wtorek, 20 czerwca 2017

Ostatnia paróweczka hrabiego Barykenta, czyli najdłuższy wpis o najkrótszych targach.

Odpełzał maj ze swoją anomalią pogodową zamrażającą wpół rozkwitłe tulipany i skracającą boleśnie czas kwitnienia bzu (jak wychodziłam do sklepu bzową aleją kwiatostany zamknięte na ostatni guziczek nawet nie zdradzały swego koloru, gdym wracała tąże aleją ze sklepiku było już po ptakach, w rdzawych strzępkach kwiatostanu wiatr grał pozgonne). Nadpełzał czerwiec i gdzieś tam w samym środku środka zapaliła siemi jedna taka czerwona dioda i jak wzułam okulary to dostrzegłam neon: to my, targi. nadchodzimy i nic nas nie powstrzyma. Posiłkując się z dawna nabytym odruchem pawłowa otwarłam najpierwej szafę, by wydobyć z jej przepastnych czeluści stosowną garderobę. Konsekwentnie do bólu, jak co roku, nie byłam zaskoczona musząc stwierdzić, że niemiecka chemia strasznie skórcza tkaniny a płyny do płukania wypłukują z nich wszelką przyzwoitą elastyczność pozwalającą udawać, że z trudem (nasmarowana olejem kokosowym) ale się w te tekstylia wrzysam. No nie wrzysłam się. na szczęście tu, niedaleko Tarchomina, na centralnej ulicy Szczytna jest taki miły sklepik z garderobą, której rozmiar ukontentowuje, choć jego odczytanie powoduje długotrwałe migotanie przedsionków. Ponadto naszapanikochana, która nas tam obsługuje (niezwykła kobieta o anielskiej cierpliwości i w makijażu rodem z lat osiemdziesiątych – tak – błękit z różem na powiekach przechodzą płynnie w butelkową zieleń i z powrotem) potrafi wlot ocenić stan rozpaczy klientki i zastosować odpowiednie remedium znosząc setki wieszaków z kreacjami, podczas gdy petentka zalewa się łzami na zydelku utkanym z marzeń o talii Giny Lolobrigidy. Naszapanikochana lekko kolanem popycha nas w stronę przymierzalni, gdzie miejsca za mało na sukienki i bezdenną rozpacz. Więc. sukienki mają pierwszeństwo. Subiekta z wprawą godną Anny Wintour natychmiast stawia do pionu krótkim ta tak, ta nie, ta nie, ta nie, ta tak, ta tak, a to to mój płaszcz, proszę oddać. I takim sposobem nabyłam różowo popielate koktajlowe cudo w poziome pasy zapominając, że przy mojej sylwetce najlepiej będę w niej wyglądać leżąc, bo wówczas pasy będą pionowe, czyli wyszczuplające, prawda. Nie zastanawiając się jednak, czy będzie okazja poleżeć na stoisku targowym poczułam, że owszem, jestem gotowa po raz dwudziesty któryśtam wyruszyć na front prestiżowego miziania klienta dobrym słowem i uczynkiem a raczej wyszynkiem (w tym celu przećwiczyłam w domowych pieleszach „wściekłe psy”, „krwawą mery” a dla młodych menedżerów nawet flambirowany „shotB53”). I gdy tak wyposażona w profesjonalną oręż jęłam w myślach pakować kufry, na moje stanowisko pracy zaczęło spływać coś, co powoli przypominać mogło przygotowania do bitwy pod Verdun. Z pełną ofiar konsekwencją. Lufy armat niebezpiecznie zbliżały się bowiem do krawędzi mojego biurka a segregatory same układały się w okopy. Będąc generałem na mojej wysuniętej placówce serwisowej nie miałam serca zostawić tego pola bitwy samemu sobie na czas targów, choć w głębi jestestwa pobrzmiewało „rzuć to wszystko, wszystko co złe”. No nie miałam, nie miałam serca rzucić, zwłaszcza, że jestem na tej placówce generałem, ale również całą armią, koniuszym, kwatermistrzem i aprowizatorem. Tonąc we łzach tak wielkich, że zraszania nie potrzebowała