wtorek, 30 września 2008

dzień chłopaka

bo ponieważ dziś jest dzień chłopaka, wzięłam kogucie pióra w łapkę i odkurzam szufladkę z naklejką: chłopaki. lichy ten mój zbiór. może to zasługa szpotawych kolan, może jajowatej głowy a może mentalnego zeza. zanim urósł mi biust i zanim pojęłam znaczenie subtelnego machania rzęsami , zanim posegregowałam zainteresowanie pcią przeciwną na fascynacje i te inne był piotruś o. z II b. szkoły podstawowej. zanim zrozumiałam, czemu mnie ciągnie za kucyka i odprowadza do domu po lekcjach, wziął i się przeprowadził zostawiając mnie w głębokiej acz niezidentyfikowanej naonczas traumie. nadszedł czas przyglądania się młodzieńczemu ocipieniu koleżanek na widok pawła g. lub artura c. szybko pojęłam, że w umizdrzaniu jestem totalnym idiotą i uświadomiwszy sobie tę organiczną przypadłość oddałam się jedynie obserwacji. i tak trwałam sobie jako niezależny obserwator, nie rozumiawszy ni mechanizmów zdobywania ni tragedii porzucenia. ot czasem zabiło mocniej dwukomorowe do chudzielca brzdąkającego na gitarze pieśń stachury ale wątroba mi się nie rwała na strzępy, gdy ten czy inny nie mitygował się w podszczypywaniu wuondulowanej koleżanki. i nagle przyszło lato i wczasy w dargocicach. jedno spojrzenie i ocipiałam. paweł był zbyt zbyt, żebym w mym ocipieniu trwała samotnie. przygarść nastolatek ocipiała w stopniu równym lub przewyższającym mój amok. jeszcze wtedy ciągle nie wiedziałam jak zamachać rzęsami. tłukłam się więc w ogonie wielbicielek niesubtelnie napastujących młodzieńca. na tychże wczasach dyżurnym lowelasem, do którego wzdychały babcie, matki i córki był krzysiek – wczasowy kierowco-dostawca. miał wtedy jakieś dwadzieścia kilka lat, chadzał w wąskich dzinsach w pełni świadomy pożądania, jakie wzbudzał. ryzykował życie przywożąc na wczasowe wieczorki i dnacingi jakąś swoją kolejną aktualna flamę białą glisdę z koszalina. fakt, że żadna babcia, matka ni córka nie wydłubała jaj gałek ocznych uważam do dziś za niepojęte niedopatrzenie. nad koronami kwitnących ośrodkowych lip, kiedy krzysiek tylko co wychynął ze swojego domku, unosił się nieustający, rozmarzony wzdech zachwytu pci pięknej gotowej zadźgać się nawzajem z potencjalnej zazdrości o względy tępymi kijkami do kiełbasy. najprawdopodobniej opętana krzyśkowymi feromonami któregoś razu wsmyknęłam się cichcem na dancing dorosłych. zdesperowana niepojętym instynktem wiłam się na tanecznym parkiecie coraz bliżej i bliżej. aż nadejszła ta wiekopomna chwila, kiedy ON wziął był mnie w ramiona i odtańczyliśmy wspólnie marina marina marina, podczas gdy biała glisda wycierała kurze w kącie. nawet dziś nie zamieniłabym tego tańca na występ z maserakiem. uniosłam się dwanaście centymetrów nad ziemię i tak dotrwałam do końca wczasów. niedługo potem, na licealnym zimowisku harcerskim zwichłam sobie nogę. zwichłam ją zjeżdżając z góry na biegówkach przypinanych do zimowych bamboszy skórzanymi paskami, co świadczy o tym , że wiekiem zbliżam się dziś niechybnie do matuzalema. górka w porównaniu z górką szczęśliwicką była typowym wypłaszczeniem środkowoeuropejskim i żeby z niej zjechać należało intensywnie uruchomić motorykę całego zjeżdżającego. uruchomiwszy rzuciłam się w tę czeluść i gnawszy na łeb na szyję ekwilibrystycznym pługiem pominęłam w obliczeniach górski potok stanowiący naturalną granicę wypłaszczenia. z pełnym przerażenia wytrzeszczem w oczach wykonałam tuż przed rzeczką karkołomny manewr hamowania. z opadających kłębów śniegu wyłoniłam się z nienaturalnie wygiętą kończyną wisząc na skraju pluskającego radośnie potoku nad którym dyndałam złamaną nartą. solidne skórzane paski nie puściły. puściły więc więzadła stopy. na kwaterę zawieźli mnie na sankach i gdyby nie brak baranicy, czułabym się jak nie przymierzając ta durna krzysia od ketlinga z pana wołodyjowskiego. taka kulawa i opuchnięta wydałam się niezwykle atrakcyjna pewnemu młodzieńcowi, który samoistnie nosił mnie na rękach do stołówki. a że pawełek był chrubinkowej urody i postury, mniemam, że musiał mieć jakieś równie mocne co ja zwichnięcie, tyle, że psychiczne. targał mnie tak, na tę stołówkę i nie tylko, półtora tygodnia a na koniec się oświadczył. nie mogąc okazać się niewdzięczną ździrą oświadczyny przyjęłam i wzięliśmy harcerski ślub. tym samym kilka lat później popełniłam bigamię ale ponieważ imiona małżonków się zgadzały, nie zaprzątałam sobie głowy tym drobnym występkiem przeciw prawu. co do tego imienia los próbował jeszcze kilkakrotnie wmówić mi imię pawełek jako przeznaczenie. przez jakiś czas ulegałam skwapliwie tym majakom. kolejny p. pojawił się już w wieku całkiem dojrzałym gdym się zmagała ze statystyką i ekonometrią na zaocznych. intensywnie korzystałam z dobrodziejstw i przywilejów życia studenckiego takoż ochoczo chadzając na dyskoteki wraz z młodocianymi żakami i udając współczulność metrykalną. no i pewnego wieczora ugły się pode mną kolana, gdy mi kolega p. zadedykował na zakończenie imprezy:
Who's gonna tell you when

