poniedziałek, 31 października 2011

gdy patrzę wstecz, a czasem w lustro ...

Babcia Marysia. przedwojenna, szlachetna uroda. wcielenie łagodności z giewontem w ustach. anielska cierpliwość okraszona życiową mądrością. zwłaszcza wobec dziadka Kazia, który jak wieść gminna niesie bywał nieokiełznanym w młodości bon vivantem w knajpach na gruzach zburzonej Warszawy. u Babci Marysi świat zawsze pachnie lawendowym mydełkiem i obsypanym cukrem pudrem ciastem piaskowym skrzętnie przechowywanym w spiżarce pod oknem kuchennym na parterze kamienicy przy ul. Tyszkiewicza. Flesz. Dziadek Kazik. rosły, przystony, mężczyzna. ciepły i dobry - prawdziwy dziadzio. ma w domu piękny kaflowy piec, który jest mi do dzisiaj egzemplifikacją domowego ogniska. Flesz . Babcia Zosia, właściwie prababcia. malutka, cicha, nad wyraz skromna, oddana. ceruje dziury w naszych rajstopach i broni nas przed naganą rodziców. Flesz. Dziadek Miecio. kostyczna postura, serce z roztopionego miodu. oparty na wystruganym osobiście kijku wędruje z wiklinowym koszem do lasu po szyszki na rozpałkę. trochę pod pantoflem babci Emili . ale co ja tam mogę wiedzieć naprawdę. Flesz. Babcia Emila. korpulentna. trochę apodyktyczna. z wiekiem łagodnieje, przygłuszeje i robi się malutka. przygotowuje najpyszniejsze na świecie torty z prawdziwym kremem ucieranym na parze. te najlepsze w czerwcu, gdy wysypią truskawki. i pączki z marmoladą i skórką pomarańczową własnej roboty. Flesz. Babetka. gladiator w spódnicy. trzyma za twarz całą rodzinę. i robi najcudowniejsze w świecie gruszki w sosie waniliowym. ma skrzypiący głos, którego, gdy wpada w nerwowe wibracje, boją się wszyscy od Łomży po Warszawę. zawsze w tych swoich dziwacznie przydeptanych klapkach z noskiem. u Babetki na imieninach leje się strumnieniami ajerkoniak a stoły uginają się pod ciężarem mięsiwa i sałatki jarzynowej. zawsze jest harmider nie z tej ziemi. synowie, córki, wnuki – ten sam szalony temperament i nieustający słowotok. Flesz. Wujek Andrzej. fenomenalna pamięć. chodząca skarbnica rodzinnej historiografii. i galopująca gotowość do konsumpcji ekhm pewnych płynów. Flesz. Wujek Stacho. traumatyczne doświadczenie dzieciństwa – człowiek pozbawiony nóg. niekoronowany rezydent wiejskiego letniska. jako nieodrodny ojciec wuja Andrzeja z podobną, radosną skłonnością do ekhm płynów. Flesz. Ciocia Jadzia – wyjęta absolutnie z ram ciotczanych, frenetyczne poczucie humoru. mała dziewczynka w dorosłym człowieku. Flesz. Ciocia Halinka. nienaganna niczym dobra wróżka z bajkowych obrazków Szancera. gołębi kostiumik, perełki, włosy świetliście białe, misternie ułożone. Flesz. Ciocia Krysia z wąsami i jej mąż wuj Stacho. bez wąsów. autorzy legendarnych przyjęć kulinarnych. Flesz. Ciocia Ela. upostaciowienie cioci idealnej. dobry duch domowego ogniska. typ okazjonalnego choleryka z sercem przepełnionym troską. Flesz. Profesor Wacław Michalik. uosobienie perfekcyjnego przedwojennego belfra. pokochaliśmy się od pierwszego wejrzenia. na pisemnej maturze z biologii widząc mnie zaryczaną chce mi podsunąć ściągę. odmawiam argumentując, że ryczę ze szczęścia, bo znam temat na wylot. Flesz. Profesor Stanisław Zając. do dziś nie wiem jak trafia do grona pedagogicznego. absolutne zaprzeczenie nauczycielskich i pedagogicznych stereotypów. kochany przez uczniów, znienawidzony przez grono pedagogiczne. wychowawca intuicyjny. w Jego kanciapie zawsze możemy wysmarkać swoje traumy i końce świata. Flesz. Flesz. Flesz. Flesz. i niestety wielu innych. i jeszcze Ktoś, o Kim nadal trudno myśleć, że Był . FLESZ. okołozaduszkowe odwiedzanie cmentarzy to coroczne wspominanie Tych perełek. nanizanie na złotą nitkę pamięci. mentalne dotykanie, głaskanie, żartowanie, uśmiechanie, tkliwe rozpamiętywanie. moje osobiste archetypy. konstruktorzy mojego odbicia w lustrze.

