środa, 31 grudnia 2014

170 skoków barana


zaprzęgnęłam cija się do bardzo analitycznej pracy mającej na celu uzmysłowienie sobie i społeczeństwu ile oto wynosi „barani skok” z ludowego porzekadła „na nowy rok przybywa dnia na barani skok”. jako mieszkanka miejskich nizin mam słabe pojęcie o motoryce krętorogich więc do konkluzji czyli sedna poszłam drogą matematycznego wywodu natchnięta poniekąd zresztą książką „Genialni” o światowej sławy Lwowskiej Szkole Matematycznej, której członkowie na serwetkach kawiarnianych rozwiązywali nierozwiązywalne zadania popijając zimną kawą lub ciepłym koniakiem. z przyczyn braku koniaku siedząc i popijając zimną kawą używszy liczydeł znanej marki wykonałam gigantyczną obróbkę danych obrawszy za punkt wyjścia, że między 1 styczna a 21 czerwca, kiedy to noc jest najkrótsza a dzień najdłuższy jest 170 dni a różnica między długością dnia wynosi ca. 9 godzin. pytanie: ile metrów w tym czasie musi przeskoczyć baran. otóż wyszedłszy z założenia, że rekord skoku z miejsca (bez rozpędu) mężczyzn (no skoro w porzekadle jest o baranach to nie będę w to owcy mieszała gdyżbym zafałszowała wyniki) wynosi 3,47 m a skok ten trwa coś ciokoło 0,04 min. czyli ciokoło 2,4 sekundy to. to proszę ja Państwa przez 9 godzin taki baran przeskoczy 47 km. no ale, że w przysłowiu stoi mowa o jednym skoku to. to jeden dzienny skok barana wynosi tadam tadam 276 m. Państwo widzą oczami wyobraźni tego sunącego w dal barana ? raciczki rozpostarte, kożuch furkocze , chrapy rozdęte pędem powietrza a on leeeeci. w momencie, w którym baran doleci na 47 km baran musi zacząć skakać do tyłu umniejszając dni a dodając nocy aby nie wprowadzić perturbacji w ekliptyce. taka oto ważka jest rola barana w naszym życiu proszę Państwa. W Nowym Roku życzę Wam dalekich skoków i miękkich lądowań.
a dziś w nocy nie zapomnijcie wyglądać pierwszego lecącego barana.
ukłony, uściski i wyrazy czyli finisz a.d. 2014
b.


