sobota, 30 sierpnia 2008

Parowaja praska czyli portret of alaska

mówią o niej kobieta z duszą i parą w rękach. gorąca laska. tak tak. to cała alaska. unika rozgłosu i ukrywa swój wizerunek ale mi udało się zrobić jej sesję zdjęciową ukrytym aparatem. wiem , że i wy jesteście ciekawi jej portretu. panowie i panie oto alska w pełnej krasie. tadam:
werble ....
















oraz alska w kwiatach


alaska i martwa natura

alaska inkognito

b.

piątek, 29 sierpnia 2008

notka prawie nie winna

zdrowo lujnęło. umyło mi endywię, rukolę i rzymską oraz czy wina z czech świata stron. kontestując taką pogodę zamierzam się zakopać z kielichem w garści w wersalce i wyjść dopiero jak słońce też wyjdzie. eny chętny do wspólnej kontestacji? jeśli tak, czekam w kocu, bez kaca. tylko najpier muszę zdeinsektować hacjendę. pająki mi się tak rozbisurmaniły, że na moich oczach urządzają sobie piknik na środku pokoju w biały dzień. zaraz mi zaczną przemeblowywać pokój na swoją modłę, skubańce. zastanawiam się czy to będzie humanitarnie wciągnąć je rurą do odkurzacza. a może nieopatrznie ta rura jest takim tunelem do pajęczego raju. w odkurzaczowym worku bowiem miliardy roztoczy, nadsuszonych muszek pierwszej świeżości , przecenione końcówki serii. i wszystko for free. no to chyba trochę jak raj.
potem pociągnę konwaliowym mopem po panelach i sobie zrobię wiosnę. na oknie znowu bujnie kwitnie bazylia i oregano imitując wiszące ogrody. matko niech mnie ktoś zaciągnie do sprzątania bo tu będę tak ględzić do rana.
idę.
i schładzam wino jakbyco.
b .

