czwartek, 30 kwietnia 2009

fastum żel w pigułkach

dwie godziny czterdzieści minut na moim ulubionym , zielonym krzesełku pod gabinetem ortopedy znacząco pchnęło mnie na przód w niedokończonej lekturze. pchnęłoby mnie jeszcze bardziej znacząco, gdyby opowieści pacjentów nie były równie zajmujące i opowiadane ze swadą, emfazą i dramaturgią godną tragicznych bohaterów Szekspira. fascynujący jest zakres i stopień irytacji, jaką dzielić potrafią ze sobą dwie, przed dwoma sekundami zapoznane emerytki. ileż tematów godnych potępienia może wyewoluować pomiędzy panią z obrzękiem w kostce a panem z płynem w kolanie. po dwóch godzinach czterdzieści po kostki pływałam w żółtym morzu rzeczy leżących na wątrobie, zupełnie jakbyśmy nie pod gabinetem ortopedy czekali a hepatologa. zdumiewające jest również w przychodnianym środowisku zjawisko omalże bezbłędnej identyfikacji jednego działkowicza przez drugiego działkowicza. być może rozpoznają się po specyficznych odciskach od grabek albo po charakterystycznej gestykulacji przypominającej cięcie żywopłotu , no bo przecież nie po konewce wystającej z kieszeni płaszczyka. mówię wam, to osobliwość na granicy prekognicji. gdybym była działkowiczem, umiałabym dziś cija np. ciąć hortensje i nawozić truskawki kurzym guanem. grupa działkowiczów, choć ukojona walorami natury wydaje się być nie mniej skora do dyskusji od grupy blokowiczów, którzy spór o liczniki wody i kontestację leniwego administratora gotowi byli wynieść na sztandarach oburzenia do trybunału haskiego. a jeden z dyskutantów pogalopowawszy żwawo z kopią na spółdzielnie mieszkaniowe zaapelował (zaapalował?) nawet o humanitarne wbicie na pal wszystkich prezesów spółdzielni . starszy pan w słomkowym kapelusiku dodał ochoczo - i prezesów ogródków działkowych też! wsłuchana jednym uchem w te pełne żaru opowieści poczułam empatycznie ideę, która przyświecała autorowi tej piosneczki:

Na alejce posypanej świeżym piaskiem,przy rabatce obsadzonej pelargonią
ktoś udusił panią plastikowym paskiem,Kto? - Nie wiemy. Przypuszczalnie, chyba On - Ją.

A poza tym nic na działkach się nie dzieje, co niedziela działkowiczów barwny tłum,
każdy coś tam sobie plewi, coś tam sieje,na natury łono z żoną pędzi tu.

Z papierowej torby co stała w altance,winem dzikim gęsto wokół obrośniętej,
zamiast marchwi wydobyto cztery palce,a za nimi kciuk i resztę - czyli rękę.

A poza tym nic na działkach się nie dzieje,co niedziela działkowiczów barwny tłum,
gwoździkami zbijesz ławkę, gdy się chwieje, pszczółki brzękiem ukołyszą cię do snu.

Obco brzmią tu groźne słowa: powódź, pożar,nikt się gazem nie zatruje w swej altanie,
co najwyżej z nieprawego znajdziesz łoża dziecię, w grządce groszku zręcznie zagrzebane.

A poza tym nic na działkach się nie dziejeco niedziela działkowiczów barwny tłum
pośród kwiatów głośno dziadek się zaśmieje,bo wesoło, bo beztrosko tutaj mu.

Tam poziomek w krąg czerwienią się jagody,gruszki wiszą, ciężkie sokiem, na gałęzi,
nie zakłóca nic radości i pogody,choć w wspomnianych już poziomkach ktoś zarzęzi.

A poza tym wciąż na działkach pięknie będzie,co niedziela działkowiczów zjedzie tłum,
z parcianego węża wodą sięgniesz wszędzie,w szumie drzewek ledwie słychać ciche bul..bul..bul.tak wesoło, tak beztrosko ludziom tu.
słowa: Maciej Szwed



i tym miłym działkowym akcentem kończymy kwiecień, by już jutro świtem bladym, delektując się długim weekendem, zanucić radośnie majowego mazurka

Witaj, majowa jutrzenko,
świeć naszej polskiej krainie,
Uczcimy ciebie piosenką,
Która w całej Polsce słynie: Witaj Maj, piękny Maj,U Polaków błogi raj!


b.

