piątek, 29 kwietnia 2011

poszłam na ślub, zaraz wracam




posprzątałam ślicznie biurko, założyłam lakierki i stosowny kapelusik, poćwiczyłam dygnięcie przed Elką i teraz idę na royalchannel oglądać ślub Kaśki i Williama przez rurkę z wizjerkiem.

b

wtorek, 26 kwietnia 2011

poświata poświąteczna

nie ma to jak zaprosić rodzinę na poniedziałkowy, świąteczny obiad i znaleźć w lodówce w wielkanocną niedzielę śmierdzący półmisek chabaniny. stresik. niewielki. tyciuchny. tyci. oraz gonitwa myśli, jak zrobić kurczaka marengo (i tu word słusznie poprawia na : marnego) BEZ KURCZAKA. otóż. należy wziąć szpinak, masło, ser i czosnek. udusić. zapakować do wielkich muszli al dente i zapiec w sosie pomidorowym na boczkowych skwarkach. i z pompą wnieść na stół ratując się ersacem od blamażu. nie bez znaczenia jest duża doza wyrozumiałości i przychylności stołowników. dodatkowym atutem jest możliwość późniejszej rekompensaty wakującego kuraka złożami pękającej od pieczonych mięs i jajów i sałatek w szwach lodówki. w poniedziałkowy wieczór zaś z lubością zlizuję z gieesowskiego mazurka czerwony lukier zakąszając marcepanowym jajeczkiem. a szykując na wtorek drugie śniadanie do biura popadam w nielichą rozterkę. najchętniej zapchałabym do pracy całą lodówkę. trudną drogą redukcji wyselekcjonowałam kilka składników. wśród nich plastikowy pojemniczek z muszlami a’la marengo. ja zawsze twierdziłam, że kuchenka mikrofalowa to samo zuo – wymysł szatana. i teraz mam dowód. ulokowałam w kuchence ten plastikowy pojemniczek z muszelkami. potuptałam niecierpliwie nóżkami nad upływającymi minutami i po sygnale wyjęłam z kuchenki same muszelki. pojemniczek zniknął. nie żeby mi żal było. zawsze to mniej do zmywania. ale jednak konsumowaniu muszelek towarzyszył lekki dyskomfort na temat zawartości w semolinie syntetycznych polimerów. jeśli w nocy zacznę wydzielać blask będę miała wątpliwość: plastik li to czy moja uduchowiona aura.
b

sobota, 23 kwietnia 2011

czwartek, 21 kwietnia 2011

placówka na winklu

przygrzewa. i pachną kwitnące biało mirabelki. i już sypią wkoło płatkami jak z zepsutego dziurkacza. w związku z czym nie mogłam. no nie mogłam się nie omieszkać i udawszy pilne zlecenie w terenie udałam się na róg. na ten róg, który kryje w sobie jeszcze nie wyeksplorowaną przeze mnie cafe. otóż. jestem wielce usatysfakcjonowana. wielce. wnętrze bezpretensjonalne, proste, widać, że ma bezkablowe połączenie ze światem, bo stoliki głównie oblegane przez laptopowców. ale już przy szerokim parapecie okiennym można, zasiadłszy wygodnie, poczytać prasę lub przejrzeć zgromadzony księgozbiór. młodziutka ekspedienta ciach ciach ciach na oczach klientów szatkuje jaja. do sałatki. dorzuca oliwek, rukoli i prawdziwej fety. trudno się oprzeć i zostać przy samej tylko kawie. a kawa z najwyższej półki zabalsamowała mi kubki smakowe. jak tylko nabędę odpowiednio długi przedłużacz, zamierzam przenieść tu swój stacjonarny biurowy komputer, przykuć się srebrnym łańcuszkiem do ogródkowego stolika i pozostać do pierwszych wrzosów.