it's too late
who's gonna tell you things
aren't so great
you knowyou can't go on
thinking nothing's wrong
who's gonna drive you home tonight
ten gest w akuratnie lekko niesprzyjających okolicznościach przyrody (noc, listopad, rozdarte dwukomorowe i sterana wątroba) oraz deklarację gotowości dozgonnego zmywania naczyń w naszym wspólnym domu /tjaaa, kolega p. był już wprawdzie pełnoletni, ale ciągle o wiele za dużo młodszy ode mnie:( / będę miała zawsze we wdzięcznej pamięci. dziś kolega p. wygrywa na swoim bazuki irlandzkie koncerty nie obciążony obowiązkiem zmywania moich statków. wątroba wytrzymała, dwukomorowe było równie dzielne odrzucając różnopokoleniowy mezalians.
wśród zasuszonych szpargałów, w mojej szufladce, przechowuje także pewien list. dopiero po wielu, wielu, wielu latach zrozumiałam, że był klasycznym listem miłosnym a ja nadłupałam komuś bezwiednie serducho lodowym śpikulcem. its happend. sumienie mam dziś czyste, bo autor posiada szczęśliwą rodzinę i nie leje go żadna zołza za za słoną zupę (ja bym lała, na bank).
i tak o. galeria się prawie wyczerpała (a prawie, robi wielką różnicę :)

chłopaki - multo obrigade e mucho fortuna!
b.

poniedziałek, 29 września 2008

poniedziałkowy wywiad środowiskowy

uwaga, przechodzę na pismo obrazkowe



mesydż dla alaski:)


















mesydż dla luckości














i odrobina paryża na tarchominie.


mam swojego czarnego kota. speszyl thanks for Marian:)




a w bonusie depresyjnym dla mojego portfela pół gaży na jesienne lektury. sama nie wiem od czego zacząć. ito nęci ito kusi. przyjmuje zapisy na potencjalnych czytaczy:)



b.

niedziela, 28 września 2008

w (na)stroju fioletowym



szykowne czarne spodnie, w których mimo nieoczekiwanie nabytych kilogramów wydaję się mieć talię oraz pomarańczowa dzianinowa tunika z falbanami u rękawów, w której talii wyżej wspomnianej wprawdzie nie widać ale za to można udawać , że się ją ma – oto skutek odwiedzin starszej pani w jej nowym miejscu pracy. dobrze, że się tam pojawiłam 15 min. przed zamknięciem sklepu. niepomna czekających rachunków za gaz i światło wydałabym tam ostatni grosz. lubię takie ubrania, w których jeszcze się rozpoznaję przed lustrem ale wyczuwam także subtelną dozę nonszalanckiego , bezpretensjonalnego szyku na okrasę pospolitego image. bez zadęcia i bez ekstremalnej rewolucji. tej jesieni czuję zew kolorów. ciągną mnie pomarańcze, butelkowe zielenie i wołają mnie wrzosowe wariacje. lubię jesienne ubrania. łatwo coś pod nimi zamaskować, łatwo troszkę oszukać centymetr, łatwo fantazyjnie nawarstwić, łatwiej filuternie zmrużyć oko. no i nadszedł w końcu czas mojego płaszczyka odrej hepbern za 7,50. najchętniej zdejmowałabym go tylko do spania. świetnie się ze sobą czujemy. przemyśliwam nawet obszycie go na zimę jakimś grafitowym poliestrem, podszycie poczwórną flizeliną i wspólne dotrwanie do pierwszych roztopów i pierwszego wiosennego motyla. ale nim wiosna, to jeszcze nasza piękna polska złota jesień rulez! razem z porannymi mgłami wpadam w nostalgiczny nastrój i jest mi z nim ver nice. w internetowej księgarni zamówiłam kompuslywnie i totalnie rozrzutnie pięć książek. czajnik na świeczkowym podgrzewaczu intensywnie eksploatowany. w lodówce stały zapas cytryn. na fotelu, w pogotowiu, koc. idąc szuram półbutami po złotych liściach i wytężam wzrok w poszukiwaniu kasztanów (czynność całkiem beznadziejna, bo dzieciska w okolicy zakontraktowały całe drzewa na wyłączność). taaa. to jest zdecydowanie moja pora roku. nawet upiekłam najbardziej jesienne ciasto świata - ciasto z jabłkami. i tradycyjnie wkradł mi się zakalec. tak mam. jakiego ciasta się nie dotknę, od razu zakalec. gdyby cukiernicy wiedzieli jakim jestem generatorem zakalca, zakazaliby mi wstępu do cukierni. na szczęście preferuję śledzie i krewetki, więc przypadłość jest umiarkowanie dotkliwa dla luckości.a gościom konsumującym moje wypieki zawsze jestem wdzięczna za głęboką wyrozumiałość.
no dobrze.koniec smędzenia. na dziś :). nalewam sobie czerwonego i zagłębiam się w fotel.
miłego tygodnia for all
b.

ps. 4 karafy wina, pięć kobiet, garnek małż w winie białym. było pysznie w każdym tego słowa znaczeniu na imieninach Yu. a na koniec te cztery karafy w pięciu kobietach rozwiózł do domów pewien osiemnastoletni (sic!) grabar (no nie, nie mylcie z grabarzem, jeszcze nie/ taki ma pseudonim syn jednej z pięciu). chyba nieco wątpliwy przykład dałyśmy temu młodzieńcowi rozkosznie chichocząc i skwapliwie udowadniając intensywną konsumpcję czerwonego. pięć ciotek na rauszu. w jednym aucie. to musiała być dla niego trauma. nie zdziwiłabym się gdyby nas zechciał wszystkie wysadzić pod mostem gdańskim. nie zechciał. a może i zechciał ale zdusił myśl w zarodku. na nasze szczęście :)



b.

