środa, 25 września 2013

Blitzaktion

śmigłam cija dzisiaj najszybszą delegacje świata ever. o szóstej rano wyruszyliśmy z romanem nowiuśką obwodnicą południową stolicy ku wylotowi na Śląsk nasz Górny i Dolny. obwodnica jest pieruńsko fajna, bo szeroka i pusta, przynajmniej o szóstej rano i jechało się jak z bicza trzasło, choć troszkę z lękiem, że miast Pyrzowic nagle osiągnę Kutno/Koło/Turek bo to są takie infrastrukturalne odnogi autostrady a ja w nich się mało rozumiem. S8, S2, S7, szarfes S. punktualnie o 10:05 odebrałam z samolotu mojego germańskiego gościa i pomknęliśmy ku Tychom, gdzie na nas czekał interesant. sunęliśmy S1 zmienną prędkości (nie ma chyba słowa określającego odwrotność) gdyż pół Śląska właśnie frezuje asfalt lub buduje estakady nieco dotkliwie zwężając trakty komunikacyjne więc jakby nie kłopotał mnie czas przejazdu, choć wg. wskazań zdrowego rozsądku i tachomierza Tychy winniśmy osiągnąć już kilka razy. ażeby zatuszować nieprzyjemne wrażenia z podróży nagabywałam mojego gościa miłym smoltokiem o logicznie niewytłumaczalnym spektrum tematycznym (Angela i co dalej, czy dziadek zbierał grzyby, ile waży kufel piwa na oktoberfest, o wyższości chińskich ślimaków nad ślimakami amerykańskimi itp., itd.). nie mam złudzeń, że uczciwie zasłużyłam na opinię całkowitego pomięszańca. na którymś etapie naszej peregrynacji z radością oznajmiłam gościowi look, look – to tu w tym zakładzie sprzedaliśmy ostatnio aż trzy wasze maszynki do robienia ping. i natychmiast doznałam takiego świetlistego ping w mojej świadomości, że owszem to tu ale to znaczy, że Tychy minęliśmy już dobre kilka mil nazad i nadal przemy w niewłaściwym kierunku. blamaż zrzuciłam na drogowców, którzy pryzmą żwiru przysypali szyld z właściwym skrętem, zawróciłam w miejscu piruetem i już o 11:35 byliśmy u bram interesanta. w półtorej minuty załatwiliśmy tradycyjną wymianę grzeczności oraz koszulek/ wróć/ wizytówek. germański gość wyjął z zanadrza teczki taki kolorowy rysunek przypominający dzieło Picassa z okresu kubizmu analitycznego i celując palcem w sam środek zapytał „ok.?”. interesant przez mgnienie oka zeskanował rysunek do mózgu i odpowiedział „ok.”. i tak nadszedł kres naszej wizyty. była godzina 11: 47. odwiozłam gościa na lotnisko, skąd o 15:50 rozpoczynał powrót do domu z przesiadką w tętniącej piwem Bawarii. chytrym podstępem nakłoniłam go do skonsumowania lotniskowego sznycla wiedeńskiego pamiętającego z wyglądu pierwsze powstanie śląskie, napoiłam znieczulającą dawką okolicznym - tu cytat – napojem otrzymanym w wyniku enzymatycznej hydrolizy skrobi i białek zawartych w ziarnach zbóż i poddanym fermentacji alkoholowej, wypaliłam fajkę pokoju i ruszyłam do domu. podczas gdy mój gość prawdopodobnie mościł się w kolei podmiejskiej unoszącej go do teutońskiego domu z ogródkiem (pełna nadziei, że lotniskowy sznycel nie spowodował perturbacji na żadnym z pokładów samolotów) ja stanęłam w Jankach u wrót stolicy o 17:30 i pełzłam w tempie górotwórczym ku staropańszczyźnianej. zachwalana powyżej nadal szeroka i pusta obwodnica południowa przechodząc łagodnie acz nieuniknienie w trasę toruńską pokazała mi o tej porze środkowy palec. zrobiłam jej więc vice versa i skręciwszy na most północny dotarłam do domu o 18:45 kiedy to mijała dwunasta godzina delegacji, która merytorycznie trwała 12 minut. no i kto jest miszczem?

b.

Brak komentarzy: