem ściany ze specjalnie na zamówienie odlewanych i gładzonych wielkogabarytowych płyt betonowych (BE-TO-NO-WYCH) w kolorze martwego gołębia utytłanego w szarym guanie. nie odważę się chyba napisać co o tym dziele sądzę. dalszy ciąg relacji może nastąpi. o ile dojdę do siebie po całodziennym lataniu na szmacie. tymczasem germańce (aułaaaa) skutecznie wywierają presję na holendrach. cholera, szkoda mi, szkoda van goghów. b.

wtorek, 12 czerwca 2012

antynowelka napisana na zamówienie belowed sister.

andżela stała na klifie. północny wiatr rozwiewał jej długie, rude włosy. w dole o skały rozbijał się jakiś atlantyk czy też pacyfik. andżela była słaba z geografii. stała tu, bo w tym punkcie postanowił ją umieścić narrator. wyobrażał sobie bowiem, że takie stanie na klifie musi być szalenie romantyczne, patetyczne oraz intrygujące. andżela była zupełnie innego zdania. cholerny wiatr przeniknął jej ciało do samej dwunastnicy, skóra na dłoniach spierzchła a oczy łzawiły i drażniły sunąc słoną, maskarową ścieżką poliki i rysując koszmarny ślad w brzoskwiniowym podkładzie. stała tak już od dłuższego czasu, bo narrator się zawiesił i żaden logiczny wątek nie pozwalał mu ruszyć Andżeli z tego przeklętego klifu. do pomysłu aby kazać skoczyć dziewczynie w otchłań iżby potem wysnuć jej retrospektywną historię czuł wyjątkową odrazę. zresztą nie wiedział jeszcze, czy powinna skoczyć. i dlaczego. stała tam więc a dreszcz zimna wstrząsał jej drobnym acz zgrabnym jestestwem. w końcu, nie bacząc na niezdecydowanie narratora odwróciła się na tak zwanej pięcie i wyszła z nienapisanej jeszcze noweli. na zawsze. narrator przez chwilę stał osłupiały brakiem władzy nad wymyśloną postacią. potem, na wskutek, sam stanął na klifie i zrozpaczony skoczył w czeluść oceanu. przepływający mimo kaszalot tylko mlasnął szczęką i narrator wylądował w jego brzuchu. teraz trawiła go nie tylko własna niemoc twórcza ale i soki żołądkowe poziomopłetwowca. i wtedy, wtem nagle znienacka naszła narratora myśl przednia. że gdybyż tę andżelę zrzucić z klifu i gdyby lecąc wpadła w paszczę jakiegoś przypadkowego przeżuwacza. ach. wówczas jego kariera autorska byłaby już rozkwitła niczem rumianek na gumnie. gdyż. jak powszechnie wiadomo, żołądek przeżuwaczy składa się ze żwacza, czepca, księgi i trawieńca. więc gdyby andżela lecąc w czeluść wpadła w paszczę takich na ten przykład przypadkowo stojącyh pod klifem żyrafy albo piżmowca to niechybnie w końcu wylądować by musiała w księdze. a przecież o to właśnie szło narratorowi gdy postawiwszy andżelę na klifie zawieszony nagłą niemocą twórczą zadumał się i zasromotał nad jej losem (czytaj ścieżką kariery literackiej). niestety. zniecierpliwiona andżela oddaliła się już w nieznane, być może ku łzawemu harlekinowi być może ku thilerowi a’la tarantino. tymczasem więc nasz narrator intensywnie trawiony pepsynogenem zwolna, acz nieodwracalnie zmieniał się w ambrę będącą wynikiem niestrawności lub zaparcia wieloryba. b.

telegram z frontu

przyspawana do biurka etosem pracy uprawiam korespondencję służbową. w tym samym czasie jeden pan stoi na moim biurku i demontuje żyrandol, drugi pan wijąc się mi pod nogami demontuje to biurko. po biurze wałęsa się z KARTONAMI tłum obcych. trzymetrowa szafa już nie wygląda jak szafa . ciekawi mnie jak te pojedyncze elementy siła sprawcza przeprowadzki skompletuje w nowym miejscu. Idę o zakład, że ostanie im się co najmniej tuzin śrubek i jedna półka górką. z uwagi na konieczność chodzę po biurze z nożem w kieszeni. tfu, co ja mówię. nie chodzę a biegam: góra poddasze – dół piwnica. gdyż nagle jestem potrzebna w kilku miejscach naraz. zaraz, za chwileczkę zrobię użytek z tego noża i miast kroić nim taśmę klejącą wbiję komuś w oko i przekręcę dwa razy w lewo. kiedy już czuję, że nadchodzi ten moment, wymykam się z biura na ulicę. na saskiej kępie prawie zaraz po bzach zaczynają kwitnąć i pachnieć lipy. staję pod taka jedną i robię dziesięć wdechów z eterycznym naparem. działa lepiej od melisy. a tymczasem w bliskim sąsiedztwie narodowego jakby wszystko zamarło w napiętym oczekiwaniu. większy ruch odnotowuję w powietrzu niż na ulicach. nie zdziwię się, jeśli zaraz jakiś śmigłowiec wyląduje nam w ogródku. aaaaaaaaaaaa muszę kończyć, zabierają mi miejsce pracy. b.

