czwartek, 26 czerwca 2008

odblaski i podcienie

no za gorąco. ręce mam z plasteliny. nogi nie wiem bo jak siadłam rano tak nie wstaję w obawie przed nadmiernym zużyciem energii (jakiej energii znowu???!!!) po delegacji jestem wyzuta z miłości do ojczyzny szefa mego .
było kiepsko. wykazałam się pełnią indolencji językowej w kwestiach maszynowych. trudno. pewnie przyjdzie donos żem die idiotin und kretinin. aaaa mam to w nosie. przez osiem godzin dziennie stałam w oparach trzystu aparatów spawalniczych , huku maszyn i zgrzytania metalu o metal próbując zrozumieć pełnen chaosu i zaskakujących zwrotów akcji szyfrowany komunikat o stanie maszyny, który sprowadzał się do stwierdzenia, że ta dopiero co nabyta góra żelastwa nigdy nie będzie pracować jak należy.



a ponieważ potencjlani użytkownicy byli podobnego zdania, wyglądało na to, że zakup tego monstrum był moim osobistym kaprysem i powinnam sobie to to zabrać i postawić na wiślanym wale i zarychtować tam małpi gaj dla ekstremalnych dzieci (dużo żelaznych ostrych krawędzi, obrotowy stół jako podstawa karuzeli, chłodzenie przez wrzeciono jako imitacja wodospadu, uchylna głowica w roli ruchomej tarczy strzelniczej ).
jakimś niepojętym cudem nie walnełam mojego germańskiego montera w łeb za jego pożałowania godną, lekceważącą i wzgardliwą postawę. pierwszy raz w życiu zawodowym weszłam na ścieżkę konfliktową z klientem i naprawdę pożegnaliśmy się w poważnej niezgodzie rzucając sobie pogardliwe spojrzenia. niemiłe doświadczenie.

dla rozładowania napięcia poprułam do domu cisnąc mało dozwolone prędkości co zaskutkowało skróceniem drogi powrotnej o godzinę.
wjeżdżałam do stolicy rycząc razem z radiem na cały regulator i gardło najbardziej wyświechtane przeboje pop. trochę pomogło.

a germański monter był podobny nieco do Jerzego Dobrowolskiego z "nie ma róży bez miłości" i cały CAŁY czas kopcił papierocha za papierochem (to mówię ja, palacz nieodświętny) nie wypuszczając go spomiędzy uzębienia. naprawdę o mało nie zwomitowałam przy tym tłumaczeniu. może powinnam. centralnie na kombinezonik z wyszytym imieniem i nazwiskiem. może powinnam.
a czy państwo wią, że se ide na urlop?

no.
gramy Mazury.
z babą jagą i jej młodocianym szaleńcem oraz jego młodocianą babcią. acha. i z kotem. będzie relaks.
będziemy szaleńca posyłać do kiosku po zimne piwo. będziemy sie lansować na pomoście w stroju niekompletnym. będziemy palić faje i zarywać ratownika (najlepiej gdyby było ich trzech bo jeden może się za szybko wyeksploatować). a kota. hm. kota zapalikujemy chyba. no nie wiem. mam ambiwalentny stosunek do kota jakiegobądź. jesli przywlecze w pysku czaplę to jak nic pójdzie na grila . i czapla i kot.
a dzis meczyk.
trzymam kciuki za ruskich (do czego to doszło). i bym chciała, żeby potem lekuchno rozgromili germańców. sorry szef ale mam podelegacyjną awersję, której nie wykupisz nawet dodatkowym tygodniem urlopu.
a na tarchominie jeden hibiscus padł. nastepne dwa pekają. bazylia szaleje tak samo jak tymianek i rozmaryn na parapecie. ziele rządzi moim mieszkaniem. w misce dojrzewa w zalewie kura. ide się relaksować przy patelni.
b.