b.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

zafiskowana na płyn do płukania

kąty pobielone, pajęczyny wygarnięte, firany pachnące niemiecką chemią wiszą. no i że co, że na co drugim haczyku. tak ma być, skoro pozostałe ugły się pod naporem i pękły. do sklepu po pięć deka plastikowych haczyków mam tak daleko, że przed nowym rokiem nie dojde. daleko w sensie nie tyle fizycznym co logistycznym. w wytrwale ścibolony plan zajęć w Tym Tygodniu wtrynić dodatkowo wizytowanie po haczyki zupełnie odpada. bo musiałoby wylecieć z agendy kilka ważkich a priorytetowych punktów jak np. kraszenie jaj w kaszubskie wzorki lub lektura czwartej części „Tego lata w Zawrociu” Hanny Kowalewskiej. czekałam na tę książkę trzynaście lat i nie zamierzam już ani dnia dłużej. zwłaszcza. że. świeżo po lekturze „Gottlandu” Mariusz Szczygła wprawdzie chylę czoło przed kunsztem pisarsko-dokumentalistycznym i zimplementowaniem stosownej wiedzy o braciach Czechach uwikłanych w komunizm ale natychmiast potrzebuję oddechu i dystansu . bo mam wrażenie, że ten duch pogardy systemu dla człowieka, ta wszechobecna obłuda i manipulowanie ludźmi wg. politycznego widzimisię się nie skończyło. bynajmniej. raczej wielobarwnie i komercyjnie wyewoluowało i oblepia naszą rzeczywistość także dziś. więc. udaję się na spotkanie z dawno nie widzianą Matyldą z „Innej wersji życia” . i mam nadzieję, że zadzierzgnięte w pierwszym tomie wątki rozsupławszy się w końcu spłyną na mnie łagodnym wytchnieniem z miękkością wymoczonego w niemieckiej chemii kuponu delikatnego jedwabiu.
b.

piątek, 15 kwietnia 2011

Dziwny jest ten świat, czyli kurs szybkiego czytania

mam dziś w biurze zawał i pożar, więc po prasie codziennej (nawyk-nałóg) przesmyrguję się błyskawicznym ślizgiem i jednym okiem. na efekty nie trzeba długo czekać:

czytam :
pyszne tabletki z pomidorami
po weryfikacji:
pyszne tarteletki z pomidorami


czytam:
Polacy odchodzą od Ikei
po weryfikacji:
Polacy odchodzą od kolei


czytam:
doradca operowy na lotnisku Kraków Balice
po weryfikacji:
drugi operator paliwowy na lotnisku Kraków Balice


nie mam czasu na wnioski. trochę się boję, że mój mózg staje się za bardzo samodzielny i niezależny ode mnie.
b.

środa, 13 kwietnia 2011

vocanda

zaraz mnie trafi szlag jasny i sprężysty. ja się pytam kto uczy prawników pisać i dlaczego wszystko, co się wysączy z ich umysłów i zostanie spisane na potrzeby zastosowania w życiu pozagabinetowym, jest jak monstrualna rzeźba w gównie. i dlaczego ja to muszę tłumaczyć. najpierw z bełkotu na polski potem z polskiego na teutoński. gdybym spotkała autora tego tekstu, nad którym mozolnie siedzę, kazałbym mu zjeść to „dzieło” oraz jego własny mózg. jeśli jest tak niestrawny jak ten tekst, to długotrwała galopująca biegunka byłaby adekwatna do moich dzisiejszych cierpień
b.