b.

czwartek, 27 października 2011

o wpływie niedoboru na wyginięcie jaszczurów

skrzętnie posprzątałam sobie miejsce pracy. w sensie fizycznym i metafizycznym. biurko przybrało dziewiczy autfit. klawiatura wyszczotkowana na błysk zalatuje chlorem ale za to klikanie nie równa się przyklejanie. niezliczone karteczki, notateczki, zakładeczki – wszystko powpinane w kolorowe segregatory, przyporządkowane sprawom. sprawy uzyskały statut uregulowania. siadłam porozkoszować się studium doskonałości biurowej i by zaplanować metodologię utrzymania trendu długotrwałego uporządkowania. nie trwało wielu sekund gdy mi na biurko runęła znagła pewna dość śmierdząca sprawa. runęła niczym spadek po przelatującym stadzie dobrze odżywionych pelikanów. zapaćkała wszystko. uruchomiła łańcuch zdarzeń obocznych. wyrzuciła z szaf i szuflad notateczki, teczki, zakładeczki. i sromotnie zrujnowała moją małą arkadię. mój cichy przylądek. moje błogie ustronie. szlak. szlak. szlak. bywają zatem takie chwile gdy chciałabym być … godzillą i móc sobie rozedrzeć ze wściekłym rozmachem jakiegoś stegozaura. no ale nie przesadzajmyż znowu. na znagła chaosik na biurku wystarczy zakąsić magnez ukryty w czekoladce. tylko, że. ja NIE MAM czekoladki. dawać mi tu stegozaura. nał !
b.

