niedziela, 15 października 2017

GREminiscenCJA 3 o sztuce cumowania gdziebądź i sztukmistrzu czyli kapitanie



jednostajnie lub niejednostajnie (zależy od Boforta) posuwisty ruch po morskiej tafli przenoszący w przestrzeni jacht z załogantami względem obranego punktu odniesienia jest fajny, zwłaszcza gdy wiatr dmie w żagiel, pcha jacht podrzucając na fali i nie stoimy w korku a śmigamy czteroposamówką. Ale. jak jest flauta, a się zdarza, i szukamy wiatru w polu, to też jest fajosko. Tkwi człowiek sobie na środku wielkiej, leniwej ciemno-szmaragdowej kałuży i nic się nie dzieje. No po prostu droga na Ostrołękę. na lewo bezmiar i pustka, na prawo bezmiar i pustka, za rufą ląd od któregośmy odbili więc tam nie płyniemy a przed dziobem ląd do którego dobić zamierzamy, tyle tylko, że ten ląd widać jeno na mapie, bo w rzeczywistości gdzieś tam zakrzywia się gładki horyzont bez śladu oczekiwanego nabrzeża. No niente, żadnego wybrzuszenia, żadnej obietnicy lądu. A my się tymczasem poruszamy z prędkością wzorcowo zerową. Czyli tkwimy. W bezruchu. Ach, w końcu można naonczas spokojnie wypić kawę z porcelanowej filiżanki bez zalania śliniaka, można zagrać w bierki, można ułożyć wierzę z kart, można z nudów zbuchtować liny i cumy, które przypominają pląsawicę w szczycie szalonego tańca św. Wita. No i można się, na szczęście na sucho, nauczyć TEGO węzła ratowniczego, którego oficjalna dydaktyczna wersja brzmi: z nory królika wybiega królik, okrąża drzewo i wraca do nory. Dobryposejdonie ale to zupełnie do mnie nie przemówiło !?!. Plątałam linę niemożebnie, królik w tym czasie zdążył dostać kociokwiku od krążenia wokół baobabu, z zadyszki dostał wzdęcia i zatonął był by gdyby machając słuchami nie dopłynął do brzegu a ja i tak nie zakumałam osocho. Do czasu. aż nie sprzedano mi wersji węzła dla dorosłych. O królewnie w tarapatach i złymczyńcy. Aaa, to wtedy załapałam omalże migusiem. Ta narracja przekracza jednak publiczną dopuszczalność więc nie pisnę tu nic choćby mnie ściskali w talii talią bomu. No w każdym bądź razie w tej zakumanej przeze mnie wersji nie ma królika. A węzeł był się przydał przy cumowaniu. Bo. cały ten wstęp po to jest aby dopłynąć do celu opowieści czyli. pływanie jest fajne, nawet bez wiatru, ale kiedyś w końcu chce się do lądu dobić (bo kilka nocnych jacht pod rząd może zrobić z załogi zombi, zwłaszcza z tej części załogi co to naiwnie się zgłosiła na dyżur od 3 a.m do 6 a.m. a po skończeniu wachty wyszło tak jakoś mimochodem, że wachtowi za sterem a reszta załogi śpi i kurcze brak zmiennika. Wprawdzie mogliśmy z M. ciepnąć ten ster i też zejść pod pokład i umościć się w ciepłych, niezroszonych piernatach, ale wschód był tak kusząco ładny, że się nam wachta o kilka godzin przedłużyła. Wnjosek: bierz tylko takę wachtę, po której następuje wcześniej ustalona zmiana. Naiwni co tego nie sprawdzili potrzebują potem zapałek do podtrzymywania opadających powiek. A jak wiadomo, na jachcie nie ma zapałek. Jest tylko jedna zapalarka i trudno ją w oko wcisnąć, a ócz potrzebujących wsparcia jest cztery). Ale do brzegu, jak mówią żeglarze, do brzegu. No więc aby dobić, nie, że tego zmęczonego wachtą załoganta, a dobić do brzegu, trzeba do tego lądu jakoś zacumować. Znaczy wczepić się doń siłom, godnościom osobistom i najlepiej cumą czyli taką liną grubą co wisi na podorędziach na rufie i na dziobie. I wtedy ten węzeł ratunkowy, co o nim była mowa dwa akapity/wieki temu nazad, się przydawa. Są różne warianta cumowania, co nam podczas tego rejsu pokazał Kapitan podążając za naszemi planami/roszczeniami/kaprysami/oczekiwaniami wzgl. za wymogami aury grożącej szkwałem i sztormem. Można dopłynąwszy (aha, myśleliście, że zapomniałam już o moim ulubionym imiesłowie przysłówkowym uprzednim, ano nie zapomniałam) do porciku z nabrzeżem poszukać wolnego miejsca, najlepiej z polerem (taki grzybek lub uszko. najczęściej żelazne – moi serwisanci na określenie „żelazny” wpadają w nerwową pląsawicę ale potraktujmy to jako nośną przenośnię), na który nawiniemy naszą cumę. Teoretycznie łatwizna, gorzej gdy porcik zapchany jak parking przed galerią handlową w niedzielę (wprawdzie to się już niebawem skończy, ale póki co trzymajmy się tej niedzieli nucąc sobie „to ostatnia niedzielaaaa”) i wszystkie miejsca i polery zajęte. No to się wtedy krąży i szuka aż się wyszuka np. nabrzeże dla kutrów rybackich zupełnie puste bo kutry na noc w morzu. No to wtedy siup i wyrzucamy na brzeg jednego chętnego lub niezorientowanego załoganta i owijamy nim poler a najlepiej dwa, i jeszcze dobrze jak ten załogant ma przy sobie cumy. a gdy już jacht stabilnie stoi przy nabrzeżu, rzucamy trap i biegniemy do najbliższego prysznica (nam się raz udało znaleźć fuksem prysznic za 3 ojro od łba zakamuflowany w wąskim przesmyku nadbrzeżnych kamieniczek pośród pnączy bugenwilii, którego na noc zapomnieli na kłódkę zamknąć, więc mieliśmy prysznic za friko, jupi). Nasz zacumowany jacht rufą do nabrzeża wyglądał rankiem o tak