niedziela, 10 czerwca 2012

i cóż mi więcej trzeba

mieszkańców milicz wilicz serdecznie przepraszamy za nasz wczorajszy nocny koncert pieśni okazjonalnych ale ufamy, że utwory paramuzyczne w naszej wyjątkowej interpretacji tak rozgrzały wasze serca jak nasze gardła. przy okazji w ogóle nie rozumiem czemu "siedem dziewcząt z albatrosa" albo "ragazzo da napoli" nie zostały hymnem euro 2012. dla nas zdecydowanie TAK. b.

piątek, 8 czerwca 2012

z pamiętnika zwarzonego kibica

bo ponieważ, dorzucę swój kamyk do ogródka. piłka nożna ani mię ziębi ani grzeje, poza tym, że bezpośrednie sąsiedztwo ze stadionem każe mi z saskiej kępy wracać na tarchominh przez włocławek, ale posiadłam stosowną drabinkę rozgrywek, i będę ją sobie uzupełniać, niezależnie od faktycznych wyników. mój blog, moja drabinka. mogę. i to by było chyba na tyle, w temacie euro 2012. z rzeczy istotniejszych, muszę natychmiast udać się do szeptuchy. jak powszechnie wiadomo, jestem mistrzem knocenia wypieków cukierniczych. mogę wam zrobić na zawołanie zakalec w faworku. jednak jednego bastionu do tej pory broniłam z honorem. serniki na zimno, nie będę fałszywie skromna, ZAWSZE się mi udawały wyśmienicie. tymczasem w dniu wczorajszym popełniłam sernik, kolejny, który się mi rozłazi w szwach i nie zastyga. i owszem, uprzedzę znawców tematu, dodałam żelatynę. tu nie chodzi o składniki. tu chodzi o emanację. ZŁĄ emanację. Otóż musi ze mnie coś emanować takiego, co powstrzymuje od ścinania. może ktoś na mnie rzucił urok, w sensie przeklął siarczyście „ty, ty, ty beniosławo już nigdy nie zetniesz sernika, ever”. machnął różdżką i fruu, sernik wycieka z tortownicy. szeptucha na pewno znajdzie na to jakieś antidotum. okadzi mnie kozłkiem lekarskim, obsypie popiołem z łopianu, zakopie na dwa dni w doniczce z wapnem palonym. egal. jeśli ktoś z was zna szeptuchę specjalizującą się w odczynianiu niezsiadłych serników niech się nie waha i natentychmiast rzuci we mnie adresem. odwdzięczę się. sernikiem. a wy tam w milicz wilicz zważcie, że oto przybywam dziś do was ze zwarzonym sernikiem. przprszm. b.