czwartek, 28 sierpnia 2008

komiks bezobrazkowy, czyli jeden dzień z życia w Rudej

6:00 – sześć uderzeń kukułki w zegarowy mechanizm podrywa z posłań skrajnie wyspanych starszych panów. rozpoczynają okrążenia wokół lodówki. jakby ten taniec rudego derwisza miał im wydobyć z zakamarków kuchni śniadanko. kto rano wstaje temu pambóg nie daje świeżych bułeczek. świeże bułeczki są na rudej od 9:00. mój organizm szybko pojął tę naukę i do 9:00 pozostaję w czynnym letargu pościelowym.
7:30 starsza pani lunatykuje w kierunku kawy. samba dopomina się inspekcji pobliskich łąk i pól. więc alaska w zwiewnej pidżamce wędruje ku jezioru. bo samba nie sika w promieniu kilometra od posiadłości.
8:00 piterek idzie sparzyć pomidory na śniadaniową sałatkę.
9:00 zaczynają pachnieć bułeczki. można się zacząć rozkopywać z piernatów. 9:30 tym razem ja lunatykuje ku kawie. łyżka instant, wrzątek, mleko i hajda na pomost. baba jaga wyprowadza na spacer kotecka. po werandzie śmiga pełnoenergetyczny mały człowiek w moro. za jakieś półtorej godziny wstaną dwie młode panny. zupełnie niewyspane. wszak kukułka w zegarze wygrzmociła dopiero jedenaście uderzeń. poranne wstawanie jest dla młodych dam czystą udręką. w tym czasie starsi panowie dzielnie kibicują olimpijczykom w losowo wybranej dyscyplinie.
nastaje błoga chwila relaksu. gry logiczne dzielnie konkurują z wystawianiem korpusów do słońca jak największą powierzchnią. obowiązkowo w porze relaksu podróż w górę rzeki. temperatura wody posinia kończyny a wieczorem wątpliwa woń mułu nie ustępuje nawet paście bhp. znając poniekąd odrazę baby jagi i w szczególności jej małżonka do naturalnych akwenów wodnych trudno pojąć skąd te masochistyczne skłonności do moczenia kupra w mulistej a lodowatej rzeczce ich synecka. z naszych peregrynacji po wodzie niekoniecznie cieszą się starsi panowie zaczajeni w pobliskich czcinach na wieloryby, które potem jakoś dziwnie strasznie się kurczą na kolacyjnej patelni. no chyba , że śledzą w pobliskiej puszczy rozwój grzybni, która tego lata jest wyjątkowo ospała i nawet starsza pani pielgrzymująca cyklicznie i cyklistycznie do lasu dowozi jedynie świeże dostawy kurek. podgrzybki wyemigrowały. codziennie sprawdzamy też okoliczne trawy na obecność kań. dopiero słuszna dawka deszczu pozwoli wychynąć im za kilka dni masowo z mchów i paproci, dzięki czemu napchamy się po wrąbek kaniowymi kotletami po uprzedniej solidnej kontroli na symulację czubajki kani przez sromotnika. w porze relaksu i przy sprzyjającej aurze rowerowy wypad na kąpiel w jeziorze. przy aurze niesprzyjającej rżniemy w kanastę sącząc złocisty płyn z miejscowego browaru. dzieci nie sączą. w garach na kuchni zawsze coś perkoce. w celu zapewnienia ciągłości karmienia stosujemy system logistycznie doskonały tj. palimy pod kuchnią oldetajm or/oder jak kto woli rundumdieuhr. warte podkreślenia, iż prowadzimy jedynie słuszną kuchnię makrobiotyczną używając do niej jedynie makrowiktuałów i makrosprzętów. na 12 osób trudno albowiem uwarzyć np. fasolkę po bretoński w rondelku. a dobranie właściwych proporcji do trzydziestolitrowego gara zupy wcale nie jest pisofkejk. spaghetti przelewamy do wiadra , kapustę szatkujemy w brodziku a do leczo zużywamy skrzynkę papryki. i niech nam kto powie, że to nie jest kuchnia w wersji makro. no. posiadamy na rudej także świetne zaplecze techniczne zapewniające nam wzorcową organizację i mechanizację pracy. kilka przykładów niezawodnych urządzeń ułatwiających życie: mechanizm do obierania ziemniaków w gładkie kuleczki – mirek 70, niezwykle ekonomiczna zmywarka do naczyń adzia I, urządzenie do skrobania i patroszenia ryb w zakresie od 5 cm do 55 cm – tadzio 1934, detektor kurek – danusia 6700. po sprawnie zorganizowanym i skrzętnie skonsumowanym posiłku pora na relaks. cięcie komara nie jest regulaminowo wykluczone więc zawsze znajdzie się paru zwolenników. w tym czasie należy ostrożnie stąpać po terenie bowiem drzemiące osobniki porozrzucane są po całej posiadłości z wyjątkiem strychu, ale to z powodu kiepskiej onego dostępności dla ludzkości.
w myśl ukutej w rudej starej chińskiej mądrości iż „dzień bez wodnika jest jak papier toaletowy” popołudniami pedałujemy borem lasem i jeziorem do naszego ulubionego ośrodka wczasowego. mamy taką świecką tradycję, wedle której zejście nad brzeg ośrodkowego jeziora jest surowo zabronione i ostentacyjnie niepraktykowane. po skutecznym osiągnięciu widokowego tarasu oddajemy się natomiast skoncentrowanej w czasie degustacji z kija z sokiem (ble) lub bez (jami). dzieci się nie oddają. u dzieci na hasło wodnik eskaluje ślinotok związany z perspektywą frytek z (ble) lub bez (jami) keczupu. w drodze powrotnej knujemy plany kolacyjne.
wykwintne łączenie dań z ryb i grzybów z grilowaną kiszką ziemniaczaną stanowi klu udanego posiłku. poza konkurencją pozostają bejcowane w tajemniczych miksturach i ziołach mięsiwa z grila. gdybym była diskowerem odkryłabym i opatentowała przyprawę do mięs o zapachu żarzonego brykietu. i posypywała nią sobie kanapki z żółtym serem i zupę pomidorową. po kolacji obowiązkowa pora relaksu. młodzież negocjuje dostęp do tv ze starszymi panami (czytaj wyrywa pilota starszym panom) i okupuje odbiornik telewizyjny w celu pochłonięcia wakatującej dawki sensacji i grozy. dorośli sącząc zgrywają się w karciochy, łamią szyfry sudoku, eksploatują półkule pod kątem skrabli bądź eksplorują rudzianą bibliotekę / osobiście trafiłam na pasjonującą powieść młodocianego a późniejszego ministra kultury z czasu rozkwitu gospodarki socjalistycznej o zmaganiach kierownika pgr-u z odosobnionym przypadkiem alkoholizmu zakończonych pełnym sukcesem i moralną wiktorią nad/. gdy kukułka grzmotnie dziesiąty raz w bęben niepisane prawo rudej pozwala na oddalenie ku legowiskom. z prawa tego poza starszymi panami rzadko kto korzysta. potem nastaje cisza nocna i nagle ...