sobota, 22 października 2011

potop myśli i h2o

i znowu falstart. zaczynam przywykać do kolejnych końców świata. i pewnie o to chodzi. tymczasem jestem na 40-stej stronie xsiążki tj. jednej siedemnastej całości. i chyba zamknę ten blogowy kramik. na dobre. albo wybuchnę za jakiś czas gejzerem erupcji epistolarnej zmiatając wniwecz wszelkie przed pisaniem obiekcje. bo jak wiadomo, listonosz zawsze dzwoni dwa razy a babka na dwoje wróży. rozkoszowanie się listami LEM-MROŻEK MROŻEK-LEM ma wymiar transcendentalnej kąpieli w szampanie, a raczej w champagne. (o, zaczynam ekwilibrystykę grafomańską, strach pomyśleć, co będzie przy stronie dwusetnej. po sześćsetnej odbierzcie mi ołówek, rysik, klawiaturę i szminkę. szminką zapisuje się zawsze najgłębsze klu. na lustrze). czytam i kolejny raz przekonywam się, jakież to spustoszenie w mym i tak małym umyśle wyrządziła mi szkoła, sztywno drutem kolczastym wytyczając szablon komunikacji międzyluckiej. szablon formułowania myśli generalnie. nie li tylko tych wallenrodowsko-wzniosłych. ba. tych prościuchnych a jednak dotykających środka rzeczy tu i teraz, żeby nie powiedzieć ekskuzemła, jądra. (przeczuwałam, że zacznę bredzić, ale mi się rzeka myśli ulewa i tamy znikąd do pomocy). zresztą, co do wytyczonych i wytoczonych granic i kordonów, samam sobie winna. bo jak wiadomo z pustego (umysłu) i salomon in trabol. (didaskalium : powinnam się zebrać na bazarek, kupić jarzyny i chleb nasz powszedni alem się oderwać nijak nie mogę. poszukam potem linka do zakupów online www.bazarek.tarchoimn.pl i urwę łeb chytrze). no więc wracawszy do sedna sedn. Panowie LEM i MROŻEK zrobili mi tak, że zaczynam ten wzmiankowany drut kolczasty dostrzegać (choć wcześniej wydawał mi się żywopłotem słodko pachnącej róży dzikiej). oraz z zaskoczeniem konstatuję, żem sama sobie ten druciany żywopłocik skrupulatnie w głowie mej podlewałam i nawoziłam guanem poślednim , nucąc wesoło hymn ogrodników
W radosnych blaskach wiosny rozkwita
Nasza Zielona Rzeczpospolita.
bo otóż,, jak mniemam mimowolnie, udowadniają Panowie L. M. można myśleć i pisać tak, jakby tych drutów nie było. można używać umysłu plastycznie. pozwalając meandrować myślom i słowom po bezkresie oceanu swobody. można, ba, czasem trzeba, szpetnie zakląć w imię słusznego argumentu. (o. coś wali-stuka w ekran. to pewnie zgniłe pomidory. i cebula zjełaczała. ale ja się nie cafnę. to moje poletko i mogę tu sobie uprawiać patologiczne pisarstwo do wypęku).
a jednak poszłam na ten bazarek. i troche ucięło mię od weny. ale i tak dokończę wysnuwanie myśli z myśli kłębowiska. chciałam więc powiedzieć, że po primo czuję się ofiarą systemu edukacyjnego, który mię spłaszczył i wytrybował z polotu jak luzowaną kaczkę z kosteczek. ale. po secundo. nie zatrwożę się wszak też ukorzyć przed winami własnemi i wziąć na stary, skrzypiący bark winy część (wina tym bardzie się nie zatrwożę). truchtanie utartymi ścieżkami komunikacji międzyluckiej jest tempting, veery tempting. i człowiek skwapliwie truchta umysłem po wydeptanym korniszu (bez paraleli ze skisłym korniszonem. chociaż może jednak tak? ) podczas gdy może i powinien szybować po bezkresie za nic mając wytyczone bulwary. żeby nie było to tamto, bulwary są też okej. ale. w wieku zupełnie starczym, jak na edukację, zdrapuję zaśniedziały nalot by nagle odkryć, że wszak z własnymi myślami zrobić mogę co zechcę. i skręcić z utartych bulwarów w kuszący bok i może one (te boki) komuś błysną tombakiem, ale mójci jest ten tombak. i, że wspomniany drut kolczasty może i powinien mi nafiukać i skoczyć. trochę mię przeraża powolność, z jaką odkrywam dla siebie „oczywiste oczywistości”. ale z pokorą i wdzięcznością godzę się z faktem, że proces to słuszny choć nie rychliwy. albo nie. wcale, że nie. jestem wściekła i wkurzona. i najchętniej przywaliłabym za tę powolność komuś z liścia . zmasakrowała golenie i zażądała (wraz z odsetkami) wrócenia mnie w czas, gdy mi rosły piórka. oooo wtedy już ja bym światu pokazała ... .ponieważ jednak gdybanologia stosowana funta lichych kłaków warta, kapituluję rozkręcone przedramię uzbrojone w żelazny, gustowny kastecik (estetyka bulwarowa vs bunt ....dziestolatki) . matkomojajedyna, ja tu o górnolotnych pierdołach a tymczasem zapuszczona do wanny woda postanowiła zaznać swobody . i tak to, siedzę sobie przy biurku i durnie dywaguję i wtem, nagle ooops. coś mi w stopy mokro. myśl mię przeszła taka, że może oto wzniósłszy się na wyżyny luckich doznań dotkła mię właśnie rzeczywistość biblijnego dogmatu i stałam się jego częścią składową (nie, że po palach idioto, po palach). chodzę mętalnie po wodzie tknięta boskim natchnieniem. suspens. dłuugi suspens. wspierany naręczem frottowych ręczników.


