wtorek, 3 października 2017

GREminiscenCJA 2 jacht od kuchni czyli barszcz na halsie i latająca sałatka vs. suchary


Podczas ubiegłorocznego rejsu nobliwa załoga w wieku, którego ZUS nie lub najbardziej gdyż musi uiszczać a nie lubi jak wiadomo, subtelnie narzuciła reżim karmienia o stałych raczej porach, ponadto obowiązkowo w mesie czyli pod pokładem, z całym należnym anturażem a więc srebrne widelczyki, haftowane serwetki z mereżką, porcelana od Rosenthala, krawaty, suknie do kostek (siemi przydała wówczas elastyczna tkanina kusej sukienki rozciągnięta z kolana, brakującą górę sztukowałam na popiersiu woalką z pareo upiętego fikuśnie klamerką od bielizny) oraz kamerdyner w liberii losowo wybrany. Nadmienić należy, że brak wiatru dęcia umożliwiał te codzienne celebracje gdyż mało bujało. Podczas rejsu tegorocznego mesa w nieodbytym głosowaniu została przez jednogłośną aklamację uznana za stryszek, na który wrzuca się aktualnie zbędne na pokładzie lub w kajutach przedmioty. Na mesowych kanapach i stole walała się więc na prędce przed portem przeznaczenia zdarta z relingów wyschnięta wiatrem bielizna i ręczniki (bo wstyd z gaciami na linkach miast bandery wpływać do portu) , dwa kilo kamieni wytarganych na pamiątkę z dzikiej plaży, karton soku z czarnej porzeczki tak ohydny, że nie pijalny, aparaty fotograficzne i te na zęby, zapasowe liny i baterie, skórki chleba dla wygłodniałych rybek, trochę gazet lub czasopism, płetwy, czepki, rękawice bejsbolowe, chirurgiczne i narciarskie we wszelkich rozmiarach oraz inne drobne przedmioty użyteczności publicznej. Jako ku porządku lgnący koziorożec zamiarowałam nad tym chaosem zapanować ale w końcu metoda omijania wzrokiem wzięła górę i na widok kanap w mesie ślepłam szczęśliwie, ba, dorzucałam ochoczo moje conieco ciesząc się twórczym wkładem w jachtowy postmodernizm. Tak więc. mesę na konsumpcję zamknięto na ament aby się napawać posiłkami na yyy chyba to się nazywa achterdek, no to tak za kołem sterowym w stronę dzioba bo w stronę rufy to miejsca było nie za wiele, ot tyle co na sternika i lornetkę. Gdy morze jońskie się nudziło a wiatr był właśnie w gościach u szwagierki wichury to nasze posiłki na pokładzie przypominały stabilny stolik z hiltona.


Bywały jednak momenty, ach momenty były a jakże, że powiało. i gdybyż powiało z zada, to standard by hilton by day and by night byśmy zachowali. Ale nie. z reguły wiało mordewindem czyli wpychało nas na kurs przeciwpołożny obranemu celowi. Wytrawni żeglarze, a więc nasz kapitan (o nim słów kilka potem) wią jak wiatr wykorzystać, nawet jeśli nam rozwiewa brwi a powinien rozwiewać potylice. Szast prast dzielna załoga za pierwszym silnym podmuchem rozwijała foka, grota oraz nadzieję na przybycie do celu przed zmrokiem i zamknięciem toalet/tfu barów i knajp. I zaczynało się płynięcie zakosami zwane potocznie w żargonie żeglarskim halsowaniem . a więc zygzakiem łapiącym wiatr w żagle pomimo niekompatybilności kierunku wiania z kierunkiem dążenia. Halsowanie jest fantastyczne, zjawiskowe, adrenalinopędne, jest zgubieniem środka ciężkości w przaśnej naziemnej grawitacji i powoduje nagłe przesuwanie się żołądka od czubka głowy po pięty.