6:00 – sześć uderzeń kukułki w zegarowy mechanizm podrywa z posłań skrajnie wyspanych starszych panów. Rozpoczynają okrążenia wokół ...

poranki właściwie zawsze zachowują w rudej swój ustalony rytm i schemat. uspokajająca powtarzalność świata. sparzony pomidor na talerzu i kawa na pomoście. kompilacje i wariacje dotyczą raczej pór relaksu. jeśli przy największym ogrodowym stole alska rozkłada mapy i globusa, nie obędzie się bez rajdu rowerowego. powszechnie wiadomo, że alaska nie umie wyznaczać tras rowerowych poniżej 40-50 km. jeśli za alaską stoi dzidek, trasa się multiplikuje. rozcieramy więc łydki, napełniamy bidony i żegnamy się czule ze starszym państwem. jeśli trasa wiedzie przez śniardwy – będzie lało. jeśli przez wysoczyznę – słońce nas upodli i złacha bez litości. niewytłumaczalna powtarzalność losowa. z rajdu wracamy do rudej z pianą, tfu z pieśnią na ustach i płynem na zakwasy :)
czasem w porze relaksu odwiedzą na nasi dobroczyńcy ze skrzynią pomidorów , tortem, zwariowanym wyżłem i młodym pokoleniem dobroczyńców. omójtyboże, część młodego pokolenia pamiętam, gdy było wzrostu siedzącego wyżła. a dziś razem wznosimy toasty na cześć. niektórzy z nas rosną, niektórzy lekko kurczą ale wszystkich nas łączy sentyment do rudej. choć podejrzewamy, że starszy pan wykazuje większy sentyment do rudej sołtysowej. ale. za to mamy świeże buraki, koper do ogórków i aktualne informacje o ruchach wojsk na nieodległym poligonie.
a zaraz po powrocie do stolicy knujemy rychły powrót po cichu licząc na status objęcia rudej we władanie przez zasiedzenie:)
b.

środa, 27 sierpnia 2008

w rosterce

alaska domaga się relacji z rudej, pfff tak jakby jej tam nie było.


a ja jestem w rosterce czy bardziej podkreślić akcenty przyrodniczo-krajobrazowe jak o

bądź o




czy też może skoncentrować się na obrazkach z życia codziennego
/ze względu na ochronę danych osobowych i wizerunku dokonano drobnego retuszu zdjęcia/







b.

wtorek, 26 sierpnia 2008

być jak chryzostom cherlawy

z powodu że ponieważ rozkopują mi osiedle w celu podłączenia go do globalnego systemu, przez nadchodzące dwadzieścia dwa dni używanie kurka z ciepłą wodą utraci merytoryczny sens lub jak kto woli zsynchronizuje efekt z odkręcaniem kurka z wodą zimną. pal sześć ablucje. w skrajnych przypadkach omszenia prysznic w biurze lub wanna u starszych państwa. ale zmywanie garów w zimnej wodzie napawa mię ohydą i obrzedlistwem oraz stoi w skrajnej korelacji ze znienawidzoną doimentnie konsumpcją kożucha dasyntmater czy mlecznego czy z podhalańskiego barana. czy ktoś natenczas może mi wypożyczyć zmywarkę lub świadczyć serwis zmywakowy? obiecuję nie nadużywać potraw ze skwarkami i skrzętnie wylizywać oliwę z porcelany.
niby sumiennie pracuję, ale ukradkiem czytam zerkając do biurowej szuflady wywiad z moim UKOCHANYM JERZYM RADZIWIŁOWICZEM. onegoż sentencja iż „szminkę z kołnierzyka męskiego należy usunąć wraz z mężczyzną” , pochyla mi kornie kark i to wcale nie dlatemu, że merytorycznie sentencję tę akceptuję (dotychczas brak testów na osobnikach żywych) ale dlatemu, że mi uświadamia poziom głupoty, jaką tu infantylnie podskakując rozsiewam. ech. jestliż onegoż mądrość zasługą wieku, siwizny i wąskich bioder (oraz innych iluśtamrzędowych cech płciowych męskich) ? rozważam czy intensywniejsze wygenerowanie siwizny, i nadprodukcja wiekopochodnych zwyrodnień, jednakowoż bez zmiany płci (no jak ja bym wyglądała z jabłkiem adama!) zwiększą także i moje szanse na trafny puentyzm, finezyjny sentencjonizm , filozoficzny sznyt i subtelny krotochwilizm. oraz czy zakiełkuje we mnie spirutus movens swobodnego nadawania słowom sensownej treści. bez nadużywania formy nad to co się jej należy.
tymczasem siadam na krawędzi szuflady i się zadumywam
b.