I mieliśmy taki widok na sieci rybackie tych co na morzu (znaczy te sieci chyba zepsute albo zapasowe)

Jest też wariant cumowania do nabrzeża w zatłoczonym porcie o płytkim cholernie dnie i bez muringów, czyli rzucamy kotwicę co nas potencjalnie trzymie ale to tylko potencjalnie, bo może się okazać zrana, że nas kotwica trzymie o kotwicę sąsiada, który właśnie o 4:30 a.m. zamierza opuścić port i wlecze nasz jacht za sobą i wówczas akcja odcumowania w pidżamkach może być bardzo niemiła (bo zroszony pokład jest śliski i w pośpiechu można salchofem wylądować za burtą). Myśmy tego uniknęli bo mamy Kapitana co widzi czego oko ludzkie w wodzie normalnie nie widzi. Aczkolwiek. Dobiwszy późnym wieczorem do Paxos, gdzie tawerny z gośćmi wchodzą prawie omalże na trap musieliśmy sprawdzić czy nam się ster nie omsknie o płytkie tu dno kamieni pełne. zrobiliśmy więc rekonesans położywszy naszego najdłuższego załoganta na trapie (że bo ma najdłuższe ręce do świecenia podwodną latarką i najdłuższe kończyny dolne do oplatania trapu).



Akcję przesuwania po dnie zagrażających jachtowi muren czołowych obserwowała bacznie jedna czecia miasta i tłum złaknionych wrażeń turystów licząc na wydobycie przez nas z dna morskiego kuferka z zawartością porównywalną ze złotymi dukatami i szmaragdową biżuterią z wraku hiszpańskiego galeonu Nuestra Senora de Atocha, który przeleżał na dnie morza od 1622 r. Myśmy tymczasem wyciągnęli spod steru jeno kilka szarych otoczaków ale mit zatopionego skarbu z pewnością wśród poszukiwaczy skarbów zaszczepiliśmy. I bardzo dobrze. Jak tam trochę pogrzebią to pewnie niechcący pogłębią dno, za co kolejni cumujący w Paxos żeglarze będą im wdzięczni. Choć ja też liczyłam na koronę z perłami zawadzającą o nasz ster. Kolega twierdzi, że żadnej korony nie było. No może był stary korbowód. Ale proszę ja was, taka korona z czasem to przecież może przypominać i korbowód i karburator i nawet ten no klucz francuski. Boszszsz, trzeba było wyłowić, oskrobać z glonów, spłacić kredyt za M1 i zostać królewną. No takie niedopatrzenie. Taka mię ominęła losu być może łaskawość. Następnym razem to ja się osobiście na tym trapie uwieszę. z podbierakiem.

