czwartek, 24 maja 2012

Co się zdarzyło Wiktorii Pyrrusównie

opierałam się siłom i godnościom osobistom całe osiem miesięcy. na każde „łaj not ” miałam przygotowany na postitkach gruby pliczek „bikozów” solidnie uargumentowanych , merytorycznie uzasadniających, logicznie spójnych i nie do odrzucenia. jednak im bardziej konsekwentnie odmawiałam wykonania usługi tym bardziej stanowczo a nawet nachalnie napierał na jej spełnienie ojciec-dyrektor. ostatnio nie pomagały już nawet symulowane łkania i szlochania, że każe mi zdradzić wieloletni związek oparty na zaufaniu, w którym znamy dogłębnie swoje zady i walety, umiemy zażegnywać katastrofy, łagodzić konflikty, a gdy trzeba znaleźć lek na całe zuo. czara cierpliwości o-d przelała się burą goryczą, którą mi wraz z prawnymi konsekwencjami strzyknięto w oko. niewykonanie usługi rujnowało bowiem nowoczesny wizerunek naszej firmy osadzając ją w ciemnościach średniowiecza rządzonych niedouczonym królem ćwieczkiem. bardzo niechętnie ulegając odgórnym naciskom oraz wyzwaniom, jakie niesie przed nami wymóg nowoczesności zmęłłam w palcach dogorywający kaganek pakietu office 2003 i dźgana szpicą innowacyjności zainstalowałam koniec końców aktualny pakiet biurowy. aaaaauuuuaaaaa! ja wiedziałam, że tak będzie. zanim odczuję fenomenalną intuicyjność, gotowość systemu do odgadywania moich zamierzeń oraz łatwość i prostotę obsługi (nauczyłam się na pamięć tego teksu reklamowego i powtarzam jak mantrę w momentach szczególnie trudnych) czuję się w nowym otoczeniu jak gekon w butelce z wyraźnym oparem ch3oh. na skutek zmiany okazało się, że przepaść pokoleniowa między moim dawnym i nowym systemem jest tego rodzaju, że generuje wysoką niekompatybilność co uniemożliwia mi korzystanie w programie pocztowym z moich starych , gromadzonych latami na omszałych zakurzonych półkach outlooka ekspresa zasobów adresów mailowych. tysiąc pińcet adresów do ręcznego odtworzenia. mój nowoczesny, wszystkowiedzący system zrzucił był mnie tym samym właśnie do wilgotnego lochu, gdzie przy dymiącym niedźwiedzim łojem kaganku wykonam benedyktyńską iście robotę przepisania wszystkich adresów ręcznie maczając pióro w rozcieńczonym inkauście. nie ukrywam, że najchętniej znalazłabym się w lochach opactwa tynieckiego, które słynie z wykwintnych miodów, marynowanych grzybków, ziołowych nalewek i cukierków św. Hildegardy na niemoce wszelakie skutecznych. b.

