środa, 26 października 2016

Z wizytą na oligoceńskim wypiętrzeniu, czyli

ciąg dalszy restaurantweek, a zatem relacja kolejna, tym razem z niedzieli w Indiach/Nepalu/Tybecie, gdzie czekała na nas reinkarnacja w chili suszonym na nasłonecznionym stoku Czomolungmy. Złożyło się tego dnia wprost perfekcyjnie, że przed wizytą w restauracji utopiona byłam cała w lekturze świetnej książki” Podróże psychologiczne przez kultury świata” a w szczególności w rozdziale poświęconym Tybetowi. Napawałam się opowieścią i nastrajałam w nadziei szybkiego zjednoczenia umysłu ślizgającego się nieudolnie po stromych graniach filozofii Himalajów i okołohimalajskiej kuchni. Niestety jeszcze przed posiłkiem dotarłam do opowieści o podniebnych pogrzebach, podczas których poćwiartowane zwłoki porywają z wysokiej półki skalnej wygłodniałe orły. Metafizyczna, tantryczna a jednocześnie niezwykle praktyczna metoda na pozbycie się dziadka bez wydrążania jamy w litej skale i bez kupowania drogiego drewna na spalenie oraz bez nakładów finansowych na nagrobek z lastryko. No ale głód gnał, więc porzuciłam dziadka na skale i pobieżałam ku szczytom Nepalu. Już na wejściu było miło, gdyż żadnych ceregieli z nami nie celebrowano, spojrzano głęboko w oczy i trzecim okiem nas rozpoznano i natychmiast zaprowadzono na pięterko do stoliczka, na którym widniało nasze nazwisko. Naprawdulkę, tak było. Poczuliśmy moc i drgania w meridianach. Do kotleta, tfu, do bombay fanda paneer- shai paneer plumkał subtelnie sitar i skrzypecki i dwa garnki miedziane, potrącane arytmicznie przez instrumentalistkę. Lokal w starej, przedwojennej kamienicy miał swój szczególnych charakter, nie ukrywał swego surowego uroku, nie pretendował do ą/ę. Proste wyposażenie, kilka zdjęć Joko Ono i Lenona oraz innych fascynatów Indiami wisiało na nierówno otynkowanych ścianach. Bo to nie wnętrze kamienicy miało być tu najważniejsze. Nie należało się rozpraszać na dekoracjach lub na jakimś szczególnym stylu. Czuć było, że ważne jest to co na stoliku/talerzu, nie to co wokół. Ważne było przenieść nas do tej szczególnej części Azji używając jako środka transportu naszych kubków smakowych. Dania pojawiały się na stoliku bezszelestnie donoszone przez wpatrzonego w nas obsługującego (jakoś mi nie pasuje kelner) . W miejsce porcelany pojawiły się kute stalowe lub miedziane miseczki i patelenki. Tylko szacunek, oraz strach, że po reinkarnacji w przyszłym życiu wyląduję za ten wyczyn w rynsztoku świata razem z parchatą kozą i jakimś współczesnym idiotą, którego z powodu braku telewizora nie oglądam ale on i tak wyłazi mi z lodówki nie pozwoliły mi „niechcący” zachować sobie tych naczynek na wieczną pamiątkę. Wielość przypraw (nawet zielona kolendra nie psuła, choć normalnie dodana do dań kojarzy mi się z polaniem potrawy płynem do mycia naczyń) dawała nie tylko bogaty smak ale także zwielokrotniała wrażenia sytości. Miseczka ryżu lub wypieczony chlebek naan towarzyszące delhi style chicken curry czyli paście z soczewicy z kuminem i chili, w której utopione są skrawki kurczaka potrafią napełnić po kokardkę, choć patrząc na miseczki wydaje się, że oto uczestniczymy w uczcie na cześć hinduskich krasnali. W krótkim międzyczasie: przystawka-danie główne, z dziką ciekawością obserwowaliśmy tłum hinduskich szerpów wychodzących ze ściany i taszczących na ramionach kosze półproduktów, zupełnie jakby tam było tajemne przejście – wrota do Indii - skąd dostarczano na bieżąco świeże półprodukty na potrzeby warszawskiej kuchni. Drzwi, mimo naocznego macania ściany nie udało nam się zlokalizować, to musiała być przestrzeń nie do objęcia umysłem zachodniej cywilizacji. Sitar plumkał, kubki smakowe wędrowały po himalajskich przełęczach kręcąc w przydrożnych wyimaginowanych świątyniach młynki z mantrą: kiedyś tu wrócę, tu wrócę tu wrócę. Aż zapodano lody masala z kardamonem i imbirem. I wtedy to uniosło mię ponad himalajskie szczyty i dusza ma wędrowała swobodnie jak ptak (zapomnijmy o orle z kawałkiem dziadka) i wysyłała światu znak pokoju, przedpokoju i zapokoju a błogi uśmiech okrążał mi czaszkę mimo uszu. I tego uśmiechu nie starł nawet nasz opiekun, który ze łzą w oku zapowiedział, że niestety nasz czas w siedzibie śniegu dobiega końca. Ulung gratis, za lemoniadę z chrzanem i słone lassi niestety pobieramy, proszę nam wybaczyć. Wybaczylim, w przedwojennym tynku wydrapalim kozikiem TU WRÓCIM. Polecamy. Wierzę, że Mandala Was urzeknie tak jak mnie/nas.
b.