piątek, 22 sierpnia 2008

czwartek, 21 sierpnia 2008

furia niespełniona czyli odcinek drugi

alonso był dziś w wyśmienitym humorze. może dlatego, że jego okno nie wychodziło na tę stronę posiadłości po której przez 8 godzin szalał z piłą mechaniczną najemnik don francisko (właściciela posesji) wyżynający fale w hiszpańskiej dachówce świątyni dumania. aurelia natomiast miała wapory i wodowstręt od spalin i huku rozprzestrzeniających się przez cały dzień pod jej oknem właśnie. pozatym alonso przeszedłwszy nagle na dietę marchewkową uniemożliwił skuteczne podanie cykuty. ta bowiem wchodzi w widoczną gołym okiem interakcję z karotenem. podskórnie czując dziki szał auerlii alonso okopał się w bezpiecznych okopach i miast drążyć rewolucję rozwijał wątek mało ważnych duperelasów. duperelasy miała aurelia w ... . więc cały impet się jej zmarnował. karramba. na dodatek na skutek zawirowań w kosmosie siadł internet i znudzony brakiem gry w kulki onlajn alonso nieustannie zawracał aurelii gitarrę wyimaginowanymi żądaniami. acz z bezpiecznej odległości dwóch pięter i stosując socjotechniczne podstępy w wypomadowanym tonie. wreszcie gdy zniecierpliwiona aurelia z dwoma sztyletami w oczach szła siłą i godnością osobistą wepchnąć mu do gardła jednak uwarzoną cykutę alonso spryskał się obficie olejkiem zapachowym ”sammertajmdonżuan” i tyle go widzieli. trzeba przyznać, że instynkt samozachowawczy ma alonso rozwinięty w stopniu najwyższym. aurelia zaś, miast oddać się w ręce stylisty, poszła upolować rukolę, pini i różowe wino na kolację w rudej. czarne loki aurelii swobodnie powiewały wśród straganów z waziwami. a w powietrzu nadal pachniało rewolucją.
b.


ps. w hacjendzie aurelia z odrazą odkryła, że jej hołm i castel stały sie siedliskiem komarów. acha. pomyślała drapiąc się pod lewą łopatką i obserwując chmary krwiopijców. więc to jednak nie trądzik. acha. pomyślała równolegle, że to zemsta alonso.

środa, 20 sierpnia 2008

telenowella w odcinkach

rewolucja ojca-dyrektora została przeprowadzona w iście hiczkokowskim stylu i zakończyła się suspensem prolongowanym. co oznacza, że drugi odcinek jutro. w odcinku pierwszym alonso (ojciec-dyrektor) chciał usidlić aurelię (mua). aurelia czując pismo nosem wykonała odważną szarżę na alonsa ale na drodze wycelowanej w alonsa dzidy stanął młody mucziaczos (młody mucziaczos) . aurelia zmroziwszy wzrokiem swych czarnych ócz najsampierw mucziaczosa a potem alonsa pogardliwie załopotała koronkowymi falbanami i strzepnąwszy niewidzialny pyłek z lakierowanego pantofelka oddaliła się, dumnie krocząc z kilkoma segregatorami w których uprzednio ukryła dzidę . odeszła by w swej hacjendzie utrzeć na jutro proporcjonalną do wagi alonsa ilość cykuty. mucziaczosa podstępnie wysłała jutro na spotkanie z okrutnym don pedrosem hen pod lublin. pozatym aurelia ma jutro wizytę u stylisty. długie czarne loki wijące się wokół twarzy być może przejdą metamorfozę czyniąc z aurelii wiotką i subtelną platynową blondynkę. feministyczny tik mający potencjalnie zwiększyć szanse aurelii w starciu z alonsem . doskonały szach mat na wypadek genetycznej odporności alonsa na cykutę.
ale kciuki nadal czymajcie . drzewce rewolucji albowiem nadal puste. a podły alonso oczyma wyobraźni nadal widzi na nim powiewającą aurelię. karramba.
b.