czwartek, 25 września 2008

spa-miętnika

odpowiednio intensywnie nakaszlawszy szefowi w gabinet dostałam ustne zwolnienie z obowiązku świadczenia pracy w nadchodzącym dniu celem skutecznej likwidacji nieestetycznej infekcji gardła i nosa. faktem jest, że piętnastokrotne kaszlnięcie podczas siedmiowyrazowego zdania czyniło mnie tyleż nieprzydatną co uciążliwą. zwielokrotnione dawki upsarinu i asscratiopharmu przez noc próbowały czynić cuda z moimi górnymi drogami oddechowymi. mentalnego nastawienia na dzień wolny nie jest w stanie pojąć pokornie ćwiczony zegar biologiczny. 5:30 powieki same się podnoszą i wymacuję telefon, który za kilka sekund zadzwoni pierwszą pobudkę. za niecałą godzinę znowu czekam z telefonem w ręku uprzedzając łagodne bzymkanie. za kilka minut telefon wzywa mnie stanowczo” weź pigułkę!". trzy pobudki do 6:37 – no to dzień się rozpoczął i nic go już nie zatrzyma. w opadających skarpetach izolujących mnie przed jesiennym chłodem wędruję (czytaj robię trzy kroki) do kuchni, wstawiam wodę na zieloną herbatę i powodowana niezidentyfikowanym instynktem wrzucam na patelnię tosty . jak laba to laba. zjem śniadanie w tapczanie. do tostów sałata rzymska z pomidorem i oliwkami. w tapczanie niepoliczalne okruchy i plamy z oliwy z oliwek mogłyby mi długo przypominać o mym przewinieniu ale planowane wkrótce pranie pościeli zwalnia mnie od wyrzutów sumienia i kruszę nadal, nonszalancko wzruszając ramionami w różowej , bawełnianej koszulce nocnej. jeszcze tylko kieliszek upsarinu i niespodziewanie zapadam w sen systematycznie przerywany na razie niepokonanym kaszlem. 10:35 – zza płotu dobiega mnie zgrzyt ciętego metalu. sąsiad ma malutki warsztacik, zupełnie jakby tam miał produkować mebelki dla laleczek, ale hałasu robi więcej niż trzy nasze stocznie razem wzięte. zanim zdążę napisać protest w imieniu i w obronie miejscowej społeczności laubzega cichnie , wychodzi słoneczko, świerkają ptaszki i robi się eden. przemyśliwam przez chwilę jakby tu zostać bogatą wdową, bez konieczności codziennego świadczenia pracy, bez ograniczania wydatków na waciki ale i bez tej irytującej gry wstępnej: narzeczeństwo, ślub, białe lilie na mahoniowym wieku. jak na ten pomysł wpadnę trzeba go będzie opatentować. w drodze do mojego ulubionego lekarza, u którego przesypiam 2 godzinki na zielonym fotelu wstąpiłam na bazarek niesiona nieswoistymi fluidami do sklepu chełpiącego się ogromnym szyldem ”wszystko po 2,50”. nie mogłam pokonać ciekawości jakie to cuda bądź jakie to antycuda mogłabym sobie nabyć szastając dowolną wielokrotnością 2,50 za sztukę. i! można by się zdumieć zaprawdę, jakie rzeczy funkcjonujące w naszej świadomości jako dobro materialne stojące kilka klas wyżej od epoki kamienia upanego można posiąść w posiadanie z kwotę mniejszą niż koszt godziny parkowania w centrum stolicy. w zasadzie na upartego mogłabym się tam umyć, ubrać i usmażyć, przekręcając na drugą stronę ebonitowym widelczykiem- za jedyne 2,50. i dziwię się ekspedientce, która nie nadziała na te widelczyki pewnego skądinąd grzecznego pana dopytującego się kilkukrotnie o cenę każdego wskazanego plauchem towaru. w sklepie z monstrualnym szyldem „wszystko po 2,50”. no nie wiem., albo nie ufał słowu pisanemu, albo był analfabetą, albo był z inspekcji uokik. ja tymczasem załatwiłam na bazarze co było do załatwienia, na skutek czego perkoce i paruje mi teraz w garze zupa ogórkowa na żeberkach a na wersalce wdzięczy się skompilowana na jutro garderoba uzupełniona stosownymi dodatki w odcieniu zbuntowanego wrzosu. bo. jutro świętujemy ymieniny Yu. więc potrajam dawkę upsarinu. zwłaszcza, że uruchomienie ogrzewania przerosło fahofcuf i farelek szyderczo uśmiecha się z pawlacza.
b.

środa, 24 września 2008

infekcja in fakt

środa. zapowiadana diametralna zmiana pogody. ha ha ha. ktoś z was jeszcze wierzy tym laborantom/laserantom z imigw? ja tam wiedziałam, że tak będzie . łupało mnie wczoraj w lewej łopatce. ale przyszłam do pracy. i co? i zasadniczo nie przestaje kaszleć. spontaniczny furor górnych dróg oddechowych. lekarz dyżurny przyjmie mnie we czwartek, 9 października. taki tajming. no niestety panie doktor . natenczas mam już umówione uroczyste celebrowanie urodzin szefa, wieczorek zapoznawczy z rycerzami okrągłej pieczeni na zamku w niepołomicach i obchodzę kolejną rocznicę upadku muru berlińskiego. a wszystko na wyjeździe w grodzie kraka. aby mnie więc do tego czasu nie powaliły suchoty musze napaść na farmaceutę, znacząco go okichać i zażądać środków zaradczych. subito. stąd plan na dziś: farelek, rosołek, zgrabny farmaceuta wysmarowany propolisem i dzierżący w dłoniach świece z wosku pszczelego. yhy yhy yhy, lepiej nie zbliżajcie się do ekranu.
b.

