poniedziałek, 1 lipca 2013

Kwaśne zegarki

Jany nie było. musiała dostać jakiś cynk. albo po prostu uważnie przeczytała agendę. w sumie to może i lepiej, bo gdybyśmy podczas dwóch dni konferencji poświęconej świetności korporacji do ekipy słuchaczy z Europy Środkowo-Wschodniej prócz Rumuna, Słowaka i dwojga Polaków dokooptowali jeszcze Czeszkę, to niechybnie wznoszony przed naszymi oczami kryształowy korporacyjny monolit o szczególnej predylekcji do samouwielbienia w obliczu naszych przekąsnych komentarzy runąłby z kretesem zasypując tombakowym pyłem cały ten matrix ze wszystkimi namaszczonymi manadżerami. te dwa dni to była niezwykle ciekawa lekcja socjologii. obserwowanie, jak w obliczu kryzysu i pikujących w otchłań wyników zarząd w osobach specjalnych szkolonych cerberów spina pośladki przekuwając niepowodzenia w jasną świetlistą przyszłość raz po raz rozdając razy posoloną linijką po łapkach niesubordynowanych komentatorów wywlekających z wrednych zakamarków swojego wrednego jestestwa negatywne przykłady na to, że koncern czasem bywa bardzo be i nie cacy zupełnie - obserwowanie tego procesu było niezwykle zajmujące i dla takiego niekorporacyjnego outsidera jak ja fascynujące. szekspir by tego lepiej nie napisał. oddając sprawiedliwość chylę się z szacunkiem nad wykładami technicznymi, bo były przygotowane pieczołowicie i były (by) dla mnie wielce zajmujące gdybym moim małym umysłem mogła objąć choć niewielki fragment inżynierskiego geniuszu, dzięki któremu kręci się świat i turbinka samolotu, który mnie bezpiecznie dotransportował do Helwecji. siedem godzin dziennie wykładów branżowych wymagało nadludzkiego skupienia umysłu i nadludzkiej odporności kląśniejącego na zydelku kręgosłupa. pod koniec drugiego dnia równie dobrze mogli mi wykładać po fińsku teorię kwarków/kwantów/kwadryli/lub suszenia śledzi na wietrze. mój mózg zaczopował się doimmentnie i odbijał płynącą ku mnie wiedzę jak lustro. oczy szeroko otwarte imitowały pełen stan skupienia polegający na intensywnym wpatrywaniu się w prelegenta dzięki zaprzestaniu mrugania w obawie, że za którymś razem będę musiała powieki spiąć z brwiami spinaczem od bielizny. gdzieś między wykładem o wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą (obowiązuje mnie jednak tajemnica branżowa) nastąpiło przemówienie szefa wszystkich szefów. z opieszałego letargu obudził mnie aplauz i smyrgane po policzku kiście rzucanych na podium goździków(mentalnie i jedynie przez wyższy manadżment). szef wszystkich szefów zabłysnął perorą zacną i w absolutnie doskonałym stylu amerykańskich mentorów przekonując serdecznie do swojej filozofii uczynienia świata lepszym. żadnych danych statystycznych, żadnych tabelek, żadnej księgowości. miłość, równość, braterstwo. love and peace. gdy trzeba, zawieszał głos i głęboko zaglądał w oczy. gdy trzeba, zapatrzył się w okno szukając natchnienia bądź potwierdzenia od najwyższego. mówił i mądrość jego przekazu przenikała nasze trzewia. na sali słychać było omalże cichutkie pochlipywania wzruszenia a jasna przyszłość zaczęła rozświetlać nasze oblicza światłem kominka i choinki. nie znam się ale to musiał być yoda retoryki, erudyta klasy najwyższej. naprawdę szapoba. a potem był lancz, bo wszyscy wiedzieli, że po takim wystąpieniu już nikt inny nie zazna posłuchu. lancz helwecki zarówno dnia pierwszego jak i drugiego baaaardzo mię rozczarował. ilość użytego do doprawienia potraw octu przewyższa tę, jaką zużywam do kiszenia wanny ogórków. no topsz. de gustibus itd. ale oddam sprawiedliwość :kawę, kawę mieli dobrą. i dużo. poza tym podanie jako przystawki na wieczorku zapoznawczym miednic z tartą marchwią, tartym burakiem i zieloną sałatą (oczywiście z octem) uważam jednak za lekkie fopa. jednak już sam wieczorek zapoznawczy wymknął się szczęśliwie sztywnym konwenansom a to za sprawą naszych helweckich kolegów, którzy odważnie chwycili za perkusję, gitary i tamburynek i odstawili nam niezwykle żywiołowy koncert zjednując nasze serca głównie otwierającym burzliwie oklaskiwany koncert utworem Pink Floyd „we dont need no education” – czym zaskarbili sobie naszą miłość dozgonną i dozgonny pomruk niezadowolenia manadżerskich cerberów. rozchełstane koszule technologa i konstruktora pląsających po scenie niczym zdublowany Angus Young, szalone kołowrotki szefa działu programistów walącego w bębny, wokal rzucającego biodrem inżyniera sprzedaży rozsmarowały nas kompletnie. późną nocą okazało się, że przemiły, nobliwy pan z Illinois, z którym zadzierzgnęłam sympatyczną konwersację przy lanczu na temat „co tam panie w polityce, chińczyki trzymają się mocno a te warzywa jakieś takieś kwaśne co nie” jest prawdopodobnie światowej sławy perkusistą i dał takiego czadu, że nam spadły onuce i tupeciki. a grający na gitarze solowej skromny pracownik miejscowego oddziału korporacji tak nas urzekł „black magic woman” Santany, że jeszcze dnia następnego po wykładzie o bardzo skomplikowanej technologii (cenzura) dostał owacje na stojąco mimo, że stopień zrozumienia prelekcji wymagał nobla z (cenzura). w ogóle mimo zetknięcia z korporacyjnym molochem i całym jego autoramentem miło było spotkać starych i nowych znajomych i poplotkować o tym siamtym i owamtym w międzynarodowym gronie. i wszystko byłoby w sumie dobrze, gdyby mi nie zrobili na lotnisku w Helwecji osobistej z powodu piszczącego buta oraz nie odebrali na lotnisku w Warszawie pamiątkowego scyzoryka, com go miała w zanadrzu podręcznego ot tak z nawyku. ale już dwudziestocentymetrowego lusterka, którym mogłam bym była bez problemu zdekapitować kogobądź już nie znaleźli. ha.
b.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Czyli, po prostu, Benia liznęła wielkiego świata i... chwała jej za to, że nam te relacje złoyżyła, co byśmy teraz mogli wzdychali - ta to ma fajnie...
Bambulu