W tym roku wariantu cumowania jachtu dziobem na szczęście nam oszczędzono. Trap z dzioba jachtu jest jak pochylnia posmarowana smalcem i towotem ku paszczy lwa, albo i gorzej. bo lew to capnie w tętnice szyjną i szast-prast z głowy a gdy lwa ni ma to między nabrzeżem a trapem nachylonym do lądu pod ostrym a wahliwym kątem czyha na was milion kolczastych szkarłupni z radośnie na człowieka otwartymi szczękami. I one swoimi kolcami robią człowiekowi takie bolesne ŁAŁ, że się potem miesiącami z tych kolców człowiek w cierpieniu uwalnia jak od monitów z urzędu skarbowego, czyli długo, boleśnie i bezskutecznie. Cumowaniu dziobem mówię moje osobiste „nienakoniecznie”. I niech sobie po tej gimnastycznej batucie po bułeczki do miasteczka dyga ten co to wymyślił.
Wariant burtą do nabrzeża też jakoś nas tym razem nie spotkał, choć to miłe w sumie doświadczenie złazić z jachtu specjalnie na ten cel w relingach przygotowaną furtką. Ale. na taki luksus potrzeba miejsca a tegoż w greckich portach nie starczało.
A jeśli miejsca w porcie nie starczało a należało migusiem czmychnąć przed nadchodzącą burzą albo gdyśmy chcieli zakosztować natury w 3D to lądowaliśmy w osłoniętych przed sztormem, zupełnie dzikich i pozbawionych cywilizowanych warunków cumowania zatoczkach. A wówczas plan był taki: z tyłu kotwica a z przodu cumy haczone o stary konar oliwnego drzewa lub o a nabrzeżną skałę. Tu dyscyplinę cumowania trzeba było absolutnie podporządkować bez jęknięcia Kapitanowi. Jak Kapitan mówi kotwicę rzuć (oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie rzuca zamaszyście do wody kotwicy ważącej ca. kilkanaście kg nie mówiąc o wadze 50 m żelaznego łańcucha) ) to się tę kotwicę przy pomocy pilota „wydaje”. I choćby się ta kotwica łajza jedna zaczepiła łańcuchem o zębatkę, to masz wsadzić dłonie w tę zębatkę, umorusać smarem, w tryby wcisnąć paluchi ale kotwica ma swobodnie pełzać po dnie aż się zakotwiczy. Dla żółtodziobów sprzedam patent: uszlamioną i uglonioną kotwicę dobrze jest „rzucać” w chirurgicznych rękawiczkach. wprawdzie przed wciągnięciem palucha w furkoczący zębatką łańcuch rękawiczka nie uchroni ale za to jakby co, to mamy na sobie środek antyseptyczny. A więc przy sprzyjających okolicznościach przyrody nie trzeba będzie użyć zastrzyków przeciwtężcowych po palcydekapitacji. Kotwica to jedno. Podczas gdy ona się po dnie wlecze to zanim rozbijemy się dziobem o skalisty zazwyczaj brzeg ktoś musi popłynąć z cumą do tegoż brzegu. Najlepiej jak by to był kuzyn po mieczu lub kądzieli Michaela Phelbsa. Mieliśmy takich kilku na podorędziu więc luzik. Gorzej, że jak już jesteś przy brzegu, już witasz się z gąską, tfu z gałązką/konarem/skałą to musisz w trymiga zrobić TEN węzeł. A tymczasem czasem ta niecenzuralna narracja teorii węzła ratunkowego nagle się ulatnia, królik myli ci się z królewną, złoczyńca lata wokół drzewa zamiast no ten, zamiast zrobić co ma do zrobienia a królewna czeka. a z jachtu dochodzi cię intensywny siarczysty doping wzgl. pogróżki ( i tu sobie ten doping wykropkujemy ....). ale jak już się uda. Bo. nam się oczywiście udało. To mamy jacht kołysany rankiem lekką bryzą kontrolowaną linami, po których łatwo do brzegu przybić pontonem.
A tu skromny tutorial cumowania w zatoce