wtorek, 23 grudnia 2014

Przypłynęli do Betlejem Pasterze


w bywszą niedzielę zapakowałam do romana dwie choinki nie czyniąc mu tym razem uszczerbku żadnego na istocie (zeszłoroczna dziura w drzwiach z powodu siłą przepychanego nadwzrostu chojaka nadal udaje, że to taki fabryczny wybryk dla kolekcjonerów). mimo słusznego wzrostu choinka Starszej Pani do windy tym razem wlazła posiadawszy giętki czubek (gotsajdank – siedmiu pięter piechtą z drzewkiem pod pachą udało się tym razem uniknąć). czubek po skonsternowaniu nikompatybilności z wysokością sufitu został komisyjnie upiłowany. po dekapitacji się nagle okazało, że czubek ucięto CIUT za nisko. utrata właściwych proporcji, mimo pozostałych i niezbywalnych walorów rzewnej a rzadkiej urody zielonego drzewka przez moment zrodziła myśl o niezbędnej i natychmiastowej konieczności nabycia kolejnej choinki o długości właściwej. ale. w porę żeśmy poszły po rozum do głowy i w miejsce kikuta zainstalowano przy wydatnym udziale szaszłykowego patyczka i taśmy spożywczej brokatową, dużą gwiazdę udatnie suplementującą odpiłowaną choince jej wysokość.
w międzyczasie rozdzwonkowano, przy pomocy niezastąpionego tasaka rodem z lat pięćdziesiątych bodajże, karpia (ugiąwszy przy pewnej okulistycznej czynności srebrną łyżeczkę), z którego palpacyjnie i pincetą w dniu kolejnym zostanły usunięte ości a całość zległa w otulinie krystalicznie przejrzystej galarety na łbach, ogonach i płetwach odzyskanych przy użyciu brzeszczota i kombinerek. tymczasem uporawszy się z tasakiem podjęto straceńczą próbę rozwikłania tajemnicy kołtuna kabli lampek choinkowych. uważam, że idea pojedynczych kandelabrzyków ze stearynową świeczką przycapianych do gałązek choinki w sposób dowolny i niczem (żadnem prądem) nieskrępowanych jest zamysłem wielce światłym. no chyba, że już wymyślono lampki choinkowe wajerles, to ja poproszę. wszystko te ludziska wymyślą ale jak potrzeba czegoś pożytecznego to wakat wakatem wakata pogania. nadmienię jeszcze, że zaposiadłam w tym roku cudną osobistą jodełkę wzrostu siedzącego wielbłąda, która po rozwinięciu z bandaży okazała się choinki połową. otóż posiada ona jedno oblicze przecudnej urody a gdy ją obejść wkoło wykazuje wyraźny brak choinki w choince. taki swoisty iglasty Dr Jekyll i Mr Hyde. co mi w zasadzie na rękę a raczej na mikry metraż w sam raz. Mr. Hyda pchłam do ściany nie zawiesiwszy nań żadnej bańki, za to dr Jekyll na bogato i do wypęku pręży udekorowany tors. jeszcze tylko posiekam sałatkę śledziową, zrobię rybne kotleciki bez ryby (wersja dla Matki Chrzestnej, co ryb i owszem nie tyka a przecież przez cały wieczór nie może mnąć w ustach jednego grzybka w pierogu), uwarzę modrą kapuchę, białą zszatkowawszy zamarynuję czosneczkiem, zleję zakwas z buraków (cholibka, zapomniałam o gazie, nie nie że zakręcić, kupić, nie nie że po taniości w Rosji, w aptece, ale eetam przesirukam przez ręczniczek, pfff), rozdrobnię cebulę do śledzia (alaska karze ręcznie, że bo w malakserze to gorycz wyłazi. przesądy – ciepnę do robota, bo po co go w końcu mam), dokończę stroik co go mam w planach od listopada ale dopiero wczoraj dostałam ostrokrzew a bez niego to stroik jak zima bez śniegu. potem polatam na mopie i popływam na desce do prasowania i hop siup. Święta mogą nadejść.
cokolwiek się Wam wtenczas poplątało, pogubiło, pokrzywiło, upadło, zepsuło, skisło, zmokło, cokolwiek Was uraziło, zmęczyło i utrudziło niech od jutra przejdzie do przeszłości śmieszną jeno anegdotą się stając. znajdźcie pod choinką to czego pragniecie najbardziej. delektujcie się sobą i swoimi bliskimi w świetle pierwszej, drugiej i milionowej gwiazdki.


Wesołych Świąt !
Merry Christmas !
Joyeux Noel !
God Jul !
Froehliche Weihnachten !
Shengdan jie kuaile !
Веселого Різдва!

b.


a tymczasem deszcz padał i padał ku niewysłowionej radości baronowej von szlochen i hrabiego von chlipena.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Driving crazy for Christmas