środa, 29 kwietnia 2009

haiku o pęcinie

lewa noga
szmelc
i bania


hasło bieg to zdrowie wymyślił belzebub, który teraz radośnie pociera raciczkami sypiąc iskry tu i ówdzie

stej tjuned

b.

haiku 5 - 7 - 5

noga jak kamień
jęk echem odbity
tapczan a nie wał

:)
auć

piątek, 24 kwietnia 2009

Zemsta faraona lub rzodkiewki



nieroztropnie, po wykonaniu z „ju” i „do” na wale kilku markujących bieg wymachów kończyn, zasiadłam w fotelu podelektować się hausem grzegorzem. nieroztropność polegała na uprzednim zaniechaniu posłania tapczanu, która to czynność wymaga dwóch prostych skłonów i kilku drobnych, nieprędkich gestów. już w przerwie między odcinkami wydało mi się zbyt trudne wstać z fotela i udać się pod prysznic. automotywując się jednak czekającym na emisję kolejnym odcinkiem wykonałam konieczne ablucje, sporadycznie jęcząc gdy zakres niezbędnych ruchów przekraczał oś skrętu 20 stopni.
kolejne próby przemieszczenia z fotela na tapczan okazały się zaskakująco niezgrabne i okraszone bólem, którego źródłem był cały człowiek bez wyjątku. zgięta niczym pańszczyźniany chłop pod wiązką chrustu padłam w piernaty w locie przymykając powieki i dosłownie zaraz potem wpadłam w panikę na odgłos porannego budzika. unmygliś, pomyślałam, dzierżąc między palcem serdecznym i kciukiem powiekę prawego oka. a jednak mygliś. była 6:10 – ptaszyny darły dzioby za oknem, słońce ignorowało moje żaluzje chełpiąc się wysokim położeniem. zakiełkowała mi wtem nadzieja, że być może przespałam piątek i oto mamy sobotę, budzik mi lotto i mogę tak leżeć aż odzyskam czucie w członkach. płonna nadzieja spaliła na panewce i kazała mi wstać. jak to jest możliwe, żeby po przebiegnięciu góra 500 m prawie stracić sprawność ruchową? jak to jest możliwe, że po biegu najbardziej bolą mnie nie łydki, nie pośladki, nie łokcie, nie stopy a plecy?
swoją drogą, biegnąc tak w blasku zachodzącego słońca, musiałyśmy wyglądać zjawiskowo. jak trzy gracje. trzy gracje z płucami na plecach o falującym synchronicznie biuście.
w biurze zaś naszła mnie taka niepewna refleksja, czy bieg może implikować biegunkę. albowiem. przedpołudnie spędziłam na porcelanowym sedesie, gdzie z całego serca oraz z całych sił mojej bezpardonowo wstrząsanej konwulsjami dwunastnicy żałowałam, że nie jest to sedes z pozytywką. przy czym pozytywka ta winna być składanką starannie dobranych longplayów np. dzwony rurowe oldfilda – bohemian rapsody quen - aria z pierścienia nibelunga wagnera - aby mogła być dostatecznie efektywna i efektowna.
bo jeśli nie bieg to rzodkiewka. niemyta rzodkiewka jako suplement diety oczyszczającej i pogromca zbędnych kalorii.
a to mi przypomina, żeby wam opowiedzieć o małym qui-pro-quo, w jaki się dziś bezrozumnie wplątałam, co tłumaczę pulsującym bólem pleców i utratą koordynacji umysłowej. powróciwszy porannym samolotem na berlińskie łono zadzwonił przed południem ojciec-dyrektor i na dzień dobry zachłysnął się radosną informacją , że 2,5 kilo. wiedząc o oczekiwanym przyjściu na świat ojcodyrektorowego wnuka zachłysnęłam się także radośnie i w te pędy z gratulacjami (waga 2,5 kilo nie wzbudziła moich wątpliwości, wszak noworodki są z reguły małe). szczęśliwie nie zdążyłam rozwinąć się zbyt szczegółowo w gratulacjach, gdy po drugiej stronie przewodu ojciec dyrektor wydał pean na cześć swojego nowego programu zrzucania wagi, którego efektem jest właśnie 2,5 kilo w dwa dni. znaczącą ciszę, jaką wygenerowałam do słuchawki ojciec dyrektor mógł odebrać jak bezdech podziwu lub/i hołd uznania, choć w rzeczywistości stałam na krawędzi blamażu i wstrzymałam oddech by się w nim nie pogłębić.
a swoją drogą, za mój, wprawdzie niezamierzony ale jakże żywiołowy, entuzjazm względem utraconych kilogramów ojca-dyrektora powinnam się smażyć w piekle dla kadzielnic i przypochlebców. Nes pas?
b.