poniedziałek, 24 października 2016

w poszukiwaniu nieznanego smaku

Podjudzeni intensywną akcją reklamową oraz obietnicami doznania rozkoszy zmysłów smaku od słodkiego po umami zapisaliśmy się na zbiorowe żywienie w ramach restaurantweek. Koszt nie wypruł nam portfeli (co już nam powinno dać do pomyślenia, że menu degustacyjne w składzie przystawka, drugie, deser w tej cenie zmieszczą się na średnim spodku) a perspektywa niegotowania w weekend pchła nas w ramiona dwu wybranych restauracji w stolicy. Najsampier jednak z szerokiej oferty należało wykluczyć składniki przez członków – ochotników nie tykane. Jak się okazało we trójkę, choć nie wszyscy razem to samo, potrafimy wyeliminować prawie większość stających w szranki resturantweek jadłodajni. Bo jeśli nie krewetki, nie zupa rybna, nie suszony dorsz, nie kotlet z kolibra i nie haggis i nie limonka tempurze i nie steak (tu zapisy wyczerpały się w poprzednim bodaj stuleciu) to nam się znacząco oferta zawęziła. Krakowskim targiem tu bór tu las, tam nie wlazł a tam wlazł wytypowaliśmy. Dwie restauracje. Ta pierwsza, sobotnia była cała taka paneuropejsko nowoczesna i w swej niebywałej nowoczesności mocno zadufana. Szkło, stal i drewno. Wielkie przestrzenie bez sufitu. Należało do niej nie wejść a wpłynąć dystyngowanie, najlepiej w futrze z bladoróżowej alpaki, w trzynastocentymetrowych szpilkach z krokodylej skórki, owiniętym w Chanel lub Ninę Riczi i nonszalancko rzucić powłóczystym spojrzeniem implikującym natychmiastowe zjawienie się znikąd garderobianego, managera sali, tuzina kelnerów z wodą różaną do umycia opuszków. Żeśmy, jako społeczeństwo bez hrabiowskich paralel nie skapowali kodu. Schludność nasza została natentychmiast oceniona na poziomie waciaka i tak też traktował nas kelner. W pustej, wielkiej restauracji kelnerzy, somelierzy, manadżerzy i inne takie przemykały bezszelestnie wokół naszego stolika ze wzrokiem niewidzącym, a nawet uciekającym. Nie wiadomo czym się zajmowali ale zajęci byli straszliwie. Tu poprawić położenie kieliszka, tam przesunąć talerzyk, ówdzie strzepnąć pyłek z widelca, nostalgicznie spojrzeć w niebo. No męka mówię Wam. Stachanowcy w hucie mają lżejszą robotę. Wszystkie dania podano nam na kremowej porcelanie tak nobliwie, że nie wiedziałam, czy klękać już czy za chwilę. Przystawka była z oczywistego założenia wykwintna a ascetyczna ilość treści pośród dekoracji wzbudziłaby zachwyt każdego wrażliwego minimalisty. Organoleptycznie potwierdziliśmy obecność koziego sera, wywnioskowaliśmy towarzystwo cieniuchno pokrojonej brzoskwini (pamiętacie Kaczora Donalda jak kroił plasterek , tak że był prześwitujący? No. To to było cieńsze) ale już kompresowane jabłko z pudrem z topinambura umkło naszej uwadze. Ja się nie czepiam bynajmniej, na talerzu leżały jakieś wiórki ale pomyślałam, ot wypadek przy pracy – nie domyli talerzy. A tu NIE. Tu leży organiczna część dania, specjalnie dla nas skomponowana i misternie na półmisku rozrzucona fantazyjną ręką mistrza. Potem na talerzach wielkości koła młyńskiego przyniesiono nam przy wtórze anielskich chórów tęsknie na danie główne spoglądających zza ramienia nieobecnego duchem kelnera kotleciki jagnięcę. Na zimnym piure z groszku