środa, 31 marca 2010

galerianka

a gdy mię chwyci nieokiełznany zapał, rzucam mopa, chwytam pędzel i o:








b.
copyright by: van Gogh, Gogin, Walter J. Philips , Monet, b.
ps. zadanie domowe: dopasuj nazwiska do obrazków;)

wtorek, 30 marca 2010

notka sen-no-ologiczna

patrzeć na spokojne, pogodne morze : zdążamy ku pięknym, słonecznym czasom
dziecko ujrzeć: ogólnie korzystny znak

na potrzeby pomyślnej wróżby wygładziłam nieco wspomnienie ze śnionego dziś morza uznając że jakieś 4-5-6 w skali beauforta nie kwalifikuje się jeszcze jako burzliwe. wróżba z burzliwego w ogóle by mi nie konweniowała. pozatym śniło mi się wdzięczne dzieciątko płci żeńskiej , ubrane w różową sukieneczkę i grzebiące w tlącym się palenisku . oraz taki mega hamburger. ten hamburger to są żałosne skutki prowadzenia zbilansowanej i zdroworozsądkowej polityki żywieniowej pozbawiającej konsumenta bezpośredniego kontaktu z elementami współczesnej kuchni ulicznej. hamburger miał średnicę taboretu, zawierał w sobie kilka plastrów tłustego boczku-bekonu w rozmiarze co najmniej A4 oraz kilka funtów mielonego mięsa rozprowadzonego po bułce fantazyjnym szlaczkiem niczym dekoracja tortu. czemu ja tego hamburgera spożywałam na surowo pozostaje tajemnicą fazy rem. niestety senniki nie oferują wykładni przyśnionych fastfoodów (ale już boczku - i owszem : boczek jeść – dobry znak) . co zasadniczo wskazuje na wielką, niewyeksplorowaną lukę rynkową w obszarze „sennik współczesny”. bo konia z rządem (bezzwrotnie) i laską (marszałkowską) temu, kto wyjaśni dwubiegunową zależność między śnionymi, na codzień towarzyszącymi nam obiektami i zjawiskami jak np. bezprzewodową myszką, zagubionym interfejsem, prostoliniowym zarysem przekroju osiowego, eksplodującą mikrofalówką, ultrasonografem do odstręczania kretów itp. itd. a naszyą predestynacją w skomplikowanym wielowymiarze wszechświata.
b.
ps. czy wyśnić fastfooda oznacza może - zgarnąć wyczekiwaną pulę ?

niedziela, 28 marca 2010

piątek, 26 marca 2010

wysoki słupek rtęci

piątek. i pierwszy wiosenny upał. to nie jest bezpieczne dla firmy pozbawionej tymczasowo fizycznej obecności ojca-dyrektora. kwitnie nam tu, wręcz bucha, niesubordynacja oraz absencja biurowa. rano owszem. wszyscy karnie zlatują się do biura jak do karmnika z prosem. wychylają kawę, siadają do biurek. i. patrzą w okno. a w ogródku wre i wrze. gdzieś tak od południa zaczynają się nieśmiałe peregrynacje z biura. najpierw powoli i nieśmiało kolejni biuromani podając naprędce wyimaginowane powody ekstrapolują się zza biurka w świat. z czasem powody stają się coraz bardziej absurdalne. aż. dochodzi do absolutnej degrengolady dyscypliny i wychodząc z biura rzucam nonszalanckie – idę na spacer wąchać trawnik. będę jak wrócę. wiosna jest taka demoralizująca!
b.