niedziela, 20 maja 2012

Szlak golędzinowski z nawiasem wprzód i nazad

niniejszym ogłaszamy odkrycie najpiękniejszej trasy rowerowej w Warszawie. prawie jednym ciurkiem kilkanaście kilometrów pięknie ubitej i wytyczonej badylkowatym płotkiem ścieżki rowerowej z Tarchomina na Saską Kępę a może i dalej.
wśród oceanu zieleni, z widokiem na Wisłę i lewobrzeżną stolicę.
cisza, spokój, ptaszki śpiewają, kaczki wygrzewają się na łące, nie słychać ani nie widać ulic i samochodów. jedyną przeszkodą w ciągłości trasy jest, startując z Tarchomina, elektrociepłownia Żerań, którą należy ominąć wiaduktem ul. Modlińskiej. po drodze mija się sześć mostów, plaże, na których parasole, leżaczki i donośne ymca ymca z turbogłośników (blee) ale smyrga się szybko mimo i znowu jest się w nadrzecznej zielonej gęstwinie.
a wczorajszą wyprawę zakończyłyśmy z alaską na Francuskiej, gdzie tłumnie i z przytupem celebrowano święto Saskiej Kępy. moja miłość do tego miejsca jest tak olbrzymia, że nawet atmosfera słodkiego kiczowatego odpustu nie może mnie doń zrazić.
nad tym miejscem unosi się jakiś specjalny genius loci i duch starej, pięknej Warszawy przemyka małymi uliczkami pachnącymi bzem, pizzą w Rukoli, gyulai na Zwycięzców, pączkami z cukierni Irena i najlepszą kawą na świecie w bistro Francuska 3o.
w ogóle nie wiem, jak to będzie gdy nasza firma zmieni lokalizację. wprawdzie to podobno też Saska Kępa ale pffff. jakaż to Saska Kępa bez ul. Francuskiej (chlip chlip). ale to i tak wszak lepiej niż pierwotnie planowany adres na wysypisku śmieci na Zawodziu. b.

piątek, 18 maja 2012

kanał na wale czyli wszystkie barwy maja

tak gdzieś tuż przed wschodem słońca lekko skrzypią krzesełka w kanale orkiestry ustawionej centralnie frontem do mojego okna. instrumentaliści sadowią się, rozkładają nuty, próbują swoje instrumenty. przez chwilę wszystko brzmi kompletnie dysharmonicznie, atonalnie i chaotycznie. gdy wszystko na chwileczkę zamilka wyobrażam sobie wpół ze snu wyrwana, że na podium wchodzi dyrygent. we fraku. no to chyba pingwin. a potem. nagle, wtem znienacka. orkiestra daje tusz aż falują mi w oknach firanki i drżą świeżo uplecione pajęczyny na karniszach. na waltorniach grzmią dzielnie dzierzby, odważnie smyrgaja smykiem po altówkach jemiołuszki, wilgi rozkosznie trelą na klarnecie, skowronki słodko plumkają na harfie, kowaliki z zapałem świergolą na klawesynie, dymówki ochoczo fantazjują na flecie, pliszki rozdymają słodko rożki, szpaki dmą w oboje, srokosze szaleńczo walą w werble, kosy kląskają na marimbie, drozdy na wiolonczeli, jerzyki na trójkątach , kukułki na puzonach a sikory na marakasach. ponieważ jest 4:52 i zmrok jeszcze dzielnie walczy o prymat ze świtem nie wdrażam procedury przebudzenia. zaciskam oczy ale otwieram szeroko uszy. wyłapuję nadgorliwych solistów wśród feerii orkiestralnych dźwięków. zapadam w półsen lecz budzi mnie la grande finale. i wtem, nagle, znienacka cicho skrzypią opuszczane przez orkiestrę krzesełka słychać szelest lotek i zapada cisza. krótkotrwała. jest 5:30 i mój budzik usilnie próbuje naśladować wiosenną ptasią symfonię. bezradnie, bezładnie i bez sensu. lecz jednak skutecznie. zrywa mnie z tapczanu. gałązka dawno przekwitniętej forsycji za oknem jeszcze kołysze się w zapamiętaniu rytmu ptasich wirtuozów. kto chce usłyszeć wszystkie barwy maja, musi się obudzić przed świtem. późny poranek to już tylko pojedyncze trele aplikujących do wielkiej ptasiej orkiestry. idąc do zaparkowanego romana czuję na sobie wzrok pochowanych w zielonej gęstwinie tarchomińskiego wału ptaszęcych oczu czekających na recenzję koncertu. dyskretnie acz znacząco pochylam się w uznaniu przed ptasią orkiestrą. a ptaszęta pochowane, bo wiedzą, że poza moim uznaniem mają też wśród co poniektórych opinię bandy rozwrzeszczanych dziobów, którą należałoby zgrilować lub nadziać wątróbką i zapiec w żurawinie.
b.