poniedziałek, 23 czerwca 2008

hibiscus ścieżka rozwoju






















a może by tak merykłynem

zagrzmociło. potem lujnęło a potem zaczęło parować. zrobiło nam dżunglę amazońską. a w związku z planowanym pobytem w hali maszyn (bynajmniej , nie piszących i nie robiących ping) w walizce delegacyjnej skórzane półbuty czarne na grubej słoninie bo ponieważ wszystkie inne po pobycie w hali okazują się wiórodegradowalne i nie nadają się do użytku. droga redakcjo czy w 30-sto stopniowym upale do cienkiej spódnicy wypada wzuć czarne półbuty na płaskim, bez rajstop? już raz wydłybywałam sobie wióry stalowe spomiędzy nóg palców po pobycie na hali w sandałkach i więcej nie zaryzykuję. cud żem krwi nie utoczyła.
Bób, truskawki, czereśnie i ogórki małosolne – okazuje się, że sezonowo można tymi składnikami zaspokoić dzienne potrzeby żywieniowe. przy tym trybie życia majtki w gumkę jak najbardziej wskazane. czy wam też łeb opadał na wczorajszym meczu ? potem się okazało, że to z powodu spadającego ciśnienie gnącego karki do ziemi. jak tylko przeszedł deszcz i skończyła się burza , przeszła mi takoż jak ręką odjął senność. a była jakaś 4 nad ranem. kocham ten stan. po czterdziestu obrotach w łóżku udaje się zamknąć oczy i nagle trututu tut tu tu tututu tu tu tu !!!!! pobudka. kawa o zmniejszonej zawartości kofeiny po takiej nocy podnosi mi powieki jedynie w stanie instant bez zalewania. w związku z zakończonym rokiem szkolnym jechałam dziś do pracy 15 minut ... dłużej. co jest ? wynocha wszyscy na wczasy! fwp czeka, kerownik ośrodka czeka, panna krysia czeka, rzeka czeka, czeka las .....
żabę mi przymknęli, grota mi zamkną (pod koniec wieku zrobią z niego bezprzewodową dziesięcipasmówkę ponoć, wydaję mi się, że starsi państwo z widokiem na trasę nie będą tym zachwyceni raczej) , północny w planach, krasińskiego w kaczych dołach. chyba się pilnie na kurs paralotni zapiszę. albo zawnioskuję u pani burmistrz bufetowej uruchomienie rejsów tarchomin - saska kępa barką , albo jachtem . zasadniczo wolałabym jachtem . takim cośmy po kairze spływali na przykład. i zostanę prekursoem alternatywnego transportu miejskiego w stolicy. i zostałabym chrzestna matką tego jachtu . a jachtowi by było : merykłin. merykłinem w piękny rejs para pa rara pa pa ra ...
b.