początkującym załogantom hals każe wątpić w stabilność jednostki pływającej więc za każdym zwrotem żeglarska abderycka załoga rzuca się na tę lub temtę burtę w celu kompensacji nielichych jachtu przechyłów. A temczasem kapitan, urodzony stoik, stoi za sterem a uśmiech kontentacji mu się powiększa.
I w takim halsie, kładącym jacht którejś z burt tak dalece, że morskie fale zmywały nam pokład i napełniały szklanki wodą morską padło hasło: pora karmienia, gotujemy więc barszczyk z kołdunami. Osobiście natenczas drzemałam sobie pod pokładem kołysana gigantyczną huśtawką fal i halsu ale żem się na czas obudziła by zobaczyć w miesie o to


Ten garnek, to jest nasz normalny, ziemski horyzont. Reszta to jest nieco ponadnormatywne wychylenie jachtu. Dzielna załoga postanowiła właśnie w takim stanie wychylenia kuchenki na ruchomych zawiasach ugotować barszcz czerwony z kołdunami. A, taka ułańska, tfu żeglarska fantazja. Zwlokłam siłą ponadgrawitacyjną swe zwłoki z leża, bo wyzwanie gotowania w tym stanie przechyłu było tyleż abstrakcyjne i pardonemła gupie, że za żadne skarby świata bym tego poniechać nie chciała. Pozatem, było to wyzwanie wielce zacne, gdyż załoga najprawdopodobniej umiera z głodu gdyż azaliż już całe 4h od śniadania na tra”t”wie minęły były, a na śniadanie podano jeno liche trzysta kanapek z fetą, pomidorem i salami oraz wiadro kawy i kakało. Ja wam mówię, upijta się kiedyś w sztok i ugotujcie na kacu siedmiotlitrowy gar barszczu stojąc na moonhoperze lub twisterze, z prawą ręką związaną za plecami (imitujemy trzymanie się przed upadkiem) a lewą uzbrojoną w drewniana kopyść wyławiającą z barszczu kołduny . To mniej więcej wam odda tę sytuację gotowania na jachcie w halsie. Kapitan był lekko zszokowany naszym kuchennym przedsięwzięciem aczkolwiek zupełnie nie zmieszany, poprosił tylko szurniętych kucharzy o zejście z linii potencjalnego wylewu wrzątku z gara i oddalił się ku sterowi zapowiadając, że vegańskie kołduny z barszczykiem i owszem wciągnie. Na drugie danie była sałatka z rukkoli z pomidorami, oliwkami, fetą i ogórkiem ale gro załogi nie dała rady skosztować, gdyż wyniesioną na pokład sałatkę hals porwał i nakarmił nią jońską faunę czasem oblepiając na swej lotnej drodze twarz bądź korpus załoganta . zanotować w pamiętniczku: sałatę na jachcie przypinamy do talerzyka wykałaczkami ze stosownym obciążeniem( dajmynato wersja na bogato: oliwką z pestką, lub wersja żeglarska: szekla z takielunkiem bądź kotwicą mało używaną ale za to z miejscowym glonem) a za barszcz z kołdunami na pełnym wiatru morzu liczymy jak w ekskluzywnym hotelu: fefanście Euro za ćwierćlitra. A ponieważ nie ma chętnych uiścić, dlategoż suchary na jachcie bywają nieodzowne. Są jak tratwa ratunkowa. zanim przyjdzie bunt zgłodniałej załogi, rzucasz w nią sucharem i płyniesz dalej. Co nam się jeszcze nie zdarzyło ale kto wie co nas za rok czeka
b.

2 komentarze:

BratZacieszyciela pisze...

Zazdraszczam, gryząc paluchi

benia pisze...

Bracie jacie rozumiem, ja sama sobie zazdraszczam. dodaj do tego SUUUUPER załogę i można zacząć gryźć łokcie gdy palce i nadgarstki nie wystarczą. zamierzam więc nadal uprawiać samouszczęśliwianie przez jachtowanie!
pozdr.b.