Ps.
wiecie jak trudno jest o farmaceutę ? potwornie sfeminizowana profesja. w zasadzie znałam tylko dwóch farmaceutów męskich. obydwaj pracowali w aptece na francuskiej. jeden był ślicznym chłopczykiem, jak z reklamy pasty do zębów i niewiele większym od dużego opakowania tusipectu. podejrzewam, że gdy sprzedawał, stawał na jakimś stołeczku po drugiej stronie lady, inaczej, mówiąc w stronę aptecznego okienka rozdmuchiwałoby mu się grzywkę. przypominał mi michasia z mary poppins. drugi był murzynem, czy jak tam każą politycznie określać. dla mnie zawsze wyglądał, jakby go dopiero co oderwano od jamsesion na zapleczu. w związku ze znaczącym deficytem farmaceutów upadła moja koncepcja żywego kandelabru i musiałam zastosować silniejsze środki farmakologiczne. kwas acetylosalicylowy 300 mg, kwas askorbinowy 400 mg, cytrynian butamiratu 26,5 mg i odrobina hydroksybenzoesanu metylu . biorę, choć organizm wzdraga się na widok wszelkich musujących pastylek i syropków. fuj. biorę i czekam. chrychu chrychu chrychu. rzężę sobie cichutko owinięta w farelek. do jutra. jutro bowiem tadam tadam uroczyste rozpoczęcie okresu grzewczego. normalnie chyba kupię szampana. i wychylę za zdrowie administratora kochanego naszego.

bądźcie zdrowi !
b.

poniedziałek, 22 września 2008

idiolekt wieczorny

nadal to tylko ps do notki z 15.09
otóż nie piszę bo czytam. w sumie błąd. gdybymż bowiem tradycyjnie śledziła fascynujące losy celebritis w rzepie albo innym kolorowym dodatku do kobiety. ale nie. podkusiło mnie i sięgnęłam (normalnie napisałabym sięgłam, ale no nie wypada) do literatury. wprawdzie ni ambicji ni możliwości literackich próżno u mnie się dopatrywać ale i tak na skutek zderzenia z literaturą przed wyklikaniem prostego zdania drżą mi ręce. a może mi drżą z tego powodu, że jednak fahofcy co mi tu stoją pod oknem od rana najprawdopodobniej jeszcze na kursach nie przerabiali kwestii „kaloryfer i jego rola w społeczeństwie w obliczu spadku temperatury poniżej stopni 11ce”




na razie ich działalność ograniczyła się do zaprzestania zapodawania wody gorącej w kranie. być może niestety ten ultranowoczesny system do którego nas podłączono nie przewiduje jednoczesnego korzystania z wody w kranie oraz z wody w kaloryferze. być może jutro na klatce znajdziemy ogłoszenie iż administrator kochany informuje, że z powodów niezależnych od niego (czytaj: fahofcuf) woda ciepła w kranach będzie w godzinie 6:00-8:00 oraz 12:00 – 14:00 i 19:00-21:00. w pozostałych godzinach woda ta kierowana będzie do kaloryferów za co administrator przeprasza i jednocześnie poleca bardzo tanie piecyki olejowe z hologramowym ekranem imitującym płomień za jedynie 132,50 śtuka oraz. tymczasem apologizuję ferelka, który generuje mi suchy i ciepły wiatr zbliżając domowy klimat do pustyni gobi. podejrzewam, że za nadwyżkę poboru prądu przyjdzie mi zapłacić kwotę porównywalną z ceną wycieczki na gobi i to nawet nie last minyt. ale za to nie marzną mi już paluszki. tak bardzo. choć w sumie spędziwszy (wiecie, że to się nazywa imiesłów przysłówkowy uprzedni ?) dzisiejszy dzień pod kołdrą farelek stracił nieco statut gwiazdy (znowu zapomniałam jak się nazywa ten błąd w składni, gdy się gubi tożsamość podmiotu i wykonawcy czynności. jakoś tak bardzo ładnie. jak ktoś pamięta to niech mi przypomni ). to jest nie farelek, ale ja spędziłam dzień pod kołdrą zapobiegając wykluciu się nadpełazającej zarazy. nie wyściubiając nosa z łóżka byłam dzisiaj na forum romanum i w koloseum i na piazza navona i przy di trevi. w przerwie zjadłam gorący bigos i wyruszyłam do stajni szantili , zamku fątenblo, przespacerowałam się pod łukiem triumfalnym i wlazłam na aifla naturalmą. a po podwieczorku zdążyłam jeszcze spojrzeć na manhattan z bruklyńskiego mostu. obłożyłam się przewodnikami turystycznymi i zamierzam tak spędzić tegoroczną jesień. jutro w planach budapeszt i amsterdam. no to bą włajaż :)
b.

poniedziałek, 15 września 2008

sinymi palcami po blacie

tadam! Państwo się poznajcie. Państwo oto singer, singer oto Państwo. jak byłam onegdaj jego wzrostu, to stał u babci Emilii na Ogrodowej. wtedy miał jeszcze maszynę do szycia. bo babcia, jak każda babcia umiała szyć. niestety talentów krawieckich ni po babci ni po starszej pani nie odziedziczyłam, ale za to odziedziczyłam singerka. starszy pan go wypolerował, odrdzewił i wychuchał. szklarz wstawił szybkę i mam teraz nocny stolik. w zasadzie to jest oś i klu i sedno mojego mieszkania. od zawsze wiedziałam, że kiedyś postawię go we własnym, najmojszym em. no i właśnie tu stanął. i siedzę sobie na fotelu i go głaszczę. a na stoliku do sentymentalnego kompletu babcina lampka z porcelanową smukłą panienką. idę się wysmarkać ze wzruszenia.