środa, 18 czerwca 2008

domówka




ha. na patelni perkocze pokawałkowany asymetrycznie (krzywy był) kabaczek, poćwiartkowane pieczarki (nie kce mi się ich plastrować) i spiórkowanan cebula gigant. w drugim garze ptaszyna rozwija swój bukiet rosołowy wspomożona uciętymi (z własnej hodowli!!!) ziołami (nie nie nie, nie marychą, ta mi usechła :( . zaraz zamienię w postać molekularną koperek. na durszlaku stygną kulki zielonego groszku i różyczki kalafiora. idzie ku potrawce. Alaska ją będzie musiała skonsumować gdyż ktoś musi (mam klucze do jej mieszkania, zawsze mogie podrzucić). zaraz nie zawaham się użyć blendera aby nadać stosowną zawiesistą konsystencję. wiecie jak to pachnie ? ambrozja niech się zawstydzi migiem i zblednie. do tego najlepiej pasowałyby słuszne kawały bagietki polane oliwą i wysmarowane czosneczkiem. ponieważ pochłaniacz kuchenny działa na zasadzie „co pochłonę oddam z nawiązką” potrawką przeszła mi już pościel i futro z poliestrów na lato optymistycznie ukryte w przepastnej szafie. ale etam. warto. na swoją kolejkę cierpliwie czeka śmietanka słodka i pieprz (umówmy się, że świeżo zmielony, dobra?) jestem pascalem i najgellą w jednym (po prawdzie w kilku garach). a w kuchni sajgon. luuubię. a wczoraj do fasolki po bretońsku (spuścizna po targowej kiełbasie) wrzuciłam ser żółty. no prawie founde mi wyszło. odpinam kolejne guziczki, poluzowuję złote paski w klapkach. będzie mnie więcej. cieszycie się, prawda ;) ?
ponadto po siedmiu chudych latach mój hibiscus postanowił mi urodzić trojaczki. ŁAŁ !!! dla równowagi skutecznie ususzyłam trzy pozostałe kwiaty. nie mogliśmy się dogadać gdyż były strasznie zmanierowane. teraz im utnę łeb i poczekam co odrośnie. (bo cos przecież odrasta?)
a pod oknem jak szalone kwitną mi liliowce i pnie się ku oknu róża. niechcący zostałam więc jednak fanem ogrodnictwa. gdy nikt nie patrzy mówię im „cześć” jak wychodzę do i wracam z pracy. i codziennie wylatam z baniakiem wody udając deszczową chmurę. gotowanie i ogrodnictwo. typowe znamiona emeryta. byłabym świetnym emerytem. ale chyba nie spełniłam jeszcze warunków brzegowych. buuu.

wtorek, 17 czerwca 2008

pikny piknik był




z powodu nagłego i niespodziewanie zakończonego weekendu (TAKIEGO weekendu!) chwilowo pozostaję w stuporze dysocjacyjnym (fr. la belle indifference). jak tylko z niego wyjdę to tu przyjdę :).......