zielonego, z trzema półksiężycami marchewki i gorącymi strzępkami jarmużu (jarmuż był deliszys, indyd). Dwa. Dwa kotleciki. Jagnięce. Państwo kiedyś na pewno, może w gazecie może w telewizorze widzieli jak wygląda kotlecik jagnięcy. Te dwa okaziątka, gdyby je nieopatrznie przyprószyć mielonym świeżo pieprzem, znikłyby nam pod tą wielgachną pierzyną. Nie wiem czy jest jakieś inne określenie na dwa malutkie kotleciki jagnięce niż namiastka. To musiała być jakaś specjalna rasa jagniąt miniaturowych. Do dzisiaj mi wstyd i smutno. Skłonność ku wegetarianizmowi wzrosła +1000. A kosteczek mimo pokusy nie wyśmoktałam, bo mi się kelner, manager i cała obsada kuchni oraz estyma lokalu przyglądali zza wpółprzymkniętych powiek wielce intensywnie. Zanim skończyliśmy wykwintną konsumpcję tego dania, już się zastanawialiśmy, co kto ma w lodówce i co się z tego da na obiad/ kolację uwarzyć. Bo, że do rana mimo wieczornej godziny, na tym wikcie nie przetrwamy było jasne. Na szczęście doniesiono słodki deser, którego słodycz miała nam zapewnić zasób energii/czytaj cukry kalorycznie niezbędne do pokonania drogi do domu. O deserach to ja się zasadniczo wypowiadać nie powinnam, bo mam o nich generalnie liche mniemanie (cukier jakotaki mi nie wchodzi i go nie pożądam, o ile nie jest cukrem skrobiowym. czyli wchodzą mi kluski, kluseczki, nudelki, pasty, kopytka, pyzy, kładzione i co tam tylko macie w ofercie dnia) o ile nie mówimy o tortach, ptifurkach, serniczkach, tartach, bezikach i magdalenkach Mariana, no ale Marian tymczasem u Królowej Angielskiej i nie piecze i nie dosyła:( Czy Marian mnie słyszy, słyszy mój szloch za czekoladowym browni nadziewanym czekoladą !!!???. Na dnie połyskującej chmurnym niebem przepastnej porcelanowej platery, w otulinie mikroskopowej ilości sorbetu z liczi leżała zielona gałka/gałeczka/gałunieńka o smaku chałwy a dekoracyjna malinka wahała się czy być bohaterem głównym czy jednak drugoplanowym. Klu tej wykwintnej podróży do centrum kulinarnego Świata było wyzwanie skonsumowania deseru BEZ użycia sztućców. Pomyślałam nawet, że o. oto w końcu jest. awangarda, taki myk w bok dla znudzonych konsumpcjonistów. Zagadka. jakieś nawiązanie do literatury, coś w stylu „znajdziesz w domu tego, co powróci wkrótce z Egiptu i nigdy nie jadał na uczcie z płaskiego talerza”. I sobie radź. No ale po kilku minutach wpatrywania się z pytajnikiem w oczach naprzemiennie w deser i w niewidzącego kelnera udało nam się wyjść z tej gry „escape the room” z twarzą i łyżką. doniesioną przez somnambuliczną obsługę z wyrazem: Ochnojejku jejku, bożem zapomniał. Icotakiegowielkiego.pfff tu jest rachuneczek za napoje z w domyśle słanym boltowanymi z podkreślnikiem literami : proszę łaskawie nie zapomnieć uiścić plus 10% dla kelnera. Uiścilim. Obiecalim sobie solennie nigdy, never, ever tam nie wrócić. Ba, nawet naiwnie chętnym nie polecać. Ale odstręczać nie będziemy, no bo w sumie całkiem źle/niesmacznie nie było. choć obsługa zepsowała wszystko co mogła..
Ciąg dalszy, czyli relacja kolejna, tym razem z niedzielnej wizyty, tym razem w Indiach/Nepalu nastąpi. Bo tam czeka na nas, aaach, reinkarnacja w chili suszonym na nasłonecznionym stoku Czomolungmy.
b.