otóż nie. Pambóg w swej wielkiej Łaskawości zesłał mi wanienny potop, próbując mię tym samym przywrócić na powrót ziemi z tych moich domorosłych, euforycznych imaginacyj. i tak to gdy już już miałam dotknąć transcendentu padłam na kolana ze ścierą, szmatą i zaskoczeniem, że jednak ordinary lajf is brutal end ful of zasackas. także wodnych zasackach. no. to
Chyba już można iść spać
Dziś pewnie nic się (więcej) nie zdarzy
Chyba już można się położyć
Marzeń na jutro trzeba namarzyć
pomyślałam przedniedzielnym poniedzielskim. i. idę do wanny. znaków Stamtąd ignorować bowiem nie lzia. a Wy nie czytajcie LEMA MROZKA LISTÓW. bo i Wam się potop zdarzyć może.
b.

piątek, 21 października 2011

Mówią weki

że dziś o 18:00 koniec świata. no to nie wiem. mam jechać kroić te pigwe na nalewkę? ja tu nastawię nalewkę a wyżłopią ją kosmici. straszny demotywator. jeśli w jakimś okienku przyjmują w kwestii końca wnioski, zażalenia i skargi to ja poprosze niniejszym o zniknięcie mi jakichś 10 cm w talii oraz przyległościach. ponadto mogę się zgodzić na wynikowe ocieplenie klimatu w sposób umożliwiający podokienną hodowlę drzewek oliwkowych i pomarańczowych. oraz jeśli już musi pierdyknąć, to bardzo bym chciała ekstrapolować się w zaświaty z nowo nabytą via alaska książką, co do której wiele sobie obiecuję i nie zamierzam z powodu końca świata rezygnować z lektury.
nie ma grzecznościowych formułek na koniec świata, więc ten. siju anywhere.
b.

niedziela, 16 października 2011

Piękna i bestia

słoneczna, niedzielna aura nakazała wzuć ciepłe gacie i udać się na wał w celu rozkoszowania się jesienią. jak zwykle o tej porze roku wpadam w pułapkę dychotomii auralnej. błękitne, czyste niebo, słońce w rozkwicie jak na mauritiusie w południe a paluszki marzną. nicto. idę. hen, aż do drugiej piaskownicy, oddalonej od domu o jakieś 4-5 km. dalej nie, bo moje stawy zaczynają skrzypieć zbyt głośno, zakłócając błogą ciszę krajobrazu. a wrócić też wszak trzeba. rzeka w kolorze nieba spokojnie zmierza do morza. niebo w kolorze bławatnym przecinają co i rusz aeroplanowe puchate, białe ścieżki znikąd do nikąd. radio w słuchawkach nastawione na złote jak liście przeboje dyktuje mi rytm. idę lekko podrygując i mam w nosie, że z boku wygląda to na taniec św. wita. podczas gdy ja idę, w moim mózgu pełną parą rusza produkcja euforycznogennych opioidów. czuję jak z każdym krokiem nadwyżka endorfin ulewa mi się uszami. ten kawałek jesieni jest mój i zamierzam się nim delektować do wypęku.






kiedy wracam, choć entuzjazmu we mnie tyle, że doszłabym do Gdańska, ba , do Kopenhagi, dostrzegam przed sobą na ścieżce małą dziewczynkę. siedzi na piasku. ma na sobie błękitny płaszczyk. śliczne blond włosy falują jej na ramionach. idę pod słońce i te włosy w promieniach światła stwarzają wokół niej aurę iście anielską. gdy się zbliżam, widzę jej śliczną buzię. oczy okolone gęstymi, ciemnymi rzęsami skupione są na patyczku, którym mała z zapałem coś rysuje na piaskowej ścieżce. gdy przechodzę mimo, z zaciekawieniem podglądam dzieło malutkich łapek malutkiej, natchnionej artystki. zonk. Zonk. ZONK!!! na piasku, oddane z niezwykłą pieczołowitością widnieją dwa skrzyżowane piszczele a nad nimi trupia czaszka. nagle w żyłach warzą mi się endorfiny a łysa hydra rzeczywistości macha przed oczami transparentem z czarnym napisem ”memento mori”. przez chwilę lękliwie rozglądam się wokół w oczekiwaniu nalotu bezlitosnych dementorów, ale niezakłócony piaskowym przesłaniem urok jesieni i brzmiący w słuchawkach „i am sailing” starego, dobrego i uroczo zachrypłego Roda.S. trwa. i trwa tak nawet do późnego popołudnia, gdy pozbawiona słońca, osobista fabryka endorfin rusza pełną parą zasilona tym razem wyśmienitym czekoladowym sufletem Mariana i ukontentowaniem z okazji zaposiądnięcia eleganckiej garderoby podczas dość jednostronnej wprawdzie, ale dla mnie obficie udanej sesji szafiarskiej (xie, xie ju :).
b.