wtorek, 21 kwietnia 2009

o kryzsie również w doniczce i w telewizorze też

matko moja, gdzie te czasy gdym efektownie wzdychając i szurając stosikiem papierów z lewa na prawo emanowałam aurą najbardziej zarobionego pracownika biurowego, podczas gdy na ekranie komputera szła powieść w odcinkach lub newsy z pudelka? a taka byłam wiarygodna w swoim biurowym mozole. omalże pot mi z czoła kapał przy tym suwaniu stosiku. a teraz co? kryzys. kryzys w gospodarce światowej. kryzys, moi państwo, w mojej firmie objawia się nagłym spiętrzeniem niewirtualnej roboty. jednym okiem lewym czytam niecierpiącą zwłok korespondencję od ojca dyrektora, drugim okiem prawym śledzę ewentualne uchybienia w kontrakcie, jedną ręką lewą dilejtuję spamy, drugą ręką prawą robię kawę inspicjentowi, kopertuje monity i kreuję zyski na formularzu faktur. o kant rzyci taki kryzys. a tak liczyłam na błogi czas w skrajnie relaksacyjnie wychylonym fotelu z drinkiem okraszonym parasolką i oliwką. tymczasem jestem wielorękim biurowym wisznu. na kontemplację kwitnącej za oknem wiśni i śledzenie losu ogrodowych synogarlic nijak czasu nie staje. gdy wracam zdyszana do domu (empatyczna część społeczeństwa wstaje i współczująco wzdycha - ojej) oko mi cieszą podkokienne tulipany. osobisty, doniczkowy fajfus hiacynt zastygł w fazie kiełkowania. Matka chrzestna mówi, macając z odrazą grząska breję w doniczce, żem go przelała i że forma hydroponiczna nie bardzo mi się udała. w sumie jednak, konkluduję sprawdzając konto, lepiej zginąć z nadmiaru niż niedostatku chyba.
i bardzo proszę, żeby ta guanem śmigana liga mistrzów się w końcu skończyła, bo kolejnego czwartku z niedostatkiem Hausa, nie zniosę i pizgnę w tv zgniłym zbukiem.dwa razy.

b.

ps.
a jutro od 9:00 trzymamy kciuki za testującego Mariana !!! pliz

piątek, 17 kwietnia 2009

dziś makgajwer jutro cruz , penelopa cruz

gdyby ktoś myślał, że moje życie jest nudne, siermiężne jak trzonek tępej siekiery i pozbawione magicznej aury, to ten. no. chyba nie będę zaprzeczać. siermiężność, prostota, siedem odcieni marengo i racjonalne umocowanie w systemie zero-jedynkowym dalekim od irracjonalnych emocji i niewytłumaczalnych eventów – oto moje hasła wyszyte na makatkach symetrycznymi krzyżykami w kolorze drogowych znaków nakazu. ale i tu, w świecie zdefiniowanego racjonalisty, trafiają się rzeczy, o których nie śniło się ni duńskim ni chińskim filozofom. rzeczy, które nie z tego są świata i łamią racjonalistyczne konwenanse. oto bowiem naprędce muszę , gdyż inaczej rypnie się z kretesem i bez kozery jedna z kluczowych gałęzi naszego przemysłu, zdobyć dla klienta pewną część. i tylko ja - makgajwer handlu częściami zamiennymi mogę zdobyć spod ziemi lub ze stratosfery i zaoferować po niewygórowanej cenie kurierem rodem z castełej – uwaga uwaga - łamacz płomieni. tak. mamy w swojej ofercie świetlne miecze lorda vadera, czipy do kijów obi łankenobiego, uszczelki do ścigacza luka skajłokera i ekskluzywne łamacze płomieni. taaak - czasem ocieram się o sferę abstrakcji. aby zaraz potem strzepnąwszy z dłoni aurę alternatywnego świata powrócić na fotel, do koca w kratę i fajansowej filiżanki herbaty, jak gdyby nigdy nic. i aby gdy innym razem zadzwoni klient rozedrganym głosem pytając o pierścień saturna z uśmiechem pełnym łagodności obiecać rabat za cały komplet .
a.
i w kinie byłam /seans 15:00 ze zniżką dla czasowo nieprzystosowanych/. „vicki cristina barcelona”. i teraz już wiem, że gdy dorosnę, będę być chciała cruz penelopą. nonszalancką, potarganą, prowokującą, szaloną zdzirą o chropawym głosie manolo/menela spod budki z andaluzyjskim cienkuszem.. i nie nie nie. w żadnym razie nie chcę być przeintelektualizowaną scarlet johanson zwaną „odęta warga”.
a na pytanie, które padło mi z telewizora – czy puszystość może być jeszcze bardziej puszysta – omiotnąwszy okiem swój stan odpowiadam – TAK, może. i mam nadzieję , iż w tym quizie wygrałam talon na elektryczną poduszkę, bo jasny gwint – przestali grzać mi w domu i bardzo marzną mi paluszki.
b.