....... stupor stuporem ale dać świadectwo wypada, prawda

gdyby nie fakt, że stoi on (podmiot domyślny później palcem wskazany ) w niejakim oddaleniu od piknikowego Mellowvillage moglibyśmy zgromadzonymi piknikowymi zapasami spożywczymi wyżywić amfiteatr opolski podczas koncertu finałowego. jednostek mniejszych niż kopa lub wielopak bądź ich wielokrotność nie zaobserwowano. przygotowanie pikniku na osób z górką czterdzieści mogłoby się dla amatorów zdawać szczególnie poważnym wyzwaniem logistycznym ale nam to wszystko zajęło szast pras kilka chwil i już stoły uginały się pod dobrem wszelakim. Z wersji szast prast uczciwie wyłączmy pewną Zacną Niewiastę, która długimi zimowymi wieczory wyprodukowała i przywiozła gotowe pięćdziesiąt wyśmienitych gołąbków, samorozmnażający się kilkunastolitrowy gar żuru z tryliardem kawałeczków mięsiwa oraz górę (czytaj kilimandżaro) gotowych do wrzucenia na ruszt szaszłyczków . przy takim wstępnym przygotowaniu porozrzucanie tu i ówdzie skompilowanych ze sobą dowolnie warzyw było już tylko wisienką na torcie. choć jak się nazajutrz okazało plater z misternie ułożonymi pyrami, buraczkami, marchewkami i kalafiorem spotkał się w z wyjątkowo ostrym ostracyzmem przeważającej grupy gości i nie zmienił kształtu ni na jotę. jakby miejscowi podejrzewali, że owe warzywa gotowalim w strychninie albo też gremialnie ocenili plater jako stały element dekoracji stołu typu serwetnik lub plastikowa paprotka. ponadto co. naprawdę miło było popatrzeć na licznie zgromadzoną społeczność miejscową, choć jako pracownik umysłowy (głównie w tym pejoratywnym znaczeniu trutnia) czułam lekki dyskomfort próbując beztrosko meandrować między zgromadzonymi twórcami zajmującymi się szlachetnym rzemiosłem, którym to rzemiosłem walnie przyczynili się do stworzenia ważkich fragmentów Mellowvillage. tu stolarz, tam dekarz, ówdzie zdun, za rogiem leśnik, przy stole geodeta, na ławie rolnik o spracowanych dłoniach, pisarz, malarz i poeta. a wielu z nich lekko zadziwionych uczestnictwem w niespotykanym tu dotąd spotkaniu . spotkaniu, na którym być może właśnie rodzi się nowa świecka tradycja celebrowania sąsiedzkich kontaktów nie tylko przy okazji sporu o miedzę.
na wichrowym wzgórzu po pochmurnym dniu przyszedł i osiadł piękny, bezwietrzny wieczór (a powszechnie wiadomo, że na wichrowym wzgórzu wieje permanentnie i zawsze) i łagodnie przeszedł w zaskakująco takoż bezwietrzną, księżycową noc. co pozwoliło na pozostanie w tych sprzyjających okolicznościach przyrody bez konieczności użycia wariantu awaryjnego czym zaprzepaściliśmy jednakowoż możliwość kontemplowania przepastnego garażu przygotowanego na tę okazję nie gorzej niż niejedna okoliczna remiza.
wpisując się w wiejską tradycje oczekiwaliśmy przynajmniej jednej bójki ze sztachetami, aleśmy się trochę rozczarowali. może na przeszkodzie stanął brak stosownego ogrodzenia. może następnym razem przyniosą własne. wynagrodził nam to za to pewien miejscowy fafarafa szukający wśród nas laski do zarwania. ponieważ jednak styl rwania miał kiepski dość, musiał się był obejść smakiem. może następnym razem. może przyniesie naręcze malw. wtedy pomyślimy.
dobry gospodarz i dobra gospodyni wygłosiwszy okolicznościowy krótki spicz obdarowali nas pamiątkowymi t-shirtami cudnej urody. swój osobisty natychmiast wypaskudziałam sosem wmazując nań psychodeliczny wzór. w przerwie między kaszanką, kiełbasą, karkówką, skrzydełkami, szaszłykami i sałatkami były hopskoki i tańce. zgrzytające do dziś stawy i przykurczone mięśnie wielogłowe świadczą, że musiały być to tańce dość intensywne.
ale i tak gdzież nam w szranki stawać z Zacną Panią od gołąbków i Zacnym Panem Pracowitym , którzy do bladego świtu krążyli po kamiennym parkiecie i po trawie , niczym dżindżer i fred zakasowując swą kondycją i talentem kilka pokoleń wstecz. no prawdziwe szapoba!
gdy blask urokliwych światełek pod wiatą zaczął przygasać pod naporem poranka udałam się w jedynie słusznym kierunku by zająć wcześniej upatrzoną pozycje horyzontalną. a zabawa trwała nadal.
niektórzy zajęli taką pozycje w namiocie i zmierzyli się z dojmującym chłodem wiosenno-letniej nocy, bo gdy się nie tańczy i nie nasącza stosownym preparatem niespodziewanie noc czerwcowa przybiera oblicze lodowego przedwiośnia i przygruntowe przymrozki nie są jej całkiem obce.
ranek wyrzucił mnie z amerykańskiej, ulubionej kanadyjki wprost na zalane słońcem podwórze.
jakieś dobre duchy (dzię-ku-je-my) doprowadziły w międzyczasie miejsce pikniku do prawie sterylnej czystości i jedynym śladem po pikniku były misy żywności skrzętnie schowane w spiżarni (czytaj garażu).
miło było z tych mich skorzystać przy śniadaniu, które obowiązkowo wzbogaciliśmy o megajajecznicę z kilkudziesięciu jaj okraszonych ach, jak okraszonych obficie i smakowicie.
śniadanie celebrowaliśmy na podwórcu, przy ogniu z kominka i jakbym chciała tak co dzień jadać śniadanie otulone zapachem palonych polan i śpiewem skowronka.
potem to już tylko z przerwą na obiad można się było regenerować i leniwie wygrzewać na słońcu odpływając w niebyt za pomocą hamaka lub materacy.
to był naprawdę pikny piknik!!!
Ukłony dla Gospodarzy.
wpisuję się na listę oczekujących następnego :)
b.