zrobienie/sfotografowanie kartki dla milusińskich to tylko nieśmiały wstęp do całej bonanzy. od przeszło dwudziestu lat, czyli od zarania firmy, tworzymy, kleimy i uzupełniamy listę klientów, z których co poniektórzy trafiają później na listę de very best czyli na listę kartkowiczów choć czasem z przyczyn egzystencjalnych (przeniesieni w zaświaty) lub z powodu podpadnięcia w niełaskę są z tej listy skrzętnie usuwani gumka myszką. wygenerowanie docelowej listy co roku staje nam sodomą i gomorą w oku cyklonu. jak albowiem ? jak z pięciu tysięcy rekordów wybrać tych 1500 uprzywilejowanych, którzy muszą, powinni, mogliby, wypada lub są z kategorii „nie znoszę tego buca ale kolega ma z nim kont®akt „ więc warunkowo dopuszczamy. jak wybrać, droga redakcjo ? z uwagi na dość kulawy customer relationship management – nasz system zarządzania kontaktami znajduje się od zarania na poziomie pełzającym i w praktyce jego użycie przypomina liczenie całek na liczydłach – wybieranie aktualnych rekordów oznacza żmudne wybieranie soczewicy z popiołu. mimo wieku i charakteru bardziej kompatybilnego z macochą od lat robiłam za firmowego kopciuszka. ten tak ten nie, temu dam temu nie dam, tam dam tam nie dam, kogo kocham, kogo lubię , kogo ... . setki nazwisk, setki spraw, setki przypadków, aż dziw ile jedna jajowata głowa potrafi zapamiętać. sama już nie wiem skąd wiem, że wiem, bo wiem. z czasem dokooptowano mi do pomocy młodszego kopciuszka, co oczy ma bystrzejsze i paluszki zręczniejsze. i tylko sam soczewicy od popiołu nie wyłuska bo gdy lista powstawała kopciuszek brylował natenczas z grabkami w piaskownicy. zmuszenie do weryfikacji listy pozostałych kolegów z pracy nie tylko graniczy z cudem ale grozi lobowym rzutem w kierunku pytającego żeliwnym dziurkaczem będącym u nas na stanie jeszcze z czasów gierkowskich chyba. skompletowawszy listę według w zasadzie nikomu nieznanego algorytmu przechodzimy do etapu robótek ręcznych czyli stemplowania kopert i umieszczania w nich naszych kartek. TYSIAC PIĘĆSET walnięć pieczątką w kopertę, TYSIĄC PIĘĆSET kartek weń. Charlie Chaplin w „Dzisiejszych czasach” pracujący na taśmie z kluczem francuskim byłby z nas niewymownie dumny. po lewej kartki, po prawej koperty, pośrodku stempel. lewą ręką ze stosiku pobieramy kopertę, prawą grzmocimy stemplem , odkładamy stempel, prawą pobieramy kartkę, wsuwamy, zaklejamy, odkładamy, lewą ręką ze stosiku pobieramy kopertę, prawą grzmocimy stemplem, odkładamy stempel, prawą pobieramy kartkę, wsuwamy, zaklejamy, odkładamy, lewą ręką .... pam pam, szur szur, ziip, pam, pam szur szur, ziip, pam pam szur szur ziip... . ażeby nie zwariować w rytmie pam, szur i zip zapuściłyśmy sobie dzisiaj przez komputer składankę piosenek świątecznych i przy dźwiękach „white chrsitmas” oraz „last christmas” oraz „ all i wont for christmas” , jednocześnie śledząc jednym okiem spływające ze świata merytoryczne maile, i uruchomiłyśmy naszą kartkową taśmę licząc na łagodnogenne działanie muzyki i klimat sprzyjający zacnym robótkom ręcznym wywołujący somnambuliczne murmurando towarzyszące kiwaniu i rytmicznemu machaniu nóżką. przy czternastym „white christmas” w wersji tym razem rege dostałam wybroczyn na uszach, przy szesnastym last christmas zadrgała mi niepokojąco mocno powieka i utoczyłąm trochę piany z ust korali a przy dwudziestym driving home for christmas spuchnąwszy mózg subtelnie wyciszyłam głośniki, odsunęłam fotel od biurka i poszłam zapalić, zapowiadając, że jeśli jeszcze ktoś dziś wspomni/zanuci cokolwiek z motywem christmas to sobie zrobię seppuku i obryzgam posoką wszystkie skopertowane już i ostemplowane kartki a potem zamknę się w piekarniku w trybie booster i będzie mnie trzeba latami szpachelką ze ścianek zeskrobywać. gdym wróciła z przerwy komputer sentymentalnie obniżając ciśnienie plumkał Joe Dassinem czym ukoił mi skołatany nerw i pozwolił zakopertować 1499 kartę. tym samym uważam, że stosowną porcję pijosenek okołoświątecznych przyjęłam już w tym roku w dawce wystarczającej do wypęku. i tylko brak stosownego narzędzia powstrzymał mię przed harakiri, gdym wizytując wieczorem pewien sklep w celach aprowizacyjnych usłyszała dzwoneczki zapowiadające last christmas. na prędce się z onych delikatesów ewakuowałam porzuciwszy w kącie najprzódy zebrane do koszyczka dobra. mąkę będę jadła. i popijała kranówką będę. ale dopóki sobie nie nabędę zatyczek do uszu, moja stopa nie przekroczy przybytków puszczających christmassongi. never.
b.