ps.
zainteresowanym donoszę - syf i malaria - zanabyte :)

pictogram









a na ten widok w głębi nadwiślańskich chaszczy moje biodra zachłysnęły się zachwytem:



b.

środa, 15 kwietnia 2009

wałówka

na skutek tsunami na słońcu oraz machnięcia skrzydłami motyla na galapagos zwiększyłam żałośnie w skutkach swą cielesną powłokę o kilka trudno akceptowalnych rozmiarów. czekanie na odmachnięcie motyla i zwrotne tsunami na słońcu wydaje się być nieefektywną nieskończonością a guziki w garderobie gotowe są do wystrzału na mym hożym korpusie. a przecież i lodówka jeszcze poświątecznie się nie domyka. no to co. no to zjadłwszy to i owo (ovo z łososiem mizianym majonezem też) wzuwam stękając obów sportową i - na wał. gdy rozpoczynam swoją peregrynację na północ słońce z żółtego przebarwia się w pomarańcz i odbija kiczowato we wiśle. raźnie machając łokciami mijam tłuste jamniki, manewruję między rolkowcami, rowerzystami i pieszymi tłumnie wyległymi na deptak. co chwila prężą się mi przed oczami łydki jogingowców w drodze z lub do gdańska. jedni truchtają sapiąc asynchronicznie, inni płyną nad ziemią w rytmicznym transie. do drugiej piaskarni docieram już zdrowo zdyszana za to raczej w samotności. słońce zaczyna się chować za młocinami więc zarządzam odwrót. jest cicho. ptaszyny sporadycznie nawołują do spania swoich współgniazdowników. pachnie dymem z grilla i słychać szum rzeki. okna pobliskich osiedli mrugają błękitnie telenowelami i/lub sitkomami. oddycham głęboko, machając ramionami jak podlaski wiatrak, w nadziei na ponętny dekolt. do domu wracam zaróżowiona jak pannica z pierwszej randki. jeszcze tylko prysznic, szorstki frotte i ... kawałek świątecznego mazurka w ramach uzupełniania utraconych elektrolitów. a jutro znów na wał, choć obfite biodra jęczą i skrzypią „litości, litości”.
b

sobota, 11 kwietnia 2009

tuż tuż

no nie wiem, nie wiem. tegoroczna baba drożdżowa wyszła spod moich rąk. i sernik. nie byłabym sobą gdybym nie spowodowała małych katastrof przy pieczeniu ciast. tak już mam. na samą moją myśl o pieczeniu ciasta ser który jeszcze leży na półce w supermarkecie się waży (warzy?) a drożdże wychodzą z lodówki przewodem od agregatu. tym razem udało mi się upiec spód sernika gigant. po dwudziestu minutach w piekarniku zaczął kipieć z tortownicy. tym samym zaprzepaściło się bezpowrotne jego przeznaczenie jako spodu do sera. trudno na menisk wypukły wlać kilo sera a na wierzch doszusować pianę z białek. o - pianę z białek też udatnie sfuszerowałam. mimo największych możliwych obrotów robota białka pozostały oślizgłą galaretowatą masą. no tak już mam. a potem starsza pani nakazała wyrabianie drożdżowego przez ciurkiem godzinę aż do efektu odchodzenia. efekt odchodzenia wyszedł mi koncertowo i przed czasem. jednak to nie ciasto odchodziło a ja od sił i zmysłów. wołany na pomoc starszy pan stwierdził, że na wyrabianiu to on się nie zna. tra la la la. każden się zna co może cepami machać do potu na skroniach. a potem to już tylko trzasnęłam trzy sosy do jaj, trzy sałatki, zapalikowałam zająca , kurę i baranka, smyrgnęłam mopem po zakamarkach i pomalowałam jaja. no i co. no i czekam. na grzankę czekam. karmel – kakało- spirytus – miód. w szufladce pod ręką środki przeciwbólowe. albowiem tradycja popijania śniadania wielkanocnego gorącą czekoladą na spirytusie ZAWSZE zbiera swe żniwo. a na poniedziałek mam śliczne zielone jajeczko. z sidoluksem do uporczywych plam. musiałam pójść w jakość, bo tam gdzie obchodzimy dyngusa w ilości wody nie sprostam konkurencji. jak ICH znam, karnie w szeregu stoją już wiadra a wszyscy śpią z ciśnieniowymi bazukami.
DOBRYCH i SZCZĘŚLIWYCH !