piątek, 13 czerwca 2008

organista vs psycholog *

no to po.
z wiekiem coraz bardziej boli mnie całokształt.
czterodniowy maraton w szpilkach rujnuje mi kręgosłup. również ten moralny.
z wiekiem coraz więcej trików dla zakrycia starczych plam na twarzy i coraz błękitniejszy fluid pod zapadnięte oczy.
jedno jest niezmienne –wieczorki towarzyskie. cztery dni- cztery wieczorki. suto. oblewane. a rano hop hop fit na stoisko.
co poniektórzy nie zdzierżyli tego trybu i absencjonowali.
nie nie, nie ja. ja byłam fit i redy co rano. może troszkę bardziej niebieska niż zwykle
gdyby nie fakt, że dziś mam megakryzys zmęczenia pomyślałabym , że mi w żyłach krew płynie conana albo innego terminatora.
model towarzyski: królewna śnieżka i siedmiu krasnoludków (sześciu niemieckich, jeden polski) nie sprzyja zachowaniu dystyngowanego uroku subtelnej damy z klasą. zwłaszcza gdy królewna pić musi z siedmiu kubeczków :)
na szczęście krasnoludkom syndrom dnia następnego nie pozwala pamiętać o swoich i cudzych drobnych potknięciach, także językowych.
drobnych acz incalculable w skutkach. kolega na ten przykład otrzymawszy od swojego przyjaciela w środku nocy sms o treści” właśnie zostałem ojcem” , przesłał swojej dziewczynie,do informacji tegoż sms w tejże treści bez żadnych komentarzy i zmian tj ”właśnie zostałem ojcem”. mądra kobieta wyczuła jednak pewną dozę dezinformacji w otrzymanej informacji i odwrotnie zadzwoniła natychmiast w celu uściślenia roli ojca. kolega zajęty manewrowaniem między wódką a zakąską nie zdążył telefonu odebrać.
ale zdążył odebrać szef o dykcji załamanej wpływem oraz akcentem.
co nie było dobrym posunięciem dla uzyskania przez kolegę pewnego alibi na brak osobistego ojcostwa.

a ranki po wieczorkach mają smak soku pomidorowego i kompulsywnie zjadanych miętówek w kształcie viagry.

nie jest letko mówię wam.

aha – ps. *
w jednym z nich się zakochałam drugi z nich mnie ciągnie na kawę. oszywiście, że zakochałam się w tym co mnie na kawę nie ciągnie, oszywiście że tak :(

piątek, 6 czerwca 2008

bunt





powiedziałam noł mor. powiedziałam pas. powiedziałam sztop. sztop kanapkowemu terrorowi targowemu. wezbrawszy w sobie pokłady skrzętnie gromadzonej na tę okoliczność asertywności spojrzałam mężnie szefu w oko i rzekłam: kanapek nie będzie.
zbladł. znacząco. jednocześnie robiąc lekki wytrzeszcz gełek insynuując zdziwienie.
alejakto ? mówiły jego gałki .