naonczas cała Saska Kępa zakomunikowałam Ojcu-dyrektoru, że chlip, chlip w tymże roku pamiętnym nikutaniedarady żebym była na całych targach i wyłuszczyłam w szczegółach listę bieżących spraw grożących pożarem, wybuchem termojądrowym i upadkiem cesarstwa rzymskiego oraz umotywowałam swą odmowę udziału cytatem z klasyka „und alles nur, weil ich dich liebe”. zmilczałam oszywiście fragment, że „komm, ich zeig dir, wie gross meine Liebe ist, ich bringe uns beide um“. Państwo niegermaństwo sobie znajdą zapewne odpowiednik u niejakiego Michała W. Ojciec-dyrektor rzuciwszy przez prawe ramię lewym okiem na listę spraw „natychmiast-todo” zapytał czy to plan pięcioletni. Moje prawe oko zmroziło mu najpierw kawę w rosentalu a zaraz potem zahibernowało mu osocze krystalizując je na kształt ślicznych maciupcich kółek zębatych. po krótkich negocjacjach, których temperatura ułatwiła rozmrożenie (och okrutna nieprawda, nieprawda, o-d powiedział od razu a no dobra. no ale przecież muszę jakoś podkreślić mą na targach niezbędność, prawda) ustaliliśmy, że jadę owszem ale tylko na dzień montażowy i na pierwszy dzień targów a następnego dnia bladym świtem (Państwo sobie zapamięta BLADYM ŚWITEM, to ważne) wracam do stolicy pendolino, zanim na trasie Poznań-Warszawa rozpoczną się remonty wydłużające jazdę koleją do stopnia niesłychanego. Tym samym spadł mi z głowy kłopot, jak ubrać jedną sukienkę w paski poziome przez pięć dni, żeby za każdym razem wyglądać oryginalnie (na dzień piąty przewidziałam już jedynie wykonanie z niej turbanu, szczęśliwie nie doszło do ziszczenia). I jeden mnie jeno skrupuł trawił boleśnie pod żebro, bo albowiem natenczas targowy przybywał do Poznania połowiczny skład serwisu, czyli moje chłopaki, z którymi od miesięcy planowaliśmy pięciodniową integrację. Ale nie ma cwaniaka nad warsiawiaka. Ugadalim zawczasu, że wprawdzie ujadę przed czasem ale ostanę się na targową imprezę wieńczącą pierwszy dzień targów. i żadnych jeńców nie bierzemy (gdybym, ach gdybym, temperament moich serwisantów do pracy umiała przełożyć prostą łopatą na temperament imprezowy dwa razy bym się wokół własnej osi obróciła w nowiu i miast zostawać na wieczór targowy poszła na piechotę do stolicy zaraz po pierwszym dniu targów, no ale nie czas żałować róż gdy płoną lasy wspomnieńJ). Jak ustalilim tak zrobilim. W dniu montażowym spędziłam tradycyjnie trzy godziny w supermarkecie na aprowizacji stoiska. Za pazuchą miałam notatki: pięć osób stałej obsady, piętnastu do siedemnastu teutońskich gości w trudno rozpoznawalnej roszadzie kto kiedy przyjedzie i jak długo zostanie, plus odwiedzający stoisko goście. Te liczby zrobiły mi nietęgi mętlik w rachunku różniczkowym i funkcji do entej potęgi: jeśli każdy codziennie wypije jedną kawę/mało prawdopodobne, że jedną, to ile kaw półkilogramowych i ile śmietanek odtłuszczonych nabyć; jeśli każdy zje jedną paróweczkę hrabiego Barykenta a niektórzy dwie ale się nie liczy bo są też wegetarianie to ile paróweczek nabyć; jeśli każdy umoczy paróweczkę w musztardzie i słoiku korniszonów, to ile słoików musztardy i korniszonów dostarczyć na stoisko by wypaść komilfo a nie wypaść poza nawias cywilizacyjny jako banda skąpca. I tak przy każdym wiktuale: landrynki, śledzie, ser smażony, wasabi, pumpernikiel w kształcie okręgu o promieniu fi 5, kałbasa dobrze podsuszona kontra