b.

czwartek, 9 kwietnia 2009

jaja dla każdego



Kochani !
niech w Wielkanocnym jaju niczym w chińskim ciasteczku znajdą się dla Was najlepsze wróżby!
Niech Wasze jaja będą dwużółtkowe , pełnowartościowe, od kur grzebiących wolnochodzących, szczęśliwych, zdrowych, o błyszczącym upierzeniu, wypolerowanym dziobie , błyskotliwych i oczytanych.
Nie bójcie się jaj – naukowcy dowiedli, że ich nikczemny wpływ na cholesterol jest znikomy zaś jaj zalety zdecydowanie przewyższają jaj wady.
Czego i Wam życzę i pędzę po kombajn do zbioru rzeżuchy
b.

wtorek, 7 kwietnia 2009

żerzucha rzeżucha żeżucha rzerzucha

obsadzenie rzeżuchą na instrukcyjne 10 dni przed skutkuje dżunglą, buszem i rzeżuchową amazonią na kuchennym parapecie na 5 dni przed . zadziwiające jest, że większość kwiatków doniczkowych ukilam po długiej i z pietyzmem prowadzonej hodowli a rzeżucha obradza jak zmutowana genetycznie li tylko zwilżona nieodstałą kranówką. w dodatku na podłożu z płatków kosmetycznych. wiele wysiłku kosztuje mnie przedświąteczna wstrzemięźliwość konsumpcyjna względem rzeżuchy, albowiem mam do jej walorów smakowych niezwykłą słabość. słabość do walorów smakowych w przeciwieństwie do walorów zapachowych, jakimi hojnie na etapie kiełkowania wypełnia każdy zakątek apartamentu czyniąc go podobnym pieczarze dojrzewających normandzkich camemberów.

uprzejmie donoszę, że jaja XXL nie mieszczą mi się w lodówce ale i tak nie spełniają moich oczekiwań są bowiem nie białe. białe jaja przed Wielkanocą są jak białe kruki. wizyboł hardly ewer.
w Polsce jest 40 milionów kur niosek i one znoszą prawie 10 miliardów jaj rocznie a ja nie mogę sobie kupić w pakiecie trzydziestu białych jaj. normalnie kurnonsens.

plan przygotowań przedświątecznych rozpisany na role z precyzją godną mikroskopu elektronowego. wprawdzie starsza pani intensywnie generuje gorączkę 38,8 ale nie wydaje nam się to dostatecznym usprawiedliwieniem zmiany planów. ostatecznie wyrobienie ciasta drożdżowego to nie praca przy piecu martenowskim, sernik też jeszcze nikogo nie podupadł na zdrowiu- wręcz przeciwnie, zaś jak powszechnie wiadomo schab i pasztet piecze piekarnik.
ja zaś nie mogę się zdecydować stół biały dodatki żółte czy stół żółty dodatki białe - udręczenie skrajnego estety, niestety.

w biurze chwilowy impas oraz wąskie gardło czyli bottle-neck w obszarze werbalnej komunikacji z roczester. w odpowiedzi na dręczącą ponadatlantycką korespondencję wybrałabym w rewanżu najchętniej asanę z palcem środkowym lub układ z łokciem kozakiewicza gdyż mię Stuart irytuje niezmiernie. jedno mnie cieszy, że gdy Stuart pijąc swą poranną kawę ze starbucks’a przeczyta w końcu moje kwadratowe korespondencje i nie zechce pójść na konsensus to i tak sobie może dzwonić na berdyczów (czy ktoś wie jak jest berdyczów po angielsku?) albowiem dzieli nas frontjera sześciu godzin i gdy on się zmaga ja się relaksuję i vice versa.
b.