Pierwsi załoganci płyną na brzeg, po linie


A w tej zatoce nie byliśmy sami. Sąsiedzi na cumach



Sąsiedzi na kotwicy


Zdejmowanie cum jest o niebo łatwiejsze od ich zakładania a ponadto odcumowujący ochotnik w bonusie jest wleczony za jachtem co jest przyjemnie o ile załoga o wleczonym nie zapomni.
Ja wleczona


Jacht zacumowany w marinie „pobożemu” wygląda tak



Choć akurat to miejsce musieliśmy nieco zmodyfikować, gdyż schodząc z trapu musielibyśmy kozłem przeskoczyć najpierw hydrant a potem skrzynkę z prądem. No ale co to dla nas. nieco przesunęliśmy nabrzeże i z rozkoszą udaliśmy się na kolację na Korfu.

A co do sztukmistrza Kapitana, to mieliśmy niebywałe szczęście i przyjemność (już drugi raz a mamy zakusy na trzeci, narady w toku) pływać pod dowództwem Jacka Sparrowa, co to ni burz się nie lęka, ni zatłoczonych portów a w dzikich zatokach czuje się jak ryba w wodzie (choć do wody ani razu nie wszedł, więc nie wiem czy pływać wpław umi). wszelkie manewry z żaglami, linami, kotwicami, muringami jest w stanie nie tylko sam wykonać z zamkniętymi oczami i bez wychodzenia na pokład. ba. on te manewry konsekwentnie egzekwuje od załogi. To, że od załogi obeznanej w jachtowaniu to jest zrozumiałe (chłopaki, moje dla Was wielkie szapoba). ale on te komendy egzekwuje nawet od tej tępszej części załogi jak ja, która na hasło „trymować fok” zastanawiam się czemu i czym usunąć z tuńczyka w puszce niejadalne części. albo na komendę „podbieramy topenantę” zastanawiam się komu i dlaczego mam podebrać tapenadę? topinambur? tamburynek? i nie ma dla niego sytuacji trudnych ani stresujących. Ani brew mu się nie wzniesie gdy na ploterze fantazyjnie wiążę kokardkę (choć ją potem zamota tym ichnim jedynie słusznym żeglarskim węzłem), oko mu nie drgnie gdy na fale grota motam różowe desusy do wysuszenia blokując rozwinięcie żagli gdy dmie (spojrzy jeno wymownie na te desusy tak, że się same w kosteczkę składają i kłaniając kapitanowi w pas wędrują do kajuty). Trzymie na statku żelazną ręką dyscyplinę techniki żeglowania (bo do innych naszych fanaberii typu: „a dzisiaj hej ho pijemy herbatę z wody morskiej” albo „dzisiaj stężamy galaretkę, uprasza się o niebujanie” łagodnie toleruje) bez używania kreszendo. Ma w sobie taki bezbrzeżny, niewyczerpalny i niepojęty spokój, że choćby przyszedł był sztorm X do entej potęgi w skali Boforta to gdybym z Jackiem Sparrowem płynęła w oko cyklonu bym się nie bała. No bałabym się tak po ludzku ale po żeglarsku ani dudu. co mi nasuwa natentychmiast myśl-pytanie, czemuż ten nasz kapitan taki wyluzowany. Profesjonalny ale jednak wyluzowany jak kaczuszka w cesarskim pałacu. I otóż mam teorię. Ten nasz kapitan to on żeby mieć nerwy na krótkim postronku, on sobie na lądzie szlachtuje. Raz na kwartał idzie sobie do piwnicy i wspominając różne załóg brewerie bierze ofiarę i szlachtuje. Tępym, zardzewiałym toporem. A ponieważ jest wegetarianinem to sobie szlachtuje stary regał, zużytą otomanę, zepsutą lodówkę lub zjełczałą pryzmę zeszłorocznych kartofli. Wióry lecą wkoło, ściany obryzgane strzępkami pyrów wyglądają jak pierwowzór sufitu Casa Mila Gaudiego, w którym znawcy sztuki widzą gotujący się omlet. A nasz Kapitan wychodzi z piwnicy, niedbałym gestem strząsa z ramion opiłki, obierki, otomany resztki i rusza w kolejny rejs. I niech to będzie rejs z nami. Lubię omlet. Sama ochoczo na ten sufit Gaudiego podrzucę pomidorka i cebulę.
b.