a gdyby ktoś był ciekawy co jest w kielichu to powiem, że to cud nad którym pracują od trzech tygodni osiedlowi hydraulicy pozbawiwszy nas na ten czas ciepłej wody. w ocenie działań naszych kochanych fachowców waham się między próbą zamiany wody w wino a teorią alternatywną. jak na razie chłopaki osiągnęli efekt calvadosu. gdybyż jeszcze barwę doścignęły walory smakowe. no niestety. z braku walorów smakowych waham się więc między teorią cudu a teorią synchronizacji kolorystycznej imitującej. oznacza to, iż po odkręceniu kurka z czerwoną lamówką leci mi z kranu wprawdzie lodowata ale za to prawie czerwona woda. jak powszechnie wiadomo, barwa czerwona jest barwą ciepłą. mam więc w kranie temperaturową emisję barwy imitującej wrzątek. ot, taka wysublimowana hydrauliczno-kolorystyczna koherencja zamiast.
że tez mi babcia nie zapisała bojlera :(
b.
ps.
16.09 - dedlajn a hydraulicy nadal w akcji:( czerwony substytu ciepła w kranie.trzęsie mnie zimna cholera. a u starszych państwa już grzeją karoryfery. nie ma sprawiedliwości na tym świecie. idę gotować gar zupy na rogrzewkę i upiekę chleb z grilowanymi warzywami. i zjem to wszystko pażąc palce. choć jak bezlitośnie wskazuje centymetr krawiecki łatwiej benię pogrubasić niż ją potem pocienkować :)
b.

ps. 2

17.09 - ojojoj zgubiłam bakłażana. 70 dkg bakłażana wpadło mi w czarną dziurę nicości. kupiłam (mam świadka), przywlokłam do domu (fakt, bez świadka), i tu ślad się urywa. albo mi go wpierniczyły pająki albo mi wyparował w grilu (?). więc chleb z warzywami bez bakłażana, ale za to z ręcznie ucieraną tapenadą leży sobie zawinięty w folię i się homogenizuje. wieczorem wam powiem, czy wart grzechu.

b.

18.09

chlebek zeżarty. nie wiem czy on taki dobry, czy ja taka żarta. w każdym bądź razie robię właśnie drugi :)

acha! fachowcy puścili mi wrzątek z kranu. hura hura hura. w kaloryferach niestety próżnia. zgrzytam z zimna i mam zimno na ustach. ide się dogrzać w piekarniku.

b.

sobota, 13 września 2008

hjuston mamy problem, czyli notka dla M.

kto pierwszy szedł przed siebie?
Kto pierwszy cel wyznaczył ?
Kto pierwszy z nas rozpoznał ?
Kto wrogów ? Kto przyjaciół?
Kto pierwszy sławę wszelką i włości swe miał za nic?
A kto nie umiał zasnąć nim nie wymyślił granic ?
Kto pierwszy w noc bezsenną wymyślił wielką armię ?
Kto został bohaterem ? Kto żył i umarł marnie?
Kto pierwszy został panem ? Kto pierwszy został królem?
Kto musiał wstawać wczesnie , a kto mógł spać za długo ?

stając zapatrzeni w obłoki i niebo
Zapatrzeni w tańcu , zapatrzeni w siebie
Wciąż niepewni siebie , siebie niewiadomi
Pytać wciąż będziemy , pytać po kryjomu

Kto pierwszy był fakirem ?
Kto pierwszy astrologiem ?
Kto pierwszy został królem ?
A kto chciał zostać bogiem?

Kto z gwiazdozbioru Vega patrząc za ziemię zgadnie
Kto pierwszy był człowiekiem ?
Kto bedzie nim ostatni ?
(M.G. Korowód)