czwartek, 2 kwietnia 2009

Wiosna, syf i malaria czyli moje idole

A aaaaa już jest wiosna


http://www.sikora.art.pl/bin/binaria/video/wiosenna.html


dodam ino, że mi cały tusz z rzęs spływa gdy to sucham oglądam i zdradzę jeszcze, że śmiertelnie durzę się w Dariuszu Kamysie (we wianku po prawej), ale to pewnie jak ewry łomen.

no to jeszcze Kamol na deserek: http://www.sikora.art.pl/bin/binaria/video/wyjzys.html

HRABI: 3 czerwca - WARSZAWA, DK ŚWIT /ul. Wysockiego 11/, g.18.00, program "SYF I MALARIA" (palec pod budkę kto kce)

b.

środa, 1 kwietnia 2009

desipere in loco

obudziłam się wcześniej niż zwykle bez żadnego rzetelnego uzasadnienia za to z poczuciem szczęścia. very very strencz po mrocznych zimowych miesiącach spędzonych w nastroju posępnego malkontenta. może to dlatego, że iż wieczorem znowu pod mym oknem pachniało mułem i szlamem rzecznym. a jako nieodrodna córka starszego pana - wędkarza mam filogenetyczną skłonność do zachwytu nad szlamem, którego woń nasuwa mi przed oczy wspomnienia wszystkich jednocześnie wakacji mojego dzieciństwa spędzanych zawsze w bliskim sąsiedztwie naturalnych zbiorników wodnych generujących woń mułu i szlamu właśnie. tak więc gdybym miała zaprojektować sobie szczęście w spraju byłby to z pewnością Smuf on de łoter in Rybitwy albo Midnajt – muł – of – Dargocice. i tak tryskając pogodą ducha wkroczyłam w okowy biura i natychmiast pchnięta praymaaprylysowym podszeptem przetestowałam szefa na okoliczność dnia dzisiejszego. ojciec-dyrektor dał się wkręcić jak wołowe w zelmera. po czym osobiście zdemaskowawszy dżołk poddana zostałam gremialnym gromom i kalumniom ze strony załogi biura a ojciec-dyrektor zatroskał się wielce nad niepokojącą siłą wiary i zaufania jakimi mnie darzy. a dżołk był komunikatem administracyjnym o konieczności opuszczenia biura o godzinie 11:30 z powodu planowanego przeglądu wentylacji połączonej z deratyzacją. załoga zorientowawszy się , po mojej kapitulacji, w nieodwracalnej stracie szansy na skrócony dzień pracy podjęła wobec mnie chwilowy ostracyzm i strzeliła focha jak stąd do radomia. i tak to udany wic obrócił się przeciw wicoczyńcy. choć humoru nie zdołało mi to jeszcze popsuć. nananana nanana nanananana nananana (jaka to melodia?). a nawet humoru mi ni zdołała popsuć paskudna sugestia podobieństwa do nieparzystokopytnych. myślę także, że choć samba jest pieskiem o mało eksploatowanym rozumku, to jednak serce ma wielkie i z pyska by sobie odjęła te amerykańskie farmaceutyki dla dobra osobistej ukochanej ciotki. a ta imputacja barteru - leki za kiszkę - jest ohydną próbą wyłudzenia przez alaskę kaszanki na niedzielne śniadanko. a jak już jesteśmy przy siostrze sister to wam powiem, choć brzydzę się donosem, że podczas gdy Wy szczotą ryżową na kolanach polerujecie lamperie, chińskie serwisy (CNN- chińskie naczynia nierdzewne), kryształowe wisiorki w żyrandolach i terakotę dla nadania odświętnej rangi Waszym kuchniom- siostra sister po prostu zarządziła dematerializację swojej. o tak: szast-prast. apoteoza istotnych przewag malowania, szpachlowania, wygładzania i wiszenia na drabinie z kapiącym emolakiem nad szczotą ryżową po boazerii, której nie dane było być saecula saeculorum. oczywiście nie muszę dodawać, że kulawa siostra siedzi na wysokim zydelku i robi szast-prast palcem wskazującym z tipsem w kolorze owocu granatu podczas gdy tłum najemników spełnia pokornie jej żądania (czytaj: szczęśliwy starszy pan w pandemonium demolki). a-propo malowania – czy jaja wielkanocne można posprejować lakierem ? marzy mi się albowiem kosz pisanek w kolorze bladych pasteli a dostępne na rynku barwniki jajeczne są takie , powiedzmy sobie, wulgarne.
b.