wtorek, 3 października 2017

GREminiscenCJA 2 jacht od kuchni czyli barszcz na halsie i latająca sałatka vs. suchary


Podczas ubiegłorocznego rejsu nobliwa załoga w wieku, którego ZUS nie lub najbardziej gdyż musi uiszczać a nie lubi jak wiadomo, subtelnie narzuciła reżim karmienia o stałych raczej porach, ponadto obowiązkowo w mesie czyli pod pokładem, z całym należnym anturażem a więc srebrne widelczyki, haftowane serwetki z mereżką, porcelana od Rosenthala, krawaty, suknie do kostek (siemi przydała wówczas elastyczna tkanina kusej sukienki rozciągnięta z kolana, brakującą górę sztukowałam na popiersiu woalką z pareo upiętego fikuśnie klamerką od bielizny) oraz kamerdyner w liberii losowo wybrany. Nadmienić należy, że brak wiatru dęcia umożliwiał te codzienne celebracje gdyż mało bujało. Podczas rejsu tegorocznego mesa w nieodbytym głosowaniu została przez jednogłośną aklamację uznana za stryszek, na który wrzuca się aktualnie zbędne na pokładzie lub w kajutach przedmioty. Na mesowych kanapach i stole walała się więc na prędce przed portem przeznaczenia zdarta z relingów wyschnięta wiatrem bielizna i ręczniki (bo wstyd z gaciami na linkach miast bandery wpływać do portu) , dwa kilo kamieni wytarganych na pamiątkę z dzikiej plaży, karton soku z czarnej porzeczki tak ohydny, że nie pijalny, aparaty fotograficzne i te na zęby, zapasowe liny i baterie, skórki chleba dla wygłodniałych rybek, trochę gazet lub czasopism, płetwy, czepki, rękawice bejsbolowe, chirurgiczne i narciarskie we wszelkich rozmiarach oraz inne drobne przedmioty użyteczności publicznej. Jako ku porządku lgnący koziorożec zamiarowałam nad tym chaosem zapanować ale w końcu metoda omijania wzrokiem wzięła górę i na widok kanap w mesie ślepłam szczęśliwie, ba, dorzucałam ochoczo moje conieco ciesząc się twórczym wkładem w jachtowy postmodernizm. Tak więc. mesę na konsumpcję zamknięto na ament aby się napawać posiłkami na yyy chyba to się nazywa achterdek, no to tak za kołem sterowym w stronę dzioba bo w stronę rufy to miejsca było nie za wiele, ot tyle co na sternika i lornetkę. Gdy morze jońskie się nudziło a wiatr był właśnie w gościach u szwagierki wichury to nasze posiłki na pokładzie przypominały stabilny stolik z hiltona.