piątek, 8 kwietnia 2011

Czy to jeszcze wic, czy haniebne fopa *

na plenarnym zebraniu z okazji janosikowania ojciec-dyrektor przed wyprowadzeniem nas ze stanu niewiedzy w stan wiedzy na temat zmiany obowiązków zabawiał nas dla rozluźnienia atmosfery dykteryjkami ze swej przeszłości, kiedy to na rubieżach bloku socjalistycznego piastował stanowisko. (bo są tacy ludzie co się rodzą dyrektorami. i choćbyście ich zesłali do Pernambuco z dziesięcioma centavos w dziurawej kieszeni to i tak za chwilę przyśle wam wizytówkę „skup butelek po tequili - dyrektor”). a że czasy były siermiężne to i anegdotyczne. i techże anegdotki jął wspominać ojciec-dyrektor z sentymentem w oku. wiele z tych opowieści stanowi kanon i historyczne podwaliny pod naszą firmę więc jako przesłania o tak ważkim znaczeniu niesione są wysoko w ukwieconym panteonie pamięci a ich powtarzalność jak w niepiśmiennej kulturze plemiennej służy zachowaniu ich ku chwale i dla potomności. jedynie niewielki procent tych zasobów kronikarskich znam z autopsji, gdyż w momencie ich zaistnienia w czasie rzeczywistym biegałam boso po piaskownicy względnie przesiadywałam w barze paragraf, gdzie, w przerwach rozpraw odbywanych w stojącym naprzeciw gmachu sądu, przy miniaturowych stoliczkach pili wódkę zakąszając wuzetką złoczyńcy i ich adwokaci. zawsze mi imponował ten zestaw. taki wyrafinowany a jednocześnie drapieżny. jak na gatunkowych złoczyńców przystało. no więc, że polecę klasyką, no więc ojciec-dyrektor przytoczył memuarową historyję i jął się domagać potwierdzenia aplauzu i świadectwa opowiedzianego zdarzenia. niestety, choć historyjka bardzo nam się podobała (była o tym jak pewnemu dyrektorowi zjednoczenia z NRD na ul. Widok w Warszawie ktoś w dwie minuty świsnął służbowe auto marki łada kombi) nijak nie mogliśmy jej dać świadectwa albowiem ani dyrektora zjednoczenia ani tej sytuacji nie pamiętaliśmy (znaczy nie było nas wtedy na świecie). mimo licznych i silnych nacisków nie ulegliśmy co ojciec-dyrektor skonstatował diagnozą, że mamy makabrycznie duże luki w pamięci i na oweż luki polecił nam po szklance wódki dziennie. taka nowa terapia, jeszcze nie ma nazwy. po czem, dochodzimy do klu - proszę nie odchodzić od nadajnika, po czem uznawszy, że grunt do janosikowania został odpowiednio zmiękczony ojciec-dyrektor zawiesił się jak pecet po trojanie i rzucił w moja stronę buńczuczne – no to o czym to my tu rozmawialiśmy, licząc na mą nagłą i rzetelna podpowiedź. tu jednak użarł mnie jaki bies i machając rzęsami (co z wiekiem praktykuję coraz bardziej świadomie i bezczelnie, głupi tupet w koincydencji z dobrą maskarą) retorycznie zapytałam: a co, wódeczki się dzisiaj jeszcze nie piło ? i stąd ten * tytuł właśnie i letka rozterka.

b.

czwartek, 7 kwietnia 2011

misio mi nie wadził, małpy pewnie będą mistrzami demolki

ojciec-dyrektor mi odbiera pewien zakres obowiązków. ale nie, że dyscyplinarnie bo spektakularnie sfuszerowałam spierniczyłam i upadłam tym samym firmę tylko żeby aby dokonać nowego otwarcia czy cóś tam. ja się nie znam. w każdym bądź razie mi zabiera daje innym - taki janosik. o pójdę i sprawdzę pod jakim tytułem puszczali janosika w Niemczech. …. „held der bergen” – no jasne. a na cóż ja liczyłam. no topsz. wracając do meritum.. otóż ojciec-dyrektor odbierając mi ten zakres obowiązków kilkakrotnie się upewniał, czy aby smutna z tego powodu nie będę . jakby mi jakiego misia odbierał. mnie jednak nie odebrany misio zasmuca/martwi/niepokoi. instynkt i doświadczenie podpowiadają bowiem, że w miejsce tego jednego małego oswojonego misia dostanę niebawem w prezencie-ekwiwalencie stado dzikich małp do ujarzmienia. a i ojcu-dyrektorowi za prezencik pewnie z wdzięcznością i uśmiechem dygnąć trzeba będzie. ot kreatywne zarządzanie zasobami.
siedzę więc i czekam na te małpy.
b.