środa, 24 marca 2010

wiosna geriatryczna

no dobra, słuchajcie : „coś tam coś tam a starość nie wesele” . i ja się tu pod tą mądrością ludową podpisuję wordowską trzcionką (autentyk - cytat z korespondencji biurowej). wypolerowawszy (o, dawno nie było – przypominamy – imiesłów przysłówkowy uprzedni) dziś starszej pani okiennice , empirycznie doświadczyłam tej życiowej prawdy. chyba. że iż nie zauważyłam jak po mnie w międzyczasie przejechał walec drogowy. dwa razy. no ale jeśli nie zauważyłam bądź zapomniałam tego faktu, to to też nic innego jak starość. ponadto kolana mi skrzypią i chroboczą jak worek tłuczonego kredensu. trochę się ich więc boję i wstydzę używać, zwłaszcza przy ludziach. to takie krępujące gdy ci z odnóży dochodzi odgłos walącego się stropu. i jeszcze , jeszcze mi szwankuje kawałek prawej stopy. okropnie się mi rozjeżdża ciało z umysłem. w ogóle nie jestem gotowa na ten uwiąd. no halo. i kto uwiedzie mnie z tym uwiądem naonczas? z całem szacunkiem - pan zenek z ciechocinka? a tu przecież wiosna, kwilą serenady dzikie kaczki, mlecze stroszą pióropusze, zaraz zaczną bzykać trzmiele. pójdę se na wał , spotkam roberta downeja dżunjora a on zapatsony w błękit mych ócz (no dobra tam, w przydymiony mahoń) rzeknie mi do ucha z filuternie dyndającym kolczykiem w kształcie amorka napinającego cięciwę w brokatowym łuczku -„oh, oh! siądźmy tu,miła. patrz jak pięknie – popatrzmy razem na zachód słońca nad elektorciepłownią żerań„ – i ja se siędnę i trachnę tymi kolanami i r.d. dż skoczy do wisły ze strachu – głową prosto w kolektor.
powiedzcie, że wam też coś skrzypi. i że macie kurze łapki wielkości odciśniętych stóp kondora. i, że to się cofnie jak wypiję haustem wiadro kolagenu z peptydami.
idę. idę ekstrahować glikoproteidy z uht.
b.

poniedziałek, 22 marca 2010

kiełki i kły

w sobotę pierwszy raz zapachniało wiosną. akurat żem szła w strugach bez parasola (halo? hola? czy ktoś z was nie widział, mego parasola ?!?) wzdłuż jednej z ruchliwszych arterii stolicy. auta śmigały z prawa na lewo oraz wspak wzbijając wilgotne obłoczki o zapachu wariacji petrochemicznych. a mimo to jednak wiosna dźgła w nozdrza mocnej niż kanister bezołowiowej. słychać też jak pęka ziemia pod kiełkującymi bulwami tulipanów, jak szumią grudki rozsuwane przez skradające się do światła jasnozielone pędy traw . i skrzypią nabrzmiałe słodką żywicą pączki forsycji. a na wale ptasi rejwach . w gąszczu suchych badyli trwa próba szalonej orkiestry. coś świszczy, coś kwili, coś stuka. they realy make noise.
i ja też za chwilę zrobię taki nois, że z drzew spadną niewyklute liście. i ja zaraz rozpęknę z hukiem jak kiełkująca, wielka , nabrzmiała bulwa karczocha. jeno, że mnie nie indukuje wiosna. i miast napawać się jej powabem muszę nałożyć kolczugę , kolczatkę i znowu pomachać szabelką w obronie czci i honoru swojego portfela. czego, podobnie jak jaj, nie znoszę. albowiem posiadam (może i upośledzony ale jednak) wrodzony oraz pozagenetycznie dziedziczony po orzeszkowej etos pracy a z nim w parze mi idzie oczekiwanie rudymentarnej ekwiwalencji w biletach narodowego banku. wydzieranie ich przy pomocy szabelki, rzęs, łez i whatever else uważam za patologię i redundancję relacji przełożony-podwładny.


b.

wtorek, 9 marca 2010

zbiórka szmat na marzannę

nie do zniesienia jest ta uporczywość zimy.
rozsiadła się jak buka, umościła wygodnie i trwa.
już mi zdążył zejść poliester z kozaków, już zdążyłam zmechacić ponczo
i zgubić jedną rękawiczkę podbitą flizelinową izolacją.
poczyniłam już większość gagów wywołujących przedwiośnie.
ale wszystko na nic.
buka przymarzła do zajmowanego grajdołka.
a przecież nasza planeta wykonała już ten fikuśny manewr, dzięki któremu po czasie mroku i ciemności po przebudzeniu śledzę na firance promienie wschodzącego słońca.
a wieczór nie zaczyna się w południe.
uliczne stragany uginając się pod naręczami wielobarwnych tulipanów bezskutecznie manifestują dezaprobatę dla zimy.
na wierzbie, pod którą nocuje roman , pączki baziek trwają w zadumie zahibernowane masami arktycznymi.
niemarcującym kotom wąsy przymarzają do piwnicznych lufcików.
nic tylko żuć lebiodę na tym lichym przednówku i czekać.
zima bowiem zdaje się w tym roku mieć w nienegocjowalnej ofercie bardzo drobnym druczkiem zapisaną prolongatę.
b.