wtorek, 5 czerwca 2012

KARTONstory

nie czuję się zbyt pewnie. ba. wyznam, że się mocno lękam. z powodu planowanej zmiany adresu firmy w biurze czai się zło. w najczystszej postaci. na każdym kroku piętrzą się to puste, to już pełne ... KARTONY. samiwiecie jakie to zagrożenie. śmie-r-te-lne. rodzaj chaosu wygenerowany z powodu nie ma jeszcze nazwy, która zobrazowałaby jego rozmiar i niszczącą siłę rażenia. armagedon to przy tym pachnący jaśminem zefirek miziający wąsy kota wygrzewającego się na tarasie po konsumpcji smażonego śledzia. pewnych trudności w pakowaniu zasobów przysparza fakt, że tak zwanym międzyczasie należy wykonywać swój obowiązek świadczenia pracy, gdyż albowiem akurat teraz nasila się epicentrum zleceń „na przedwczoraj, kochaneńka, na przedwczoraj”. więc. jedną ręką i jednym okiem wykonywam świadczenie obowiązkowe, drugim okiem ustalam zasady selekcji „kosz” – „przydasie”, jedną nogą rozgarniam stare segregatory, drugą kleję KARTONY, swobodną ręką ocieram pot z czoła i wcieram w skronie walerianę. w ferworze pakowania nagle wtem znienacka okazuje się, że ustawiając spakowane KARTONY zamurowałam sobie wyjście zza biurka tak gdzieś na wysokość podskakującej kury czyli circa metr pięćdziesiąt. siedzę w tej papierowej twierdzy niczem fiona i przez szpary w KARTONACH zanucam bez nadziei - o romeo, czy jesteś na dole ???? a na dole jak zwykle nikogo, może kolej z werony za drogo. zrzucenie wszystkiego na pkp jest kuszące, choć ma tyle sensu co projekt nowego biura wykonany dla nas przez nieopierzonego absolwenta studiów wszelakich, który w życiu w biurze nie pracował i zasady ergonomicznego umeblowania potraktował z dezynwolturą, jakiej nawet po przeżuciu kilograma koki osiągnąć bym nie zdołała. ponadto ślicznie rozkompletował nam mebelki kojarząc wbrew logice istniejących już kolorystycznie jednolitych zestawów , beżowe biurka z grafitowymi szafami. bo tak. misterny projekt umeblowania/ustawienia nowego biura, który pod groźbą wydziedziczenia ojciec-dyrektor (projektem 3D zachwycony) zakazał naruszać/zmieniać/nowelizować okazany na forum publicznym został przez nas, jako alogiczny, storpedowany w 15 sekund i w tyleż samo sekund zoptymalizowany. po projekcie ostał się jeno swąd naszego ostentacyjnego diezintersmą. niepomna zasad bhp w kwestii przenoszenia ciężarów (jeden KARTON = siedem pełnych segregatorów- ugiąc kolana – zrobić koci grzbiet) robię skłony na prostych nogach z podrzutem. coś strzyka echem łamanych halnym sosenek. nicto. jeszcze tylko kilkadziesiąt takich podrzutów i spakuję moje dwudziestolecie (??!!??) w tej firmie. w ostatni KARTON spakuję zaprzyjaźnionego kota, obficie owocującą czereśnię sąsiadów i cafe-bar na winklu. b.

