nie do zniesienia jest ta uporczywość zimy.
rozsiadła się jak buka, umościła wygodnie i trwa.
już mi zdążył zejść poliester z kozaków, już zdążyłam zmechacić ponczo
i zgubić jedną rękawiczkę podbitą flizelinową izolacją.
poczyniłam już większość gagów wywołujących przedwiośnie.
ale wszystko na nic.
buka przymarzła do zajmowanego grajdołka.
a przecież nasza planeta wykonała już ten fikuśny manewr, dzięki któremu po czasie mroku i ciemności po przebudzeniu śledzę na firance promienie wschodzącego słońca.
a wieczór nie zaczyna się w południe.
uliczne stragany uginając się pod naręczami wielobarwnych tulipanów bezskutecznie manifestują dezaprobatę dla zimy.
na wierzbie, pod którą nocuje roman , pączki baziek trwają w zadumie zahibernowane masami arktycznymi.
niemarcującym kotom wąsy przymarzają do piwnicznych lufcików.
nic tylko żuć lebiodę na tym lichym przednówku i czekać.
zima bowiem zdaje się w tym roku mieć w nienegocjowalnej ofercie bardzo drobnym druczkiem zapisaną prolongatę.
b.