wędzonka krotoszyńska. Ludzie - tego by nawet Einstein swym bystrym umysłem nie objął. A ja i owszem. objęłam. Napełniony do imentu po trzech godzinach zakupów wóz(ek) nurzał się w zieloność i jak łódka brodził a ja szłabym tak pchając go aż do stepów akermańskich, gdyby nie kolega, co mię był wytrącił z poetycznego transu i z drogi na Krym ku Wielkopolsce nie nawrócił. Potem to już tylko nastąpiła akcja rozlokowania wiktuałów na stoisku czyli logistyczna szarada według specjalnego kodu (macie 150 lat na jego złamanie), przy udatnym i wydatnym udziale naszej ulubionej od lat hostessy (nietuzinkowa osóbka, wspaniałe i kochane blond cudo, które swoimi zasadami powala mnie zawsze na dywan mentalnie wysublimowanym rzutem dżudżitsu: ale beniu no co ty, nie możesz wycierać naczyń i owoców TĄ samą ściereczką. I nie, nie możemy NIE wytrzeć każdej truskawki, a słoiki z keczupem nie mogą stać obok majonezu. bo NIE).Pierwszy wieczór montażowy upłynął nam na rynku starego poznańskiego miasta w oczekiwaniu na strawę w pewnej wykwintnej restauracji. W tym czasie oczekiwania zapewne wykluły się z jaj i dorosły indyki, których fragmenty znalazły się w zamówionej sałatce, łososie zdołały pokonać najtrudniejsze wodospady i złożyć ikrę, z której wyrosły dorodne osobniki a ich mikry fragment zawitał na talerzu w otoczeniu brukwi wodnej (z wielkości łososia na talerzu domniemywam, że pozbawiony tej cząstki nadal pływa w wodach oceanicznych niezwykle szczęśliwy gdyż ubytku w korpusie nie zauważył) a rodzynki dodawane kompulsywnie do każdego dania zdążyły wyschnąć na słońcu skwarnej Afryki i jeszcze tego wieczora zostały dostarczone na stół przez marokańskich kajakarzy. Na szczęście na przystawkę podano sześć bochnów chleba i dwa kilo masła. Dzięki czemu nie umarlim z głodu czekając. A teutońskim gościom sączącym ente piwo wyjaśniliśmy, że to taka tradycja. Świecka. I obiecaliśmy, że jutro, ach jutro, to dopiero będzie fun. No aleśmy nie przewidzieli rozmiarów tego funu. Dla nielicznie/licznie mnie odwiedzających przypomnę, iż w roku uprzednim dla ubawu teutończyków spaliliśmy sobie/im hotel po imprezie integracyjnej. Z głęboko choć skrycie pokładaną nadzieją, że ich do targów zniechęcimy. Stało się zupełnie naprzeciwpołożnie. W tym roku nasi dostawcy walili do nas tłumnie jakby zaczadzeni dymem z pogorzeliska. A ponieważ spaliliśmy dotychczasową w Poznaniu najfajniejszą metę na imprezę targową, to targi wymyśliły: o, teraz zrobimy imprezę nad Maltą. To nawet rozsądne, gdyż bezpośrednia bliskość akwenu wodnego będzie właściwym zabezpieczeniem przed ponownym pożarem. Nie uwzględnili jednak tego, że w czasie imprezy targowej spadnie na centymetr kwadratowy Poznania tyle wody ile normalny strażak zużywa na gaszenie fabryki jarmarcznych koni trojańskich struganych z drzewa eukaliptusowego. Czyli dużo. Zgodnie niestety tym razem z przewidywaniami meteorologa, na wieczór targowy aura zaplanowała nieodwołalnie deszcz, deszcz w silnym natężeniu, ulewy, oberwanie chmur, burze, gradobicie i intensywne wyładowania atmosferyczne. Ole. No i stało się. ale. zanim się stało. staliśmy przed hotelem deliberując. Idziemy czy bierzemy taksówki. Nasza ulubiona hostessa zawyrokowała: to tylko kwadrans stąd, idziemy. Państwo sobie zanotują skrupulatnie w kajecikach, kwadrans wielkopolski zupełnie nie przypomina kwadransa