poniedziałek, 10 października 2011

samice są bardziej brązowoszare na grzbiecie. hm.idę, zajrzę do lusterka.

trędy jest pisać o pełni i jej wpływie na pomięszanie umysłu. to ta pełnia dopiero się nasuwa? serio? myślałam, że trwa od kilku tygodni. w pracy spinam się jak ogier na finiszu wielkiej pardubickiej a i tak wychodząc jak złachana klępa gaszę światło. halo? jestem stara i nie wyrabiam na wirażu. w dodatku coś mi zrobili z targową i wracam na staropańszczyźnianą w korku przez grudziądz omalże. pęcznieje we mnie ogromna tęsknota wiejskiego domku z dwoma kulawymi kurami, siwym kotem znoszącym na próg upolowane pasikoniki i kominkiem strzelającym żywym ogniem. kłopot w tym, że to majaczenie powinno mieć też wątek „jak zarobić na pasze dla kur, drewno do kominka i waciki”. i tu rozwiera się przede mną dolina egipskich ciemności. bujam się na krawędzi w stuporze skoczyć-nie skoczyć. kiedyś pewnie skoczę. oby to jednak nie było jedynie bezwładne wychylenie z powodu zaburzeń błędnika. ot smętna percepcja kohabitacji pełni i jesieni. obie robią ze mnie gupiom makolągiew.
b.