od dziesięcioleci nieomal tradycją naszej firmy są własnoręcznie (mojoręcznie) produkowane na potrzeby targowe kanapeczki, kanapusie z paróweczką w gwiazdki i lewoskrętnym korniszonkiem, z mgiełką majonezu i piórkiem koperku. tysiące i tryliardy kanapeczek znikających z aluminiowych sreber niewspółmiernie szybko do czasu ich przygotowania.
alejakto wyszeptał szef wyginając się w podkuwkę.
aletakto. rzekłam już ciszej, zamanifestowawszy kończące się pokłady asertywności.
moje upadające ego wzmocniło wspomnienie mikroskopijnej kuchni na targowym stoisku, w której odziana w elegancki szanelek i balansując na wysokich obcasach próbuję być jednocześnie bezkonfliktowo żoną , matką i kochanką, tfu ! tłumaczem, sekretarzem i kucharzem.
nieograniczona jest wielość talentów odkrywanych w nas i wykorzystywanych przez potencjalnych beneficjentów tychże.
na znak kontestacji nachodzących targów, na udział w których żadnego akcesu nie wyrażałam bynajmniej, oznajmiłam bojkot kanapkowy sugerując cateringowe tartinki dostarczane na platerach przez kuriera wprost na stoisko.
podczas gdy ja będę sobie siedziała i pięknie ulakierowanym palcem pokazywała gdzie plater postawić należy. o tu. co po latach osobistej produkcji kanapek uważam za jedyne stosowne zadanie logistyczne jakiego mogłabym się podjąć dbając o zachowanie statusu na poziomie dyrektora oddziału w transylwanii.
w związku z czym muszę pilnie nabyć na palec wskazujący krwistoczerwonego tipsa aby gest nabrał mocy, powagi i ciężaru gatunkowego.
odchodząc w kierunku pociągu relacji warszawa-poznań wciąż miałam w uszach szept szefa: alejakto alejakto. A pociąg odpowiadał aletakto, aletakto, aletakto ...

siju za tydzień, no chyba że wpadniecie do mnie na targi (byle
z własnymi kanapkami)

czwartek, 5 czerwca 2008

tort-ury


dobrowolny i niewymuszony brak priorytetu dla słodyczy trafnie ujmuje moje nawyki żywieniowe. batoniki, czekoladki, landryny, cukierki, ciasta, tory, ciasteczka . wszystko to jak dla mnie można wysłać w kosmos. jeśli coś jest nie posolone, pokminkowane, posezamione ma raczej marne szanse na poznanie mnie od środka. niewątpliwe niedobory węglowodanów ochoczo nadrabiam konsumując makarony, pyry i bułkę wrocławską.
w efekcie efektowna klepsydrowatość figury zbliża mnie trochę do najgelli, co uznaję za wielkie wyróżnienie i przywilej. entuzjazmowanie się jedzeniem i stołem też nie jest mi obce. wyczuwam z najgellą pokrewność charakterów i zmysłów jeśli chodzi o swobodę traktowania przepisów i złotych zasad i kwasów kuchennych.
z moich obserwacji wynika zaś, że jestem od najgelli zdecydowanie lepsza we wprowadzaniu chaosu i totalnego bałaganu nawet przy daniu jednogarnkowym jakim jest jajo na twardo. uwielbiam jej spontaniczne komponowanie potraw. mam to samo.

z tą jednak różnicą, że po cokolwiek nie sięgnęłabym do lodówki to w efekcie końcowym na talerzu ląduje jajecznica. prawda, że w bogactwie dodatków trudno się tam czasem jaja dopatrzeć ale generalnie w zasadzie mogę wam zrobić jajecznicę ze wszystkiego, ze wszystkim a najprawdopodobniej nawet bez jajek.
nieco do życzenia pozostawia dizajn takiej jajecznicy gdyż daleko jej do misternych i zachwycających aranżacji mistrzów kuchni kreujących na talerzu skomplikowane piętrowe konstrukcje z naparstkowych dań wokół których według jakiegoś magicznego algorytmu muska się talerz kropleńkami sosu.
no ale co poza usypaniem słusznej wielkości kopca można zrobić z jajecznicą? upleść na nią koszyczki ze szczypiorku? i przystroić misiami wyciętymi z tostów? eeetam. bez bicia przyznaję, w nakładanych daniach zbytnio się nie sublimuję i nie roztkliwiam zdradzając tym samym mało herbowe pochodzenie.
w obliczu oświadczenia negacji słodyczy w diecie trochę mnie dziwi fakt, że ostatnio moje kulinarne ciągoty wędrują śladem tortu. może być bezowy z truskawkami albo makowy z kawą.
i nawet intensywnie przybierająca klepsydra z jednym biodrem bardziej nie może ode mnie tych myśli odpędzić.
i nawet konieczność wbicia się w obcisłe nie zmniejsza mi zapału na tort.
może to jakiś błąd w odczytywaniu komunikatów. wołam śledzia mi tu, śledzia a do mózgu dociera jakaś aberracja i czekam na tort.
a do misianki na bezowy nie mam daleko, o nie.
strategiczny wybieg zastąpienia tortu śledziem po kaszubsku z suszonymi śliwkami na razie nie wydaje się zbyt satysfakcjonujący.
desperacko i na przekór nadal pożądam tortu. NAŁ!