niedziela, 3 czerwca 2012

pyry z gzikiem czyli targowe memuary

od jakiegoś czasu moje merytoryczne przygotowania do targów w mieście na p. koncentrują się na doborze garderoby. oraz na skompletowaniu listy produktów spożywczych łatwych w obróbce w dość spartańskich warunkach kuchennego zaplecza. z tym, że za pierwsze opróżniam własną kieszeń a za drugie drenuje kasę firmy. podciągnięcie szmizjerki pod towar konsumpcyjny na targach jest dość trudno umotywować w księgowości. a szkoda. bo jednak sześciokilowy worek parówek classic nadal monetarnie waży mniej niż klasyczna sukieneczka w groszki, w której mimo maskującego kroju nadal trudno ukryc rozbuchanego rubensa. w przyszłym roku ubiore się chyba a’la lejdi gaga. obwieszę się kiełbasą i bekonem i tym samym nie dość, że zaoszczędzę portmonetkę to jeszcze podwyższę własną użyteczność. a poza tym będąc chodzącą przystawką i zakąską, tuszę, wydatnie przyczynię się do wywindowania statystyk odwiedzających nas potencjalnych klientów. nic tak bowiem nie czyni stoiska na targach atrakcyjnym jak możliwość fundowanej konsumpcji. tegorocznym hiciorem jednogłośnie ogłaszam „wściekłe psy”, które lały się szerokim strumieniem i ze względu na udatne połączenie barw narodowych były wyrazem naszego wysokoprocentowego patriotyzmu. ponadto doskonałą zagryzką do psów okazało się wiadro kwaszeniaków i chleb ze smalcem co poczytujemy sobie za nasz twórczy wkład w ubogacenie fusion cuisine. kolejną atrakcją na naszym stoisku był sześciometrowy wał korbowy z parostatku, na którym (wale, nie parostatku, ale głowy nie dam bo może na parostatku takoż bywały takie indywidua) miedzy zwojami korbowodu wijąc się jak rajski wąż rzesze odwiedzających realizowało sesje fotograficzne. moim zdaniem taka sesja może spokojnie konkurować pod względem atrakcyjności z tańcem na rurze. widzę tu także pewną lukratywną lukę w rynku – klub gogo z korbowodem – erotyczny przekaz podprogowy subtelnie nawiązujący do chlubnych tradycji naszego przemysłu ciężkiego. któryż dyrektor zjednoczenia nie chciałby mieć na własność tak wielostronnie użytecznego gadżeta(wzgl. „u”- sprawdzić w słowniku). i stosowne hasełko „ z korbowym wałem budujemy przemysł z zapałem”. albo „nie da ci ojciec, nie da księgowy tego co da ci wał korbowy”. albo też „jeśli potencję zwiększyć byś chciał, pędem nabywaj korbowy wał”. i tak dalej w ten deseń ku chwale i rozkwitowi obróbki wiórowej, która jak wiadomo leży mi wielce na sercu. na osobną dywagację zasługuje nasze życie pozatargowe, które śmiem twierdzić, jest o wiele bardziej frapujące. ma ono, ze zrozumiałych względów, zasadniczo miejsce w godzinach nocnych co wydatnie wpływa na rozluźnienie obyczaju ale bynajmniej nie kłóci się, przeciwstawia (głos z offu – koliduje) – nie koliduje z zachowaniem zasad bontonu i ogólnie przyjętych form towarzyskich podlewanych suto wielkopolską okowitą. tradycyjnie praktykowany taniec na stole rokrocznie zyskuje nam wielki aplauz współbiesiadników i przyczynia się do zacieśniania więzi oraz zadzierzgania nowych kontaktów z właścicielami talerzy z grilowaną kaszanką, w które udaje się nam wdepnąć w rytm sezonowego szlagieru ko ko ko ko itd. osobiście nie zdążyłam uczestniczyć w tegorocznym stołowym performansie gdyż bezprzerwnie od godziny 22:00 do godziny 2:00 pląsałam po parkiecie próbując nie zanadto zdeptać partnerów bądź nie zgubić obuwia w wirujących lansadach. z niejakim zdziwieniem odnotowuję fakt, że będąc młodą pannicą o wiotkich kształtach i skroniach nie przyprószonych zębem czasu nigdym się tak dobrze nie bawiła, jak teraz, obleczona nimbem wieku dalece średniego. pozatym chciałam tu oddać hołd moim partnerom, którzy w przeciwieństwie do mnie umieli tańczyć nader wybornie i przywrócili mi wiarę w silne, męskie ramię nie pozwalając mi runąć z impetem na parkiet po wykonaniu karkołomnego przechylenia mojego kadłuba od osi lub na skutek niepojętej dla mnie ekwilibrystyki obrotowej. zaletą aktywności parkietowych była ograniczona możliwość konsumpcji produktów fermentacji alkoholowej, dzięki czemu poranek przywitał mnie trelem skowronka nie zaś jak innych tupotem białych mew podkutych żelaznymi podeszwami o blaszany pokład. moim osobistym odkryciem tegorocznych targów w mieście p. jest wyborne danie, które spełnia moje kulinarne priorytety w sposób doskonały łącząc miłość do skrobi oraz nabiału. i będę się upierać, że pyry z gzikiem mogą spokojnie iść w zawody z każdą inną, najbardziej nawet wyrafinowaną przystawką. b. ps. oraz. taram taram taram. zapomniałam wspomnieć, że oto udało nam się z miasta p. dojechać do miasta w. kawałkiem nowej autostrady. w konsekwencji zaoszczędziliśmy jedną gadzinę. wow. problemik maleńki, tyciuchny, niewielki tylko taki, że jak ci się urwie jadąc z p. do w. austostrada w strykowie to kij ci w oko i szukaj wiatru w polu. przekierowanie na nowy odcinek z grodziska do w. jest prawdopodobnie najbardziej skrywaną tajemnicą okręgowych dróg publicznych. i nobla temu, kto buszując w zbóż łanach natknie się przypadkiem na odcinek łączący nigdziebądź w szczerym polu ze stolicą. ale. nie z nami te numery. myśmy znaleźliśmy, przejechaliśmy i dojechaliśmy. jadąc z miasta p. ku miastu w. zapodałam sobie lekturę. „Pra”(wyborna). już, już byłam w ogródku i witałam się z gąską kończąc lekturę, gdy wtem nagle znienacka ( to musiał być stryków) zakolebało i wszystkie literki runęły mi przed oczami generując chorobę lokomocyjną. bo o ile da się czytać na płaskiej i gładkiej autostradzie, o tyle na wybrzuszonych wądołach błędnik wpada w obłęd i uruchamia ekstraordynaryjną perystaltykę oraz odruch regurgitacji z oczopląsem. drodzy drogowcy, tego się nie robi czytelnikom! czyżby wszyscy drogowcy to wyłącznie audiobookofile? b.