czwartek, 6 października 2016

obyczajowa powiastka rejsowa


Na rejsie dopisało mi szczęście debiutanta. Niebo bezchmurne przez 7 dni i nocy, temperatura w okolicach 78 stopni Farenheita, woda jak lekko schłodzona zupa miso. Dzisiaj patrzę na pogodę w Dubrowniku a tam 13 st. C , chmury i deszcz. Albo ten nasz rejs to chwytliwa przynęta była albo nagroda za tiki nerwowe zanabyte na skutek nerwogennej pracy (w serwisie zawsze się pali i zawsze ktoś musi dostać po głowie za nic lub na zaś a moja głowa jest pierwsza w kolejce do grzmocenia na wysuniętej placówce). A na Adriatyku wszystko poszło w niepamięć i bujałam się rozkosznie na mentalnym ogonie przedkładając napawanie się okolicznościami przyrody nad jakąkolwiek inną niż zachwyt refleksję. Rozsłoneczniona bryza w twarz, szmaragd kilwateru, zatoczki obrośnięte rozmarynem, anyżem i oliwkami, bezpretensjonalna uroda małych portów i wysublimowane architektonicznie pałace i fortyfikacje – wszystko na bazie piaskowca – naturalne piękno ciepłego kamienia poprzetykanego gdzieniegdzie lekko żółknącą winoroślą i fascynującymi fioletowymi bugenwillami. Nawet tłumy turystów w Dubrowniku, Trogirze i na Korlculi odbierałam jako przyjazny anturaż, gdyż po chwili obcowania z międzynarodową śmietanką towarzyską mogłam jej pomachać z nabrzeża schnącą na relingu ściereczką w szkocką kratkę i wypłynąć tam, gdzie mnie nie dogoni gwar miasta, z którego jedyną pamiątką były ciepłe bułki na śniadanie z przyportowej piekarni, butelka domowej oliwy , soczyste masliny wielkości orzecha włoskiego, wyśmienite sery kozie z truflową posypką i porcelanowa dorada do towarzystwa dla mojej portugalskiej porcelanowej sardynki. Dobry i łaskawy Kapitan dbał skwapliwie o tę narwaną część załogi, która dzień bez zamoczenia kupra w Jadranie uważała za dzień stracony i zanim zaczęliśmy łkać o kąpiel wyszukiwał na trasie starannie śledząc globus maleńkie zatoczki, gdzie rzuciwszy kotwicę pozwalał pławić się do woli i do wypęku w przejrzystej malachitowo-turkusowej solance okraszonej ciepłymi promieniami słońca i było tak pięknie i ekstremalnie kiczowato, że nawet jeleń na rykowisku na płonącym w zachodzie słońca wrzosowisku musiał by nam zazdrościć. A razu jednego dopłynął ł był Kapitan do zatoczki przy wyspie Lokrum nieopodal Dubrownika i rzekł był – o tu, tu kotwiczymy

– se Państwo życzy zwiedzić wyspę gdzie kręcono „Grę o tron” to se Państwo weźmnie wiosełka, pontonik i se tam dopłynie gdyż kil jest tu wielce z głębokością/płytkością portu niekompatybilny i albo dopłyniemy do brzegu i go tego kila z kretesem i widowiskowo ukilimy a do Splitu na powrót dopłyniemy na wiosłach 142 mile morskie (228 km) albo jednak polubicie pontonik. Skonfrontowana z milami morskimi starszyzna (70+) podjęła wyzwanie, obsadziła wystawne miejsca w loży na pontonie i wyruszyła ku wyspie, nieświadoma, że jedno wiosełko było nieco nie teges i urwało się w połowie trasy, zatem zostało im pagajowanie lewosrkętne. Młodzież zaś ( nadal zaliczamy do młodzieży 40+ prawda?) wzuła płetwy i buty odporne na wszechobecne jeżowce, wrzuciła starszyźnie do pontonu sukienki, spodenki oraz aparaty fotograficzne i wyruszyła wpław na podbój wyspy podczas gdy jacht kołysał się łagodnie na bezpiecznie rzuconej kotwicy. Wyspa okazała się być zamieszkała głownie przez króliki, pawie i wybujałe sukulenty oraz czasowo przez dobijających doń wodnymi tramwajami turystów z Dubrownika (licznych, gdyż prawdopodobnie kuszonych perspektywą zobaczenia plaży nudystów, której nie udało się nam mimo szeroko zakrojonych peregrynacji namierzyć, z powodu czego jeden nasz załogant popadł w smutę nieskończoną, z której wyrwała go dopiero późnym wieczorem palinka na: moim zdaniem krowiaku, lepiku z ziół Inoziemcowa i szyszek utytłanych w anyżu – wrogowi nie życzę ale załoganotowi pomogło było). Na wyspie zdobyliśmy muzeum z TYM Tronem (taka wściekła ciżba noży obleczonych wokół krzesła, czy czegoś tam , nie wiem dokładnie ococho bom serialu nie oglądała, mea culpa, ale fani byli wniebowzięci), park botaniczny z gigantycznymi szuwarami i kaktusami oraz Fort Royal. Ten zaś przypłacając wielokrotnym wypluciem płuc obydwu (stroma, kamienista ścieżka w alei cisowej w pełnej ekspozycji południowego słońca), które to wyplucie wynagrodziły nam poniekąd widoki z