kochani. apel tu jest. sprawa wielce sierjozna, której nie podołam sama choćbym sobie brwi wyrwała. zupełnie niespodziewanie w pewne sobotnie popołudnie wyrwał mnie z konstelacji morfeusza dzwonek telefonu. system rozpoznawczy ocenił jednoznacznie: odebrać. i na co mi to było!?! trzeba było udawać , że nikto nie je doma. ale. wyświetlacz wyraźnie wskazywał na M. telefonów od M. się nie ignoruje. a tam, po drugiej stronie radosny chichot młodocianej córki alaski. acha. pomyślałam. będzie luzik. i co ? i jajco! żaden luzik. córka kszestna poszukując tu i ówdzie , najpewniej zupełnie bezwiednie, autorytetów wszelkiego autoramentu, strzela swobodnie pytaniami niczym z kałacha i w nosie ma merytoryczną oraz pamięciową niedyspozycję interlokutora. dla człowieka nieprzygotowanego strzał celny snajperski. cel pal mogiła. niecierpliwość młodości nie pozwala na żadne namysły. na żadne ułożone, moralnie słuszne i etycznie dojrzałe przemyślenia. dziś pytanie dziś odpowiedź. ną lajs, ną fantastik story. only pjur tru. w krystalicznej postaci. młody człowiek sensorycznie wyczuje fałsz. „czy benia była grzecznym dzieckiem?”. o jesssu. no niestety była. tatuś nie lał, mamusia nie zgrzytała. nie zatrułam chomika, nie gwizdałam na mszy, nie sypałam siostrze bromu. ... acha. milczenie w słuchawce.... no to pierwsza batalia przegrana, myślę sobie. niezrażona kszestana córka kontynuuje sprytnie zaczęty wątek, który jak się niebawem okaże , a czego nie przewidziałam niestety, zostanie potraktowany jako pielęgnacja chlubnej rodzinnej tradycji i użyty we właściwym momencie. „a czy benia chodziła na wagary?” ba, rzekłam, w debilnym odruchu. i tu nagle wyczułam intencję. podskórnie. tak wiecie. jak tylko kobieta wyczuć potrafi. ba, powtórzyłam nadając niejasną intonację odpowiedzi. wyczułam wnet jednak pewien wzmożony stopień konkretnego oczekiwania. miłosierny! - litości załkałam cichutko ponad słuchawką. migła mi przez myśl prośba o awarię telekomunikacji. niespełniona i płonna. oto jednak nadszedł czas kiedy muszę dać świadectwo. i stanęłam jak przed św. Piotrem i wydusiłam, że no ekhm, no że tam zaraz chodziła. odpowiedź okazała się zupełnie niesatysfakcjonująca. pytanie wisiało ze słuchawki jak dobrze naostrzony miecz damoklesa. szczegóły, wołało z drugiej strony wisły, szczegóły! a jakimiżże ja szczegóły mogłam się wykazać. zwłaszcza w obliczu zupełnie innego pokolenia, któremu strach przed nauczycielską karą i kadrą jakby obcy zupełnie i nie do pojęcia całkiem się zdaje. no byłam razy kilka (czytaj dwa lub trzy może w porywach, ale to ino i tak dopiero w liceum) z czego raz na cmentarzu a raz na starym mieście, które w porze wagarów urocze było niezwykle, bo puste od turystów, i mogłam sobie na pustym barbakanie machając szpotawymi kolanami zjeść bodajże pierwszy raz w życiu owocowy jogurt za uciułane kieszonkowe, blee. poddermalnie wyczułam , że zawód wisi nadal w jesiennym powietrzu. powody, przyczyny, inspiracje, konsekwencje? wołało ze słuchawki. nadludzkim wysiłkiem steranego umysłu przeanalizowawszy szczątkowe wspomnienia skonstatowałam, że ze mnie marny wzorcodawca dla przyszłego wagarowicza. i zrozumiałam, że moja głupia absencja na wagarach może zrujnować córce kszestnej młodość. że no jak to? że oto ona pierwsza ma przecierać te zachwaszczone szlaki? że oto żadnego merytorycznego wsparcia od rodziny? że oto jakby grzech pierworodny na jej barkach ma spocząć jedynie podczas gdy przecież instytucja wagarów i owszem od wieków jest znana? a tu co? żadnej rodzinnej kultywacji tradycji! żadnych występków godnych naśladowania. i taka mię żałość ogarnęła nad losem córki krzestnej. że taką ma rodzinę o fatalnie grzecznej reputacji. więc kochani . uratujcie „dobre” imię naszego pokolenia. dajcie i wy świadectwo. chodziliście na wagary? no, przecież, że chodziliście! dokąd? z kim? wspomóżcie mnie w społecznym wychowaniu kszestnej. ratujcie honor naszego pokolenia.
b.

czwartek, 11 września 2008

będąc młodą (ekhm, ekhm) dziennikarką

muszę napisać wywiad. z ojcem dyrektorem. i nie , że o, przeprowadzić wywiad. tak to każden jeden gupi obsługujący dyktafon umie. ja mam go wymyślić i napisać a on go zautoryzuje. alboinie. i tak o, od profesjonalnego dziennikarza otrzymałam zestaw pytań pomocniczych i już na jednym z pierwszych ugrzęzłam. no zupełnie jak z kartofliskiem.
pytanie: „wiele firm posiada własne motto, którym kieruje się od początku istnienia. czy i w waszym przypadku ojcze dyrektorze firmy x jest podobnie? „


otóż mieliśmy motto. w czasach gdy szef na własną rękę rozwijał adwertajzing i promołszyn, uk(n)ute zostało motto „nie jesteśmy duzi ale za to najlepsi”(w każdym bądź razie w symultanicznym tłumaczeniu z germańskiego taki to miało polski sens) . motto w sumie oddawało stan kadrowy oraz majątkowy firmy. co do naszej jakości, z tego co pamiętam przynajmniej nie byliśmy najgorsi.
mottem uk(n)utym przez szefa hojnie obdarowywaliśmy naszych klientów oblepiając nalepką ze stosowną treścią każdą korespondencję a nawet stoły konferencyjne i szklaneczki do soku przy okazji wizyt składanych u klienta. do czasu, gdy jeden z naszych ulubionych dyrektorów, (określenie rubaszny i jowialny należałoby wrzucić w tym cermie do akceleratora, żeby nabrało właściwej mocy. bywali tacy co go nazywali (c)hamem prostym, ale to chyba jednak przesada) przestudiowawszy pilnie treść nalepki podczas zebrania zarządu z naszym ojcem dyrektorem skonstatował: no. moja żona o moim filiftaszku mówi to samo.

tym samy motto umarło nam śmiercią nagłą i tragiczną , objęte zostało anatemą a ojciec dyrektor nigdy już nie poważył się formułować haseł bez ich przetestowania na solidnie wyselekcjonowanym targecie.
no dobra. idę pisać ten wywiad. deszcz pada. oszczegałam prawda? jesień kochani. jesień.
b.