kurier poranny

szpikulec od grila, długi cienki widelec do dźgania pieczonej kaczusi czyliż azaliż miętka czyliż jeszcze ciut hyc do pieca, drut ze stanika – tak wyposażona poszłam wydobywać swoją własną pocztę z własnej skrzynki. chromowana unia europejska albowiem nakazała wymianę starych na nowe pozbawiając mnie tym samym dostępu do świata korespondencji (fakt, że gównie urzędowej, ale co jeśli mi bank właśnie doniósł tą drogą, że noł mor brak środków , zwiększają mi nieograniczenie limity, nie chcą spłat, będą mnie nosić na rekach i obsypywac złotym pudrem?) . wymiana na nowe bo? nie wiem. dziurki wywietrznika mają słuszniejszą średnicę albo gładź zewnętrzna odpowiada normom higienicznym standardowego europejczyka? owszem, kluczyk do nowej skrzynki dostępny w administracji, ino administraca dostepna w godzinach mi niedostępnych . metodą na złamanego druta wyciągłam se kilka reklamówek pizzerii i jedno wezwanie na poczte po nie mój list polecony. rachunki leżą w skrzynce nadal. wiem bo mi tam oko sięga ale drut już nie bardzo. chorera. pisaliście do mnie jakieś listy miłosne? albo kartki z gwadelupy? sorry, tymczasowo brak zasięgu.
acha. obejrzałam sobie „pachnidło”. no i wieicie. możecie mnie wdeptać w szpinak. ale. nie podobało się mi chyba. owszem grenuil widowiskowo machał chrapami. i te rude ślicznotki też były kuszące. ale w sumie. eeetam. książka była mroczniejsza mrokiem ciemnych stron wyobraźni czytacza. była bardziej sensualna i mięsista. Albo ja jestem zbyt upośledzonym widzem.


no.idę do pracy. ojciec-dyrektor zaplanował na dziś rewolucję i ja mam tam łopotać na jej drzewcu. czymajcie kciuki.b

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

haj

i kto mnie witał po powrocie z wakacji? oczywiście mój kochany bank z refrenem : brak środków, brak środków. naprawdę to już się robi nudne. fturują mu różne skoligacone instytucje wyśpiewując powitlane zwrotki i refren : odetniemy, odetniemy. a odcinajcie. mam rybki z rzeczułki i kilo kapuchy w weku. dnie są długie a światło ze świeczek jest takie romantyczne . wodę mam za wałem. i radyjko na baterię.

ze względu na liczne tymczasowe (hłe, hłe hłe tymczasowe) roboty drogowe moja jazda do pracy przypomina wychodzenie z labiryntu. co chwila jakieś akuku ku - objaździk. czuję się jak bohater jakiejś gry rpg o poszukiwaniu złota montezumy. co krok czarcie zapadki. w dodatku chyba społeczeństwo powróciło z wakacji i mi bździ korkując wytarte szlaki. szlak.

w pracy sąsiad do dwupoziomowej werandy dobudowuje świątynię dumania więc chłopaki rżną cały dzień i piłują bale w skos i w poprzek. zaczynam przywykać. odrobina wyobraźni przekształaca ryk narzędzi w cykanie cykad. zamykam oczy i znowu jestem na pomoście i popijam kawę o wschodzie (circa ebałt 10.45) słońca.


w warszawie jest ino moja nędzna fizyczna powłoka. reszta meandruje po mazurach. komu by się chciało wrócic, gdy za oknem czeka taki widok plus kląskające bociany i wrzeszczące żurawie.





mętalnie wracam więc tymczasem do rudej. baaj.

b.