z Mazowsza. Państwo sobie to przemnożą razy czy (3). Teutończycy spojrzeli w internet, skonstatowali, że za 20 min. będzie huragan z oberwaniem chmury i obliczyli, damy radę. i jeszcze nam pięć minut zostanie. I tak ubrani w stroje wieczorowe adekwatne do sytuacji ruszyliśmy świńskim truchtem na piknik w oparach upału i dymu z grilli gnani przemożną ochotą wychylenia zimnego piwa w sosnowym zagajniku. W połowie drogi , a było to jakieś dwa mazowieckie kwadranse od startu, horyzont wyraźnie pociemniał a my wyraźnie przyspieszyliśmy. Tuż przed domniemywaną metą, pędząc za naszą hostessą jak kurczaki za kwoką padliśmy ofiarą pierwszych wiader deszczówki a szum ulewy zagłuszał grzmoty, dzięki czemu zamiast zemdleć ze strachu (tak, należę do wąskiego grona panikujących brontofobów) zaczęłam przypominać mokrą włoszkę biegnącą w maratonie z Sycylii do Kalabrii środkiem cieśniny Mesyńskiej. Na oczekiwanej a domniemywanej mecie, którą potwierdziły wszystkie dwadzieścia cztery GPS nie było NIC. Dwukrotnie okrążywszy Maltę dotarliśmy do jedynie słusznych współrzędnych potwierdzonych przez satelitę chińskiego, rosyjskiego i peruwiańskiego oraz dostaliśmy telegram z międzynarodowej stacji kosmicznej: „TO TU”. A tu była jedynie knajpa, cała wynajęta dla cesarza Chin i jego dworu. I gdyśmy weszli na chwilę do środka aby zrobić dwadzieścia cztery kałuże przy barze, to poczuliśmy się, słusznie zresztą, zupełnie nie na miejscu. Dla kurażu wychyliliśmy mrożonej okowity, złożyliśmy ukłon cesarzowi i wyszliśmy dyskretnie, choć za sprawą okowity krok nasz mógł się kojarzyć z formą żurawia taichi.
Wieczór już zapadł głęboki, chmurna i lejna noc podsuwała samozsię wizję ciepłego i suchego łóżka. Ale determinacja wśród ludzkości by ostatecznie dotrzeć choćby na tratwie na imprezę targową była tak silna, że nie było odwrotu. Podany w korporacji taksówkarskiej adres, skąd chcemy być odebrani odbierał wszystkim mowę. Takiego miejsca nie ma, tam gdzie jesteście nie ma nic. I tu się co do joty zgadzaliśmy. Znaleźli się jednak jeźdźcy apokalipsy i rycerze burzy, którzy nas odnaleźli (szaleńcze machanie 48 rąk powodowało wir, w który wpadło kilka taksówek). Z braku miejsc kilkoro z nas jechało zgiętych jak scyzoryk w bagażnikach. Teutończycy, o których się obawialiśmy, iż rzucą w końcu germańskim mięsem o asfalt i zażądają zwrotu za bilet lotniczy do stolicy Wielkopolski i z powrotem mieli tymczasem miny coraz bardziej zachwycone a nasze ostrzeżenia, że taka nasza gościnność: mamy dla was cztery żywioły: w zeszłym roku ogień, w tym roku woda, w przyszłym tornado a potem trzęsienie ziemi przyjęli jak obietnicę stu hurys na łebka. Nasza wytrwałość w dążeniu na imprez została ostatecznie sowicie wynagrodzona, gdyż gdyśmy koniec końców dotarli na miejsce imprezy ślizgając się w błocie po kolana, oczom naszym ukazała się zalana ulewą polana na której trwał eksodus odwrotu. Wszyscy ci, co byli tu cztery godziny przed nami ( znaczy mieli dokładniejsze dane destynacji, pewnie szara strefa) zjedli kiełbasę, wypili browara z deszczówką i zarządzili gremialny odwrót. Dzięki temu nie było żadnych kolejek do grilla ani do barów, w których organizator rekompensując niedostatki pogodowe (nadal grzmiało i błyskało a deszcz siekł poziomo) rozlewał wszelkie trunki bez ograniczeń ( choć pierwotne założenie było piwo gratis, za