środa, 10 września 2008

spice and space



ja wiem , że w obliczu uruchomienia wielkiego zderzacza hadronowego mogącego być początkiem końca kiedy to przypadkowo wygenerowana przez jakiegoś jurgena antymateria rozpocznie nieodwracalną konsumpcję naszej planety , oby poczynając od jąder naukowców, otóż ja wiem, że w takim obliczu nawet wiktoria bekam jest jedynie marnym pyłkiem we wszechświecie chaosu. ale. nawet zderzacz hadronowy nie może zdegradować nam istotnego faktu, że oto w.b. niby lansując swoją nową krótką fryzurkę lansuje indyd zasadniczo zupełnie inną rzecz! dla pilnych czytelników wiernie śledzących przedmiotowe banialuki jasnym wlot będzie natentychmiast co lansuje wiktoria i skąd zaczerpnęła natchnienie. zostawiam was więc z tą zagadką i niech was nie zwiedzie ciągnący ulicami tłum, tfu , niech nic was nie zwiedzie. ani tłum ani pędzące protony jąder jurgena ani silikonowe ... rzęsy posh. dla zwycięzcy konkursu autorka bloga ufunduje w nagrodę „tę” rzecz.
b.

wtorek, 9 września 2008

deprymacja, frustracja , infernalizacja

powiedzieć, że jestem wkurzona to jakby erupcję wulkanu nazwać westchnieniem motyla z głębi ziemi. rozpieszczona „latem w mieście” straciłam odporność na korki. tylko obecność w aucie pani M. każe mi powściągliwie rzucać „kur...ami”. o której nie wyjadę z tarchomina stoję na przejeździe kolejowym w płudach. O 6.57 przepuszczam ic do gdańska i osobowy do tłuszcza. O 7.02 przepuszczam ic z gdańska i osobowy z tłuszcza. W trymiga nabyłam choleryczną niecierpliwość komunikacyjną. zaraz za przejazdem pierniczony korek od annopola do żaby. cała północna polska wjeżdża chyba do stolicy ulicą marywilską. potem w kilku rzędach i piętrach stoją auta w kolejce na most. dojeżdżam do pracy a tam facet z glebogryzarką zamienia mi przytarasowy trawnik w kartoflisko. glebogryzarka huczy, tumany kurzy za oknem niczym aktywna góra dantego (tylko brosnana brak, chlip:(
w międzyczasie nieodpowiedzialny patafian postanawia mi zwalić zlecenie i robi to bardzo skutecznie. listonosz rzuca na biurko 6 kilo korespondencji. 4 kilo moje. z czego 3 kilo stresogenne i wymagające prucia flaków. nie wspominam już o konflikcie z ojcem dyrektorem. konflikt kwitnie podsycany z obu stron słabo maskowaną agresją i oziębłym ostarcyzmem .
psssssss puszczam parę uszami. tydzień się zapowiada do chrzanu tarcia i maku dziobania.

b.

czwartek, 4 września 2008

celsjusz szantażysta

załatwiłam . załatwiłam milion zaległych, ewoluujących, rokujących spraw z ojcem dyrektorem. nierokujące skwapliwie wywaliliśmy przez okno. słychać było nawet trochę jak skrzypią pazurami po dachówce ale miały zbyt słabe argumenty na przetrwanie. i dobrze. z samych rokujących mogłabym zbudować kopiec ojcu dyrektorowi nie mniejszy od kościuszki (tadeusza). sposób na ojca dyrektora okazał się niezwykle prosty acz skuteczny. zamknęłam się z nim na poddaszu. żar się leje z nieba, poddasze się nagrzewa, muchy ułożyły napis help leżąc na wznak na konferencyjnym stole. w tę scenerię wtargnęłam ja pchając przed sobą taczkę z teczkami i oświadczeniem, że z powodu i w ogóle zabrakło w biurze wody, soków i piwa. mogie dać wutkie albo gorącą herbatę jak chce. nie chce. metodycznie rozkładam teczuszki, kolorami, wg. alfabetu i tajemnego priorytetu. szef przebiera palcami po blacie. zaczynam spraw zdanie. metodycznie według tajemnego ojcu dyrektoru nieznanego priorytetu. ojciec dyrektor lekko wrze i bulgocze. za 97 minut odlatuje mu berlin. po oczach widzę, że chciałby mnie za tematykę i natłok spraw wyrzucić przez okno jak te nierokujące ale mocno trzymam się ościeżnic. żongluję sprawami, w katastrofy wplatam śliskie komplementy, samograje relacjonuję dramatycznym modulowaniem głosu. ojciec dyrektor odpowiada nerwowym półgębkiem. drugim pół zamaszyście pakuje sakwojaż. 84 minuty do odlotu. niecierpliwy impet skierowany ku mnie przekuwam w niecierpiącą zwłok beletrystykę korespondencyjną. ojciec dyrektor nie puszczając klamki do poddasza dyktuje , cenzuruje, podpisuje. jeszcze tylko kilka bla bla bla. i uf. finito. puszczony, zlatuje schodami niczym kometa odganiając się ode mnie machaniem rąk. jakby mocniej pomachał toby do berlina se tak doleciał. buzi buzi i już go nie ma. a ja mam promesę na kontrolowaną swobodę działania w tematach rokujących. na poddaszu muchy wyczuwszy deszcz układają się w napis : jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie wspaniale.
b.

środa, 3 września 2008

notka hippiczno-ichtiologiczna

koń dostał zaparcia.facet poszedł z nim do weterynarza, który zapisał końską, rzecz jasna, dawkę tabletek przeczyszczających
- ale un tego dobrowolnie nie zje - denerwował sie właściciel
- jest na to prosty sposób: trzeba całą dawkę wdmuchnąć przez rurke do końskiego pyska - odparł weterynarz
po 2 tygodniach przychodzi blady jak ściana , zupełnie wycieńczony facet po nastepną dawke
- nie pomogło ??!!
- KOŃ DMUCHNĄŁ PIERWSZY
(pożyczone od hani)

no więc u mnie w biurze było dziś wery symilar indyd. Ino nie koń a komputer dostał zaparcia. cierpliwie przeczekiwałam poklikując regularnie w ten lub owy klawiszek. dzięki twórczemu przeczekiwaniu zaliczony jeden artykuł w prasie (nie podziemnej) o hitlerze (nawiążę sobie jakąś intelygentną hystoryczną gadkę z szefem, a co. patriotyzm jednak zobowiązuje). komputer postanowił jednak popełnić seppuku i wciął był mi całą poczte przychodzącą od marca 2007. kolega ze znawstwem wyświetlił mi na ekranie nadmierną aktywność korespondencyjną i zaordynował środki przeczyszczające. efekt był natychmiastowy i z siłą wodospadu. poczty odzyskać się nie udało. partacka robota, ot co. natomiast mnie na skutek zatchnęło całkiem zdrowo i wywołało migotanie przed- i zasionków. czuje się w związku z zaistniałą sytuacją trochę jak bern tracący jedną ale jeszcze nie zyskujący drugiej tożsamości. kompletna tabula rasa. jestem jak bezręki bandyta po lobotomii. aktywność pamięciowa względem utraconej korespondencji na poziomie depresji holenderskiej. tryskam więc w słuchawkę nadmierną sympatią nie rozróżniając wróg to azaliż czy przyjaciel u bram dzwoni. troszkę się także czuję spokrewniona z dori (no wiecie, to ta szurnięta, sklerotyczna przyjaciółka nemo). ukręcę se dziś chyba jaja (że kogiel mogiel znaczy) dla wzmocnienia efektu aksamitności w słuchawce. i w sumie co ? i miał słuszność ojciec dyrektor, żeby wszystko drukować w podwójnych kopiach i do sejfu. chyba mu jutro kupię ciastko z kremem i zapodam przed sprawy zdaniem . udzę się intensywnie, że wszak darowanemu koniu/ciastku/ciastkodarczyńcy się nie zagląda. czy jakoś tak.
b.

wtorek, 2 września 2008

notka z warzywem w roli głównej

wyrwałam administratorowi kochanemu wreszcie klucz do mej skrzynki. jakaś pizzeria uparła się uczynić ze mnie swego wyznawcę. za każdą nie nabytą pizzę jedna ulotka dziennie. tu więc apel: droga pizzerio chrzań się. a nawet odchrzań się. prędzej zjem te ulotki niż twoją pizzę.
pozatym zakochał się we mnie jeden kierownik działu należności i zarzuca mnie swoimi roszczeniami. tu więc kolejny apel: panie kierowniku chrzań się pan. a nawet odchrzań się.
ponadto stworzyliśmy w pracy hotlajn pomoc techniczna w nagłych przypadkach choroby obrabiarki. kolega twierdzi, że jak na hotlajn jestem zbyt miła i powinnam z miejsca puentować nagminne zgłoszenia awarii kosy spalinowej krótkim: chrzań się. gdybyśmy prowadzili stosowne statystyki naszej strony www okazałoby się prawdopodobnie, że nieoczekiwanie jesteśmy po stronie „różowe zorze pod spódniczką” najbardziej ulubioną stroną kosiarzy spalinowych.
z szafy wypadają mi fragmenty ciasno upchanej odzieży a żelazko łypie na mnie zachęcająco. z chęcią pojechałabym mu chrzanową ripostą ale bilans rzeczy uprasowanych do nieuprasowanych drastycznie zwiększa moje szanse na wizerunek łachmaniarza.
idę więc prasować. i żywotnie potrzebuję grupy wsparcia.
b.

poniedziałek, 1 września 2008

a Andrzej Waligurski ostrzegał

raz staruszek, spacerując w lesie,
ujrzał listek przywiędły i blady i pomyślał:
- znowu idzie jesień,jesień idzie, nie ma na to rady!
i podreptał do chaty po dróżce,i oznajmił, stanąwszy przed chatą,
swojej żonie, tak samo staruszce:- jesień idzie, nie ma rady na to!
a staruszka zmartwiła się szczerze,zamachnęła rękami obiema:
- musisz zacząć chodzić w pulowerze. jesień idzie, rady na to nie ma!
może zrobić się chłodno już jutro
lub pojutrze, a może za tydzień
trzeba będzie wyjąć z kufra futro,
nie ma rady. jesień, jesień idzie!
a był sierpień. pogoda prześliczna.
wszystko w złocie trwało i w zieleni,
prócz staruszków nikt chyba nie myślał
o mającej nastąpić jesieni.
ale cóż, oni żyli najdłużej.
mieli swoje staruszkowie zasady
i wiedzieli, że prędzej czy później
jesień przyjdzie. nie ma na to rady

więc i ja antycypując w sobie staruszka poszłam sprawdzić jak tam sprawy za lasem. i proszę państwa no nie ma na to rady.

niby zieleń jeszcze soczysta,
niby mało szeleszczą liście
ale już już się jesień przekrada
srebrna olcha tylko o tym gada
mgły się snują ponad wodami
no nie ma, nie ma na to rady




dojrzewają na nalewki jeżyny


liście stroją się w kolor cytryny


i czuć zapach palonych kartoflisk.
(niech mie tu ktoś podrzuci rym do kartoflisk bom ugrzęzła jak żaba w mule)
zaraz przyjdą melankolje i smuty
trzeba będzie wypastować półbuty
zabrać molom pulowery i szale
z jarzębiny nanizać korale
ech.

i tak o. uprzejmie donoszę. jesień idzie. nie ma na to rady. i żeby nie było, że nie ostrzegałam.
osobiście kofam jesień. bardziej od wiosny. może nawet bardziej od lata.

mogę popaść swobodnie w marazmy
obłożona w lniane kataplazmy
mogę snuć się udając rachelę
„Jakie tylko książki są, to czyta,
a i ciasto gniecie wałkiem,
była w Wiedniu na operze,
w domu sama sobie pierze
choć do snucia trza opuścić pościele

kochani.
niech was nie zwiedzie meteorolog
niech was nie mami żaden astrolog
spójrzcie na jabłek pachnących sady
jesień, jesień idzie. nie ma na to rady


b.