ps.
co tam małpy. pod okienkiem na tarchominie wykluły mi się kwiatki. z cebulek i sadzonek, które jesienią osobiście zakopałam srebrną łyżeczką w wątpliwej nadziei na plon. a tu proszszsz:



sobota, 2 kwietnia 2011

pomarańczowa alternatywa

cyk cyk cyk i trzasnęłyśmy Starszej Pani kuchnię na tadam POMARAŃCZOWO. kolor piękny ale cholera jedna to całe paćkanie ciemnym kolorem przy białym suficie. na styku ściany z sufitem wykonałyśmy fantazyjną mereżkę przechodzącą miejscami w fale dunaju. martwa natura z komarem, proszę bardzo, landszafcik z jelonkiem proszę bardzo ale cyzelowanie linii prostej jest sakramencko trudne i awykonalne. ponadto malowanie zakamarków w kuchni z wiszącymi szafkami powinno się włączyć w rejestr kar dla nierokujących recydywistów. tymczasem jesteśmy z alaską nieźle rozgrzane i mamy komplet wałków - maznąć komuś coś?
b.

piątek, 1 kwietnia 2011

Gastronomia poboczowa z perspektywą wzrostu

Z prasy:

W obecnym czasie najszybciej rozwijającym się segmentem gastronomii, rokującym zarazem największą dynamikę wzrostu, jest gastronomia przydrożna, co wynika z dynamicznego wzrostu ruchu kołowego na polskich drogach. Według niektórych źródeł wartość tego segmentu rynku wynosi od kilku do kilkunastu miliardów złotych - powiedział Jan Kościuszko.


czujecie? rozumiecie? jaki potencjał drzemie w przydrożnych krzakach? a jeśli to połączyć z czasową bezczynnością pań oferujących w tychże przydrożnych krzakach usługi relaksacyjne zmęczonym kierowcom i wykorzystać ich potencjalny potencjał oraz wolny czas (no bo przecież chyba nie robią TEGO 24/24?) to dysponujemy już całkiem licznym personelem zlokalizowanym podle wszelkich główniejszych traktów komunikacyjnych naszego pięknego kraju. co oznacza również gotową do wdrożenia zadań sieć punktów gastronomicznych zbudowaną wedle najlepszych kanonów sztuki menedżerskiej - i nic tylko brać , gotować, sprzedawać, dutki w worki pakować i na plażach karaibskich ziarnka piasku miedzy palcami przesypywać. jeśliby zechcieć skorzystać z zasobów rdzennej kuchni krajów, z których wywodzą się nasze przydrożne tir- panny (tir - terenowa inicjatywa relaksacyjna) , to o ho ho – mielibyśmy wielokulturową kuchnię na wysokim poziomie w niskich krzakach. zabezpieczywszy zaplecze należałoby stworzyć stosowne menu, oddające klimat polskich przydroży. klimat tchnący z letka ckliwym sentymentalizmem szumiących brzóz, kołyszących łanów pszenicy, chudej szkapy na polu i kur (nie, tu nie brakuje żadnej literki) na poboczu . ten klimat swoistej sielanki drogowej w interesującej kompilacji z rubasznością dziurawego asfaltu, zaskakującymi ograniczeniami i brakiem sygnalizacji poziomej. ponadto menu powinno być oryginalne, smaczne i lekko wykwintne (czytaj żadnych kiełbas w papierowej tutce i wiszących na ogólnie dostępnych hakach termoforów ze sztucznie barwionym keczupem, nie nie i nie) ) ale jednocześnie nie tak wyrafinowane jak kuchnia molekularna bazująca na ciekłym azocie i alginianie sodu, popularnie stosowanym w kleju do protez (żaden tam kawior z buraków i aromat ekstrahowany ultradźwiękiem – nie, nie i nie). obowiązkowo menu winno korzystać z przydrożnych zasobów naturalnych (zagajnik jako alegoria spiżarni) . ja bym to widziała np. o tak:

Kuropatwa pieczona po staropolsku podana ze smażonymi łódkami ziemniaczanymi i surówką z białej kapusty
• Bażant duszony w reńskim winie z kurkami, porą i selerem podany z kluskami gnocchi i marchewką paryską duszoną w miodzie pitnym
• Zając duszony w śmietanie podany z kluskami kładzionymi i buraczkami w glazurze
• Balotyna z kaczki faszerowana kasztanami podana z odsmażanymi ziemniakami i kalafiorem z masłem
• Comber z sarny w sosie orzechowym podany z knedlami bułczanymi i brokułami na parze
• Polędwiczki z jelenia szpikowane wędzonką w sosie jałowcowym podane z ziemniakami foie gras i czerwoną kapustą

ech. się chyba przebranżowię.
b.