piątek, 5 marca 2010

wodorotlenek miedzi w stężonym roztworze amoniaku

intensywnie wertuję. zarówno ślady pamięci, smaków i zapachów. jak i receptury na papierze i w sieci. gdy człowiek całe 364 dni w roku zapycha pyry i kuricę to mu się inwencja kulinarna spłaszcza , dziadzieje i rzeszotnieje. a tu się zbliża czas, żeby stół zastawić tyle suto co frapująco. zachować proporcje ing i jang. zbilansować świeżą florę kopytno-skrzydlatą fauną . i nie dodać do wszystkiego sardeli. bo. są na tym świecie osobnicy, których sardela potrafi wprawić w stupor, osłupienie a może i nawet ataczek bolesnej dezakceptacji. więc. oczywiście gmerając w przepisach napotykam jedynie na wyśmienite sałatki z anszua, wytworne zapiekanki z płetwą rekina i filigranowe tarteletkiz czerwonym kawiorem. brakuje mi tylko ciasteczek z kandyzowaną karmelem tołpygą. nabijam sobie w czerep impresje z kucharskich przewodników i mknę przemienić myśl w czyn. w domu, po rozpakowaniu zakupów już nie pamiętam na cóżem brombrała ten czy inny delikates. jak i po co połączyć pomidory pelati z cytrynową trawą. do czego dodać zielone curry. i czy pójść w te kluchy czy może a jednak w ryż. ważę. rozważam za oraz kontry. a priori wymyślam konsekwencje mezaliansu tego i owego z tamtym i owym. a gdy już zdefiniowałam jedną z potraw, nieoczekiwanie znikła mi szynka parmeńska. jeszcze wczoraj miałam ją w koszyczku a dziś – czarna dziura i diupa blada. nie ma. szukałam już w tradycyjnych miejscach oraz pod kanapą i w śmieciach. jeśli ją zjadłam to razem z opakowaniem. ale tam. się będę martwić. wszak celofan to ponoć w zasadzie celuloza, a ta jest niezwykle pożyteczna, bo oto (cytuję za wikipedią)

wspomaga pracę jelit (poprawia ich perystaltykę)
ułatwia przesuwanie treści pokarmowej,
obniża poziom cholersterolu LDL
zapobiega powstawaniu żylaków (w tym hemoroidów)
pomaga w zwalczaniu otyłości


to co. to może bigos z celofanu, celofan a’la dewolaj i celofan po burgundzku? a w roli drinków odczynnik schweizera?
a w nocy i tak i tak śnią mi się sarkastycznie dokazujące pyry i kurica. oraz niebieska zupa bridżet dżons.
b.

środa, 3 marca 2010

dychotomia mode on

w związku z małą apokalipsą, jaka się nam szykuje w pracy, wziął mnie dziś ojciec-dyrektor na spytki. ponieważ ojciec-dyrektor myśli, że ja nie wiem co on wie a ja wiem, że on nie wie że ja wiem – musiałam pojechać improwizowanym na chybcika oskarowym kunsztem aktorskim. gdyż. dekonspiracja mojej wiedzy o jego niewiedzy byłaby strzeleniem sobie w rzepkę. ojciec-dyrektor podszedł do tematu wielce profesjonalnie. najsampierw więc mnie okadził i posypał cukrem pudrem. wyluzowana jak fokaszot na flaucie z łaskawością królowej angielskiej nie kwestionowałam, nie podważałam i nie postponowałam. ostatecznie wiedziałam, że za rogiem czai się kij od tej marchewki. no i się doczekałam. kijek z zagwozdką modelowo wychynął nam zza rogu. i gdy tak ojciec-dyrektor niesubtelnie machał mi nad głową tym drągiem, to się złapałam na tym , że tak naprawdę to bardziej mnie frapuje jak wydobyć światło w akwarelowym pejzażu, który katuję już od kilku dni. niedobra, niedobra dziewczynka. zero empatii z frezem obwiedniowym. już wiem, że na postawioną w spytkach alternatywę odpowiem niezgodnie z oczekiwaniami ojca-dyrektora. człowiek na starość krnąbrnieje. choć talentu akwarelystycznynego od tego nie przybywa (chlip, chlip)
b.