Kapitan wspomniał półgębkiem po naszym powrocie (ponton starszyzny zataczający zjawiskowo koła na jednym wiośle, żabka kryta kraulem reszty podróżników), że głównie mu chodziło o to dzikie Mrtvo more (Morze Martwe) głębokie na 10 metrów i trochę słone jeziorko, mające podziemne połączenie z Adriatykiem. No ale skoro żeśmy woleli fortecę na szczycie RYS to on nie ma nic naprzeciwko. Jeziorko? Po płaskim terenie wśród kaktusów? Ale przecież nie było żadnych drogowskazów!!!!??? Już teraz wiem, czemu ta wyspa jest przeklęta i wyklęta przez Benedyktynów. pewnie też, miast się pokąpać w jeziorze poleźli na szczyt głupoty, czyli te wysokopienne fortyfikacje ze studnią na dziewice i z widokiem na dachy Dubrownika. Na jachcie wysuszywszy w bryzie popołudniowej sukienkę (bazarowy nabytek z lat osiemdziesiątych, czysty poliester - do dzisiaj nie ma konkurenta za to ma rozliczne zastosowania : na bal, do obierania ziemniaków i jako strój trackingowy) trzeba było uwarzyć obiad dla nieprawdopodobnie głodnej załogi, która po godzinie niejedzenia gotowa jest halsować za strawą choćby i w głąb kamienistego kontynentu. Dziewięcioosobowa załoga przytargała z ojczyzny łona na jacht trzydzieści pięć słoików z pełnomięsnymi obiadami (karkówka, indyczek, wołowinka, wieprzowinka, bitki, zrazy i podudzia, wszystko pasteryzowane pińcet razy coby nie wybuchło, ale karkówka niestety i tak wybuchła strzelistym fermentem – pięć słoików ciepniętych w morze – właściciel łka do dzisiaj), które wystarczyło okrasić kluskami lub kaszą lub ryżem lub ziemniakiem i hop siup obiad był gotowy. (z tą uwagą, że jednostka czasowa hop-siup na morzu trwa dłużej niż na lądzie). I wszystko byłoby Ołkej, gdyby. Się. Nie okazało. Że. Kapitan. Którego prawem morskim, kaduka i każdem innem mamy obowiązek skarmić podczas rejsu: od 30 lat nie tyka mięsa ni zębem ni harpunem. Hm. Podjęto oczywiście próby nawrócenia wegetariańskiego Kapitana na aktywnego mięsożercę : że no ale skwareczki ? Takie malutkie? W kaszy? Nie zje? Za Mamusię? Za tatusia?
Kapitan zasznurował usta, wykonał wielostopniowe skręty głową w poziomie i trwał wytrwale w swojej bezmięsnej filozofii niczem smagana zimnymi wiatrami latarnia na Bornholmie twierdząc, że roślinność tak, mięso zaś non possumus i no pasaran. I tu niespodziewanie przydała się praktykowana ostatnimi czasy kuchnia wegetariańska (Marian, któren pierwszy w rodzinie przeszedł na roślinożerność pewnie zaciera ukontentowane ręce, dłubiąc srebrnym widelczykiem w eton mess u Królowej Elżbiety na podwieczorku). Uprzejmie donoszę więc, że na statku, którego wszystkie bakisty dzwonią wekami z pozdrowieniami od rzeźnika da się uważyć danie bezmięsne i bynajmniej nie jest to sypki ryż na zmianę z sypką kaszą. czasem nawet reszta załogi tęsknie spoglądała na wegetariańską menażkę Kapitana gotowa zrobić z nim machniom. Tak więc alo, alo - czy ktoś być może szuka wegetariańskiego szefa kuchni na wypasionym katamaranie? Bo mam jeszcze wolne terminy!
b.