wtorek, 3 czerwca 2008

wiosenno-letni atak mrocznych kosiarzy

praca na saskiej kępie ma tycią wadę. od rana od początku maja do wieczora do końca listopada ze zmiennym choć niezanikalnym natężeniem okoliczni sąsiedzi koszą trawę. kosiarka z lewej, kosiarka z prawej, kosiarka z frontu, kosiarka z zaplecza. prawdziwe stereo i z subbuferem. full haj power of lawnmower. nagłe zamilknięcie wszystkich kosiarek świata wzbudza niepokój , nagły powrót do funkcji "on" nerwowym skurczem podrywa z krzesła. jako nieposiadacz własnego ogródka z dziada pradziada mam wyjątkowo obniżony próg tolerancji dla kosiarek. a ! nie. dziadek Kazik miał działkę. ale w latach siedemdziesiątych, zanim zaczął sadzić grządki u św. Piotra i zanim szatan wprowadził w anielski spokój ogródków kosiarki. nie wierzę, że nie można tej trawy jakoś genetycznie zmanipulować, żeby rosła jedynie do stosownej wysokości. o święta gertrudo, patronko ogrodników, tymczasem wyprowadź ich wszystkich na jakiś wimbledon i niech tam koszą w elipsę do końca listopada. pliiiz.

poniedziałek, 2 czerwca 2008

tajemnice wnętrza starszego pana

starszy pan peregrynował dziś po mieście w celu eksploracji wewnętrznych ścian żołądka. albowiem odczuwał notoryczny dyskomfort po użyciu swoich zwyczajowych dań i bolesne dolegliwości nie pozwalały na bezkarną konsumpcję sałatki pomidorowej obficie skropionej octem (bynajmniej nie balsamicznym) 10% w skali richtera. peregrynacja była pokrętna, jakby dla zmylenia pościgu nienasyconych chirurgów gotowych do natychmiastowego wyekstraktowania starszemu panu praprzyczyny nietolerancji octu. pokrętności peregrynacji przysłużyła się odrobinę starsza pani występująca w charakterze bodygarda oraz przewodnika, której ul. Litewska pomyliła się z ul. Lwowską co zaskutkowało próbą umieszczenia starszego pana na oddziale pediatrycznym. lekarz dyżurny szpitala dziecięcego doszukał się jednak w starszym panu pewnych nieswoistych i bardzo subtelnych cech dyskwalifikujących pobyt na Litewskiej. nie pomogły próby przekonania, że w skierowaniu na badania lekarz pierwszego kontaktu zaaplikował czeski błąd. wymienność bowiem wieku 73 na 37 wciąż i nadal rugowała starszego pana z grupy pacjentów małoletnich. przez wzgląd na zbliżające się mistrzostwa w kopaniu szmaciaka należało mimo tak niefortunnego początku zmierzyć się jednak z tą gastroskopijną rurą aby zdiagnozować źródło bólu zanim wszyscy diagnostycy na ekranie monitorów będą jedynie śledzić przebieg i wyniki meczów. starszy pan doprowadzony ostatecznie na właściwą leżankę wykazał się pełną współpracą z wziernikiem i pokazał co miał pokazać. po badaniu w rubryce schorzenie lekarz dyżurny z przekąsem wpisał mitoman i hipochondryk i kazał spadać zanim rurę wciśnie do okrężnicy. zaś jako przyczynę nieznacznego zaróżowienia nabłonka ścianek żołądka wskazał nazbyt emocjonalną więź ze starszą panią najprawdopodobniej . insynuacja taka nie wydała się starszemu panu nieprawdopodobna (entuzjazm z diagnozy jako wytrawny introwertyk okazał jedynie milisekundowym mrugnięciem lewą powieką i to tylko ściankom jelita). tym samym starszy pan odzyskał niezbywalne prawo do dziesięcioprocentowego octu przy jednoczesnym uzyskaniu statutu osoby poszkodowanej i podlegającej czasowej ochronie. starsza pani na razie zniosła to dzielnie i o ile nam wiadomo nie zdzieliła (jeszcze)diagnosty w ciemię. teraz los ścianek żołądka starszego pana jest w rękach (nogach) naszych dzielnych piłkarzy. i oby wyszli z grupy, bo się nam starszy pan od wchłaniania ryżówki w chińczyka ze znerwicowanym przewodem zamieni