środa, 9 maja 2012

aktualizacja majowa mode on

maj pęka w szwach. jeszcze blada magnolia nie opuściła wszystkich płatków a już pah pah pah kiście bzów wybuchły zcichapęk w gęstych krzach, migdałowiec przypomina wieszak na różowe tutu mikroskijnych balerinek a mleczom wiatr już dawno wytrząsa dmuchawce. trele szpaka i gruchot synogarlic próbują iść w zawody z okolicznymi kosiarkami ... tu następuje przerwa techniczna w używaniu worda bo mi komputer i internet skisł. jak ta gupia zaktualizowałam sobie eksplorerea i teraz mam taki kasznko-miszmasz że jacie pierdykamw lewe kolano ostrym grotem posolonym. nic nie mam . normalnie czystej wody kononowicz. googla nie mam, ulubionych nie mam, na własnym blogu mogę sobie najwyżej napluć na ekran bo notek nie przyjmuje z powodu braku dodatków. rozkapryszony metroseksualny internet rząda ode mnie dodatków. pfff. czyli co. mam se komputer obwiesić torebką ze skórki wężowej i wisiorkiem z bursztynu jurackiego? szfak. ta nowoczesna technologia mnie uziemnia, dołuje i wytrąca z poczucia śladowych ilości inteligencji.zresztą może chodzi o to , że ja mam tę, no, inteligencję emocjonalną jeno. walnąć z impetem w klawiaturę, rzucić nieprzyzwoitym wyrazem prosto w ekran, zawyć do półksiężyca i rozszlochać się z powodu wykipianego na wyszorowaną kuchenkę mleka (tfu, lepiej wizerunkowo jednak zabrzmi : z powodu złamanego tipsa). to umiem. rozkminianie nowoczesnych technologii przesyłowych jest mi niedostępne w stopniu równym niczem haft angielski, drylowanie kurczaka lub wymiana żaróweczki w romanie. trundo. taka już jestem. pół durna pół bezradna. żeby tu dziś umieścić posta musiałam wykonać gargantuiczny wysiłek polegający głównie na losowym wciskaniu kilku klawiszy jednocześnie i kopaniu w biurko . czym przypominałam te małpę co to waląc kilka milionów lat w klawisze też by hamleta napisała. a ponieważ odniosłam sukces to i z tą małpą może być ziarnko prawdy na rzeczy. hu nołs niech pierwszy rzuci dowodem (biometrycznym). wracając więc zaś do wiosny, to się rozbujniła i jest mi lekiem na całe zuo. nawet ojciec-dyrektor swoim rozjuszonym telefonem nie zmącił mi delektowania . im bardziej on napierał tym więcej anielskich fluidów próbowałam wcisnąć w słuchawkę. rozstaliśmy się w mentalnym uścisku niczem ci żołnierze z wrogich okopów piosenki sir mc cartneya pipes of peace. co zresztą przyszło dość łatwo po relaksującym weekendzie na wichrowych wzgórzach, gdzie mięso z grila lało się strumieniami, kury dały świeże jaja na omlet, kino nas ubawiło a potem zasmęciło na wysokim poziomie a księżyc. ech. księżyc pokazał nam na długim czasie naświetlania, że noc to w zasadzie nie noc a dzień. tylko trochę inaczej.
a teraz was zostawiam ponieważ na jutro przewidziano nfw - niespodziewany festiwal wypieków. w moim piekarniku pachnie spód kokosowo-herbatnikowy pod zalewę truskawkowo-rabarabrową, u Starszej Pani zagęszcza się sernik a marian w ramach relaksu maturalnego robi niewiadomoco ale wiadomo, że będzie delyszys. i w ogole koncze bo po tej calej cholernej aktualizacji zezarlo mi jak w piosence lony ”ae” polskie literki i brzmialabym jak szczerbaty deklamator. b.