Bywały jednak momenty, ach momenty były a jakże, że powiało. i gdybyż powiało z zada, to standard by hilton by day and by night byśmy zachowali. Ale nie. z reguły wiało mordewindem czyli wpychało nas na kurs przeciwpołożny obranemu celowi. Wytrawni żeglarze, a więc nasz kapitan (o nim słów kilka potem) wią jak wiatr wykorzystać, nawet jeśli nam rozwiewa brwi a powinien rozwiewać potylice. Szast prast dzielna załoga za pierwszym silnym podmuchem rozwijała foka, grota oraz nadzieję na przybycie do celu przed zmrokiem i zamknięciem toalet/tfu barów i knajp. I zaczynało się płynięcie zakosami zwane potocznie w żargonie żeglarskim halsowaniem . a więc zygzakiem łapiącym wiatr w żagle pomimo niekompatybilności kierunku wiania z kierunkiem dążenia. Halsowanie jest fantastyczne, zjawiskowe, adrenalinopędne, jest zgubieniem środka ciężkości w przaśnej naziemnej grawitacji i powoduje nagłe przesuwanie się żołądka od czubka głowy po pięty.


początkującym załogantom hals każe wątpić w stabilność jednostki pływającej więc za każdym zwrotem żeglarska abderycka załoga rzuca się na tę lub temtę burtę w celu kompensacji nielichych jachtu przechyłów. A temczasem kapitan, urodzony stoik, stoi za sterem a uśmiech kontentacji mu się powiększa.
I w takim halsie, kładącym jacht którejś z burt tak dalece, że morskie fale zmywały nam pokład i napełniały szklanki wodą morską padło hasło: pora karmienia, gotujemy więc barszczyk z kołdunami. Osobiście natenczas drzemałam sobie pod pokładem kołysana gigantyczną huśtawką fal i halsu ale żem się na czas obudziła by zobaczyć w miesie o to


Ten garnek, to jest nasz normalny, ziemski horyzont. Reszta to jest nieco ponadnormatywne wychylenie jachtu. Dzielna załoga postanowiła właśnie w takim stanie wychylenia kuchenki na ruchomych zawiasach ugotować barszcz czerwony z kołdunami. A, taka ułańska, tfu żeglarska fantazja. Zwlokłam siłą ponadgrawitacyjną swe zwłoki z leża, bo wyzwanie gotowania w tym stanie przechyłu było tyleż abstrakcyjne i pardonemła gupie, że za żadne skarby świata bym tego poniechać nie chciała. Pozatem, było to wyzwanie wielce zacne, gdyż załoga najprawdopodobniej umiera z głodu gdyż azaliż już całe 4h od śniadania na tra”t”wie minęły były, a na śniadanie podano jeno liche trzysta kanapek z fetą, pomidorem i salami oraz wiadro kawy i kakało. Ja wam mówię, upijta się kiedyś w sztok i ugotujcie na kacu siedmiotlitrowy gar barszczu stojąc na moonhoperze lub twisterze, z prawą ręką związaną za plecami (imitujemy trzymanie się przed upadkiem) a lewą uzbrojoną w drewniana kopyść wyławiającą z barszczu kołduny . To mniej więcej wam odda tę sytuację gotowania na jachcie w halsie. Kapitan był lekko zszokowany naszym kuchennym przedsięwzięciem aczkolwiek zupełnie nie zmieszany, poprosił tylko szurniętych kucharzy o zejście z linii potencjalnego wylewu wrzątku z gara i oddalił się ku sterowi zapowiadając, że vegańskie kołduny z barszczykiem i owszem wciągnie. Na drugie danie była sałatka z rukkoli z pomidorami, oliwkami, fetą i ogórkiem ale gro załogi nie dała rady skosztować, gdyż wyniesioną na pokład sałatkę hals porwał i nakarmił nią jońską faunę czasem oblepiając na swej lotnej drodze twarz bądź korpus załoganta . zanotować w pamiętniczku: sałatę na jachcie przypinamy do talerzyka wykałaczkami ze stosownym obciążeniem( dajmynato wersja na bogato: oliwką z pestką, lub wersja żeglarska: szekla z takielunkiem bądź kotwicą mało używaną ale za to z miejscowym glonem) a za barszcz z kołdunami na pełnym wiatru morzu liczymy jak w ekskluzywnym hotelu: fefanście Euro za ćwierćlitra. A ponieważ nie ma chętnych uiścić, dlategoż suchary na jachcie bywają nieodzowne. Są jak tratwa ratunkowa. zanim przyjdzie bunt zgłodniałej załogi, rzucasz w nią sucharem i płyniesz dalej. Co nam się jeszcze nie zdarzyło ale kto wie co nas za rok czeka
b.