wtorek, 4 października 2016

Ciąg dalszy następuje, aż mi ktoś w końcu zabierze mirofon

Bardzo przepraszam, że/jeśli moja relacja jest tknięta chaosem niczym nasza kajuta na jachcie ale podwyższony stan zachwytu nadal zawiesza mi chronologię na kołku i nie pozwala na uporządkowanie, gdyż klucz do tego uporządkowania leży gdzieś na dnie Adriatyku razem ze skradzionym mi sercem. Weszłam na pokład bez żadnych oczekiwań, bez żadnych przygotowań (z wyjątkiem pastylek na chorobę morską, która się mnie nie imła tym razem, być może z powodu braku podmuchliwego bora) i natychmiast poczułam, że to mogłoby być moje miejsce na ziemi. yyy na morzu znaczy. Rozmiar soczewek kontaktowych okazał się zbyt mały, by objąć naraz fascynację, ekscytację, urzeczenie i uciechę w stopniu prowadzącym do euforycznego upojenia skutkującego radosnym wytrzeszczem gałek. Wszystko mi się podobało i wszystkiego chciałam dotknąć : szmaragdowej wody, śliskiej cumy, steru, dyndających odbojników, chybotliwej kuchenki, napiętego szpringa, no i ten tego, kapitana. Kapitana mieliśmy fantastycznego, cumował jak czarodziej poruszając się po pokładzie ze zwinnością morskiej jaszczurki, po prostu przenikał przestrzeń jakby go nie dotyczyła grawitacja. I był uosobieniem nieziemskiego spokoju. W najbardziej newralgicznym momencie, gdy jeden z załogantów intensywnie, choć niezamierzenie pierniczył cumowanie, kapitan napiął żyłki na skroni i zaklął szeptem siarczyście „kurcze, nie tak”. pozatym dawał mi trzymać ster i manewrować. Yupi! Na silniku manewruje się zupełnie tak jak samochodem (tylko reakcja jednostki pływającej jest nieco opóźniona więc trzeba lewy kurs kontrować prawym i na odwyrtkę znowu kontrować prawy kurs lewym co w sumie jest fajne o ile załoga nie jest NIECO zniecierpliwiona początkującym majtkiem) więc izi pizi lejmon skłizi (no bo ale że co, że trochę zbaczałam z kursu, weź i jedź człowieku ulicą szeroką jak ziemia , bez pasów i pobocza podczas gdy obrany gdzieś w oddali cel lata ci przed dziobem jak rozhuśtana piniata) . sterowanie na żaglach (zwłaszcza na motylu) O! to jest już wyższy stopień wtajemniczenia i głębokiej empatii z wiatrem. Nie omieszkałam próbować, wypatrując właściwego położenia wstążek na żaglu co raz wybrzuszając żagiel a co raz (niestety częściej) go smętnie łopocąc w zwisie bezwietrznym. Generalnie prawie cały czas mieliśmy tzw. mordewind, któren dmie w twarz i choćbyś się nie wiem jak wytężał to nie udźwignie żeglowania, no chyba że się chce płynąć tyłem czyli na wstecznym (duuuża rzadkość) lub no chyba, że się halsuje. Halsowanie jest strasznie fajne (miota człowiekiem pod ostrym kątem i wywala ze zlewu czajniki) ino zamiast prostą drogą do celu zygzakuje się z łaskawym wiatrem a tymczasem cel miast się przybliżać robi nam zygu-zygu marcheweczkę a cała załoga, cała gotowa dobić chybcikiem do brzegu tęsknie wygląda baksztga lub co najmniej fordewinda, znaczy wiatru, który w końcu przestanie wiać w mordę a zacznie wiać w dupę (przprszm