niedziela, 1 czerwca 2008

bądź dla mnie panie sałatą z mocarellą



ha. pojubileuszowe, posobotnie asocjacje były na tyle silne, że ze zdziwieniem podczas niedzielnego czytania usłyszałam : bądź dla mnie panie sałatą z mocarellą . hm. podświadomość wygrała w cuglach z rzeczywistością, bo w wersji oryginalnej było: bądź dla mnie panie skałą ocalenia. fakt. mocarelli nie zdążyłam skosztować. buu. skosztowałam za to specjalnego dania, które wyglądem przypominało wprawdzie zmielony kompost ale smakiem przenosiło do kulinarnego raju. kaszanka w piwie powinna być naszym daniem narodowym chronionym patentem. zwłaszcza ta wyzuta z flaka. i oblana caciki. gorączka sobotniej nocy na trawie w świetle świec i ogniska nabiera wymiaru iście romantycznego. do tego nieletnia młodzież latająca ze świecami udanie imitowała chmarę niezbornych świetlików . Jubilatka mimo osiągnięcia poważnego wieku tryskała energią, humorem i pięknie rzucała raz lewym raz prawym ucekinionym biodrem . my też rzucaliśmy, nieco pochopnie ryzykując wypadnięcie panewki stawowej na skutek spontanicznego wpadnięcia w ekwilibrystyczną choreografię, której sam trawolta mógłby nam pozazdrościć. byliśmy blisko opatentowania nowej metody pieczenia kiełbasek bezpośrednio w igliwiu. metoda ta jednak okazała się dla kiełbasek zbyt dużym wyzwaniem, któremu nie sprostały. natomiast zaś metoda kompensaty żywiołów poprzez zanurzenie uigliwionej rozżarzonej kiełbasy w wiadrze z wodą częściowo rehabilitowała własności konsumpcyjne onej. w przerwach miedzy spożyciem i podrygiwaniem odbyło się kilka panelowych dyskusji, w których argumenty były na tyle wyraziście artykułowane, że niektórym z nas nieco przetarły się struny głosowe i na koniec imprezy mogliśmy jedynie bezgłośnie machać wargami, co nie zakłóciło w żadnej mierze przebiegu dysput bynajmniej.
„Było smaszno, a jaszmije smukwijne

Świdrokrętnie na zegwniku wężały,

Peliczaple stały smutcholijne

I zbłąkinie rykoświstąkały” (L.C. M.S.)

i tak to jubileusz się dokonał ku wielkiej radości i wielostronnemu, jak mniemam, ukontentowaniu