niedziela, 9 października 2011

tak jakby o targach ale i nie tylko

targi targi i po targach. moja rosnąca dezaprobata do tego typu formy spędzania czasu wyłazi mi jednoznacznie na twarz . nawet ojciec-dyrektor wznosiwszy toast okolicznościowy, w którym każdemu z nas starał się wyrazić wdzięczność za wkład - nade mną zawiesił się znacząco w poszukiwaniu dodatnich atrybutów. ja mu się nie dziwię. ileż lat można zachwycać się wiadrem parówek. myśl o gastronomicznym outsourcingu dojrzewa w nas wszystkich z siłą wodospadu. zwłaszcza, że trudno gotować strawę i jednocześnie uczestniczyć z parówką w dłoni w merytorycznej dyskusji o wpływie freza na profil flanki. z iwentów stricte targowych odnotować muszę niezwykle miłe spotkanie z pewnym panem dyrektorem, z którym telefonicznie znamy się od lat bez mała piętnastu i dopiero teraz dane nam było paść sobie w osobiste ramiona. a, że ramiona dyrektora tchnęły solidnie singel maltem, pff. zwykłe condicio sine qua non i urok targów. wszystko co najważniejsze odbywało się i tak po zmroku w hotelowej restauracji. o ile w Poznaniu się tańcowało, o tyle w Sosnowcu urządziliśmy sobie nieformalną bitwę na głosy oraz lokalną edycję konkursu voice of Poland. z tym, że w repertuarze, z uwagi na międzynarodowe towarzystwo, królowały pieśni internacjonalne. bezapelacyjnym przebojem została międzynarodówka śpiewana jednocześnie po polsku, niemiecku i rosyjsku. zaraz po niej sala zafalowała przy basowym wykonaniu „deszcze niespokojne” a szczególny aplauz postronnych gości wzbudziło wykonanie „kalinki” i „ pieśni o małym rycerzu”. krzyżacy, tfu, germańcy, przy znaczącym wsparciu substancji płynnej pięknie się kołysali i załapawszy w lot linię melodyczną grzmieli nam w tle niczym chór gregoriański. najtrudniej nam było sobie przypomnieć teksty motywów ze „stawki większej niż życie” oraz z „siedemnastu mgnień wiosny”. pozostaliśmy więc przy nastrojowym murmurando. na koniec biesiady pożegnaliśmy szefa kuchni tęsknym i rzewnym wykonaniem w języku polskim i niemieckim dumki „dziadku, drogi dziadku, nie chcemy jeszcze spać”. szef kuchni ze łzami w oczach kolanem dopychał za nami drzwi jadalni. musiał się biedak baaardzo wzruszyć, gdyż do końca pobytu nie pojawił się w zasięgu naszego wzroku. ponadto zostaliśmy obwołani klientem miesiąca w pewnym supermarkecie, w którym do kasy podjechaliśmy z wózkiem załadowanym sześcioma (sic!) kajzerkami i dwudziestoma szklanymi opakowaniami pewnego popularnego płynu wyskokowego. flaszki na okoliczność zabezpieczenia przed zużyciem miejscowym były opatrzone antywłamaniową, skomplikowaną konstrukcją z pleksi, którą każdorazowo należało zdjąć w asyście kierownika zmiany. stopień nienawiści kolejkowych współstaczy, którzy musieli na tę okoliczność zmultipikować czas oczekiwania na rozliczenie własnych zakupów wzrastał kwadratowo do rozbrajanych butelek. i wtedy właśnie towarzyszący mi koledzy postanowili udać się w dowolnie wybranym kierunku w bardzo pilnej sprawie rodzinnej. zostałam więc sam na sam z zawartością specyficznego koszyka i z narastającą żądzą mordu sosnowiczan. kierownik zmiany mocował się z pleksowym zabezpieczeniem a ja czułam na plecach mentalne siekiery tubylców. co przypomniało mi pewne zdarzenie z zamierzchłej przeszłości policealnej, gdy to stwierdziwszy w trakcie imprezy wakat płynów, udaliśmy się silną ekipą do sklepu nocnego celem uzupełnienia braków. w stosownym przybytku nabyliśmy kilka wysokoprocentowych opakowań szklanych, a spytani o zakąskę, po długich i trudnych kalkulacjach, zdecydowaliśmy się na dwie sztuki gumy balonowej donald. przy czym koleżanka uiszczająca należność odziana była w różową tiulową sukienkę i wyglądała niczym nagle wyrwana z baletu „dziadek do orzechów”. pod sklep zaś podjechaliśmy starą warszawą, w której kierowca (absolutnie trzeźwy) nie umiał zmieniać biegów, w związku z czym ten obowiązek spadł na pasażera, czyli na mnie. i tak to historia zdarzeń dziwnych acz prawdziwych związanych z nabywaniem alkoholu odnotowała kolejny wątek. tym razem śląski.
b.

wtorek, 4 października 2011

spływ do Sosnowca

generalnie całe moje przygotowania do targów skoncentrowały się w tym roku wokół barchanów. wiem. istny upadek cesarstwa rzymskiego. dobór stosownej garderoby zastąpiono doborem cielistych galotów imitujących talię. problem tychże desusów polega na tym, iż kiedyś ich funkcja obściskania się kończy i zaczyna tragiczna rzeczywistość. właśnie na styku tych dwóch obszarów rozegrała się grecka tragedia. wszystkie te profilujące stylony wyglądają idealnie jedynie na chudych patykach, którym i tak nie ma co ściskać i imitować. w przypadku osób o zasobach cielesnych bogatszych od przeciętnych koniec streczu oznacza początek wyraźnie wybrzuszonego wałeczka vel wałka (czytaj: rozpaczy). po wielokrotnych próbach różnorakiego naciągnięcia galot bez uzyskania efektu spuchniętego baleronu obwiązanego szpagatem poddałam się w całej rozciągłości elastycznych włókien. jedynym strojem, który mógłby zadośćuczynić moim oczekiwaniom pozostaje więc za mały o dwa numery kombinezon płetwonurka. najlepiej w kolorze cielistym. idę, mam tu za rogiem sklep z akwalungiem. na pewno mają też gumowane skafandry.


b.