ale to określenie kapitana) i pozwoli wpaść w ramiona mariny bądź jakiegobądź portu. Mię się tam nie spieszyło zbytnio. Mogłabym sobie tak płynąć z mordewindem całe życie. no ale pęcherze mają swoje prawa. Obsmarkana z radości sterowania trwałam sobie cija z zapałem wariata przy kierownicy nawet wówczas (a był to piąty bodajże dzień jachtingu) gdym się zorientowała, że większość załogi (wyłączając wspierającego szwagra) czekała na takiego morskiego greenhorna-jelenia jak ja, któren przytrzymie ster podczas gdy załoganci oddawać się będą luzowaniu i relaksowi oblegając nasłoneczniony dziób lub zlegając w miękkim pontonie. Dlatego dobrze jest na każdy rejs zabrać ze sobą debiutanta-abderytę, który przy braku wiatru trwać będzie przy sterze z zapałem godnym fedrowania złotych samorodków. Gdy siła wiatru spadała do nieobyczajnego zera w skali Beauforta a cicha flauta wygładzała tafle morza jak lustro weneckie należało powrócić do pchania jachtu silnikiem. Silnik ma te dodatkowe zalety, że prócz pchania wprost do portu wabi delfiny, które chyba lubią ten podmorski warkot (no bo przecież nie te okrutne spaliny) i skaczą sobie w niedalekiej odległości jachtu ukazując połyskliwym grzbietem swoje ukontentowanie. Zdjęcia delfinów nie ma, bo mi było szkoda czasu na latanie po zabarłożonej kajucie w poszukiwaniu sprzętu fotograficznego, któren najprawdopodobniej i tak był naonczas martwy gdyż albowiem największą bolączką rejsu był mi dotkliwy brak ładowania sprzętów wszelakich. Obecna na jachcie sieć pokładowa 12 Volt wymagająca stosownych przedłużek/wtyczek USB/ czegobądź o czym nie mam fioletowego pojęcia odcinały mnie od czasu do czasu (od Mariny do Mariny) od możliwości bieżącej dokumentacji fotograficznej i bieżących kontaktów ze światem za pomocą fal radiowych (zero Boeuforta, zero voltów w baterii aparatu, zero mocy w telefonie – jak flauta to flauta po całości). A prehistoryczny telefon szwagra, co ma dwa klawisze na krzyż działał i działał i działał. Ja zaś moimi srajfonami mogłam sobie po gładzi morskiej puszczać kaczki. W przeciwieństwie do mnie, zamustrowana na jachcie młodzież w nanosekundę i w trymiga zorientowała się jak, czym i kiedy ładować swojej androidy i zasysać wifi na potrzeby oglądania filmów bynajmniej nie z Chorwacji. Brawo zuchy. Temczasem zapisuję na zaś – zanabyć powerbanka cokolwiek by to miało być. No dobrze, na dzisiaj chyba kończymy. I tak jest lwem morskim, kto dotrwał aż do tutaj. A mnie ciągle ciary zachwytu przez grzbiet smyrgają, choć być może dla wielu to glon powszedni. Nie dla mnie bynajmniej, jeszcze długo nie. a o trasie rejsu opowiem, gdy mię się w końcu otworzy plik od kapitana (ach, kapitana :), któren przesłał nam plik profesjonalny na bazie gps’a z godzinami wejść i wyjść z portów. Bo mnie się już muli kiedyśmy my w Dubrowniku a kiedy w Suduradzie i na Korculi byli.
A dla spragnionych zdjęć : dzika koza na Suduradzie (nasz pierwszy port po nocnym rejsie ze Splitu) godzina 6:53, po nocnej wachcie!

b.

poniedziałek, 3 października 2016

Najsampierw logistyka jachtowa, czyli jak i kiedy


Gdy zobaczyłam pierwszy raz rozchybotany trap łączący nabrzeże z jachtem, na który innej drogi – czytaj schodków z mosiężną balustradą – ku memu niezmierzonemu rozczarowaniu nie było, powzięłam myśl, że oto, no cóż i no topsz, poczekam cija sobie w tym Splicie aż oni wrócą z rejsu, no bo przecież nie wlizę tam za żadne pirackie skarby.
A jeśli wlizę, to nie wylezę bez wpadnięcia we wodę miedzy cumownicze liny. a zaraz potem okazało się, że pfff i wlizę i wlezę pod każdym kątem z dzioba, z rufy oraz bez trapu skacząc przez burtę na średniowieczny bruk Trogiru dwutaktem koszykarskim przez relingi z kubkiem kawy w dłoni. Siła przyciągania mariny z toy-toyem i prysznicem po nocnej wachcie i kąpieli w Adriatyku osadzającej na ciele grubą warstwę soli potrafi zmobilizować największego cykora do działania. Na jachcie były dwie łazienki. Umywalki dawały się obsłużyć bezproblemowo za to sedes potrafił oddać więcej niż dostał a skomplikowany system pompowania przerósł najsroższe hydrauliczne umysły załogi, która wraz z pokonanymi na morzu milami miała coraz większe oczy tęsknie wypatrujące na wyspach międzynarodowego skrótu WC. I tym się głównie kierowaliśmy żeglując po bezkresie wód słonych wśród chorwackich wysp. Powiedzmy to otwarcie. Kierowaliśmy się poszukiwaniem toalety na Adriatyku. Co nam w sumie wyszło na dobre gdyż malutkie porty rybackie, do których przybijaliśmy gdy oczy zaczynały być nad miarę wypukłe, już nie jak spodki lecz jak salaterki, były niezwykle urokliwe, także ze względu na opłaty portowe zdecydowanie niższe niż w wypasionych marinach ACI. Oczywiście, o ile zacumowaliśmy rufą lub dziobem. Bo za burtę, czyli wzdłuż nabrzeża łoili jak za zboże lub za ośmiorniczki. Uwaga używam teraz nomenklatury: rufą lub dziobem cumuje się przy pomocy muringów czyli liny tonącej , której jeden koniec zamocowany jest do nabrzeża, a drugi do zatopionego w wodzie obciążenia. Mimo mych niezwykłych wysiłków w dorozumieniu sytuacji i wytrzeszczonych ciekawością ócz, nic z tego nie zrozumiałam poza tym, że nagle kolega latał jak opętany po obu burtach jednocześnie z takim drągiem do odławiania liny, bosakiem zwanym, a zaraz potem szczęśliwie zawisał trap, i całą załogą szturmowaliśmy nabrzeże w pierwszej kolejności bynajmniej nie w poszukiwaniu cudów architektury, o ile nie skrywały one były upragnionego przybytku, któren po kilkunastu godzinach żeglowania jawił się nam niczem jaskinia złotem runem obrośnięta. A jeśli akurat cumowaliśmy po nocnym rejsie to uwolnieni z nocnej wachty mogli się napawać po kokardkę brzaskiem podnoszącym się znad wysp i wschodzącym na bezchmurnym niebie słońcem, które łaskawie zabierało nocną wilgoć ze śliskiego pokładu. Załoga uraczona urodą świtu wpadała w katatoniczne kołysanie, z którego wyrwać ją mogła jedynie solidna dawka strawy już zupełnie nie duchowej. W pustej jeszcze mesie gęstniało od koncentracji soków trawiennych gotowych pochłonąć stado koni z kopytami. I następowało natchnione oczekiwanie na cudowne spłynięcie śniadania na inkrustowany ościami z halibuta stół. No i śniadanie spływało,

choć cud polegał głównie na tym, że i załoga i góry jedzenia mieściły się na niewielkiej przestrzeni przecząc prawu skończonej pojemności mesy. A żeglarze potrafią zjeść. Do teraz jeszcze nie odgadłam zagadki, jakim cudem na standardowym jachcie zmieściło się tyle jedzenia, że można by nim skarmić nadkomplet w stołówce na Queen Mary.
Po psiej wachcie od 3 a.m. do 6 a.m., po wślepianiu się w granat morza i nocy okraszonej bezlikiem gwiazd człowiek o niczem innem nie marzy niż, zrobić śniadanie dla tych co się wyspali, prawda. Ykhm. Z powodu permanentnego niedospania (owszem miło kołysze, wdzięcznie chlupoce ale mój sen pozostał na splickim nabrzeżu) pewnego razu odpadłam z rzeczywistości jak kawka odbita od ekranu dźwiękoszczelnego. odpadłam o godzinie 10:30 legnąc płaskim plackiem w kajucie, której rozmiar przypomina nader wąski składzik na kije do golfa. o porządek w kajucie dbaliśmy ze współspaczem ( 2,10 wzrostu, rozpostarcie ramion przekracza zdecydowanie szerokość jachtu ) na tyle coby nam miejsca na mrugnięciem okiem przed snem starczyło. Wzorcowa kajuta wygląda mniej więcej tak


Albo tak



Nasza generalnie odbiegła nieco od tego standardu. Dla opisu stanu rzeczywistego udatnie pasują określenia z podzbioru wartościującego ujemnie czyli: burdel, bajzel, harmider, chaos i kipisz do potęgi.


Dwa razy nie znalazłam pidżamki, trzy razy zgubiłam kontaktowe soczewki, co noc przywierałam na płask do ściany kajuty coby nie drażnić współspacza, który robił to samo na wskutek czego co rano wyglądaliśmy jak niedospane zombi a ścianki kajuty były coraz bardziej wklęsłe. Za to poranek na morzu zniwecza wszelkie niedogodności.


Wartało było mówię Wam.cdn. być może/morze:)
b.

niedziela, 2 października 2016

Bujanie Jadranu


z jachtu zeszłam 24 h nazad ale glob pod stopami buja nadal. błędnik zalicza bezpłatną pamiątkę po żeglowaniu. więcej, jak się w końcu wyśpię (nocne wachty i bezzsen emocjonalny zrobiły mi z kilku nocy jesień średniowiecza). ALE. było cudniej niż bym była wymarzyła :)
jak dorosnę, będę żeglarzem!
b.