wtorek, 9 grudnia 2014

Pierniczenia skutki

upieczone zawczasu pierniczki przeszły w ostatni weekend gigantyczną metamorfozę. nowa, świecka tradycja zdobienia, kultywowana przez nas od lat zaledwie kilku, nieoczekiwanie mocno osadza się w przedświątecznym kalendarzu i wygodnie mości otulając dom Starszej Pani zapachem korzennych przypraw. grono chętnych do pierniczenia radośnie się rozrasta przez pączkowanie i na przyszły rok trza będzie chyba wynająć jakąś remizę z długim stołem prezydialnym. w makutrze ucieramy tonę cukru pudru z mendlem białek ale nie poprzestajemy na nobliwej bieli lukru, o nie. największym powodzeniem cieszą się lukry barwione. na żółto, szafirowo, zielono i czerwono. ilość zgromadzonych pędzelków wystarczyłaby na obdzielenie malarskiego pleneru dla dwóch szkół podstawowych w demograficznym wyżu. brylantowe, srebrne , złote i wielobarwne posypki skrzą i mienią się najpierw w miseczkach , potem na pierniczkach a na końcu i na naszych ubraniach i we włosach i na parkiecie. raj małych dziewczynek, sezam bez alibaby, tresor księżniczek – spełnienie dziecinnych marzeń upstrzonych błyskotkami. zabrakło tylko jadalnego brokatu i jadalnych cekinów – może w przyszłym roku. jeśli chodzi o manierę zdobniczą nie specjalnie trzymamy się ortodoksyjnego paradygmatu wzornictwa typowego dla świąt/zimy. myślę nawet, że coś jest w tych pierniczkach, iż nagle podejmujemy stylistyczny bunt a w osobach nie mających dotychczas w ogóle styczności z malarstwem, grafiką i rysunkiem budzą się dziko zdolne bestie o nieograniczonej wyobraźni artystycznej a talenta zdobnicze wylewają się szerokim strumieniem zsuwając w ciemny kąt arcydzieła najznamienitszych galerii świata. pierniczki mozolnie oblekają się w słodkie esy floresy, których nie powstydziliby się ni największy dizajner, ni wymagający marszand sztuki ni kustosz najlepszego muzeum del arte przechodząc od melancholijnych motywów świątecznopodobnych (zdecydowanie w niszowej mniejszości) przez abstrakcje kolorystyczno-figuratywne (garściami czerpane od futurystycznych konstruktywistów) po szalone wizje psychodeliczne (i bynajmniej nie ma to nic wspólnego z degustowanym winem i nalewkami w trakcie) a na laleczkach woodoo kończąc (każdy wszak miewa czasem kandydata/tkę na laleczkę woodoo). po kokardkę zaangażowane w pracę twórczą artystki zatopione do cna w sztuce i w obmyślaniu koncepcji mimowolnie oblizują pędzelki barwiąc ust koral na ciemny granat lub kanarkową żółć. na finiszu niezwykle znienacka jako element zdobniczy stosowane są przez kreacyjnych nowicjuszy całkiem udanie elementy niejadalne w roli pewnych fizjologicznych szczegółów pewnych konkretnych pierniczków i tu spuścimy subtelnie kurtynę milczenia, bo nie wiadomo czy tu nie zagląda jakiś nieletni milusiński mnąc w ustach otemporaomores,tfu. poza całym tym aktem twórczym odbywa się przy stole swoiste szalone kobiece misterium (być może ważniejsze, niż przedmiotowe pierniki – niech sobie to socjolog rozbierze na atomy): obmywanie z szarości i trudów codzienności, łagodzenie bólów, subtelne mizianie lub szkaradne karcenie, przenicowywanie rzeczywistości a przede wszystkim dystansowanie chichotem i śmiechem z głębi trzewi, takim aż do zasmarkania i urynypuszczania. i jeśli o mnie chodzi, taką terapię zalecam wszystkim tymczasowym lub długotrwałym malkontentom i mizantropom. dziewczyny – jesteście nieprzeciętnie skutecznym i pioruńsko zdolnym artystycznie lekiem na całe zuo!
b.