wódke płać). Tak to więc na miejsce pikniku dotarłwszy zwartą grupą, poruszaliśmy się po polanie ruchem kulawego konika szachowego czyli od jednego zadaszonego baru do drugiego zadaszonego baru osuszając zasoby. aż. dotarliśmy do serca całej imprezy czyli do dyskoteki umca umca, gdzie stroboskopowe światło sprawiało, że pozostali acz zmoknięci i podrygujący goście wyglądali jak naładowana prądem grupa burzolubnych hatifnatów. Z tego co pamiętam, a pamiętam na pewno, że pamiętam fragmentarycznie, pewnie z powodu stroboskopu strasznie szatkującego rzeczywistość, muzyka była do bani co wcale ale to zupełnie wcale nie przeszkodziło nam rzucić się w tan pląsawiczny i rozepchnąwszy innych użytkowników parkietu wykonać kilka zjawiskowych figur, których mógłby nam pozazdrościć sam John T. A jednej zwłaszcza, podczas której zdarliśmy (no topsz, zdarłyśmy) z naszego niemieckiego kolegi wszelkie desusy od pasa w górę aby szczegółowo przeanalizować mieniącego się na jego plecach kolorami zroszonej tęczy wytatuowanego smoka. Ja nie wiem, jak ten młody człowiek tłumaczył się potem swojej narzeczonej z dodatkowych wpisów na tylnym korpusie okraszonych sercami przebitymi widelcem: tu byłam I. B. M. być może mówił, że go zaatakowały ptaki ciernistych krzewów, gdy na nie upadał smagany wichurom.
Nagle, ogłupiały burzą kurant zakukał dwa razy i didżej w mokrych słuchawkach zbyt intensywnie przewodzących prąd zapodał tadam tadam tadam Zenka. Tak. tak. tego Zenka Optyka od oczu zielonych. Państwo sobie nawet nie mogą wyimaginować jak nagła fala entuzjazmu uniosła polanę ponad zmokłe świerkowe czubki gięte do ziemi siklawicą, ponad Ratusz poznański, ponad wszelkie ludzkie pojęcie. I ja tu zrobię przed Wami szczery coming out – ja naonczas poszłam w tan z moim ulubionym serwisantem. Zenek intonował, ale to myśmy byliśmy liderami. zafurkotały w powietrzu nasze marynary, spod stóp leciały drzazgi świeżo rżniętego sosnowego parkietu, świat wokół spazmatycznie oszalał a my na chwile odlecieliśmy na odległą planetę by na niej zostawić dla potomności nutację muzyczną tego utworu żłobiąc ją stopami w czerwonym, gwiezdnym pyle. I tyle.
Ranek był ponoć dla wielu bolesny (co wiem z relacji. np. nasza ulubiona hostessa obudziła się w tapczanie pełnym traw i błota a jako nieprzeciętna pedantka i perfekcyjna pani domu poczuła, że tym samym jej dotychczasowy poukładany i sterylny świat osuwa się w bezdenną otchłań. ale. już na stoisku będąc, starannie polerowała porcelanę, w której roznosiła rano stosowne antidotum dla potrzebujących). Ale przedranek, kiedy prawie wszyscy jeszcze odsypiali nocne brewerie a ja gnałam na dworzec w ramiona pendolino ku stolicy, był jeszcze bardziej bolesny. Pamiętajcież, jeśli możecie, unikajcie stroboskopu. To on wszystkiemu winien. Zanim wsiadłam do taksówki, przed hotelem zza rogu wychynął mój ulubiony serwisant ( od razu mój zmaltretowany mózg wygenerował przekaz: przez te oczy zielone...żem się musiała przed pląsem siłom i godnościom osobistom powstrzymać) z filiżanką kawy i zaproszeniem na papieroska. I to było naprawdę kilimandżaro empatii. Padliśmy sobie w imprezą zemdlałe ramiona (ale żona, zahuczało być może echo, ale żona!? Ale jego żona nie ucierpiała a ja owszem a ja tak). gdy mnie z moich najkrótszych targów w siną dal ku dworcu PKP odwoził elokwentny i szczęśliwy taksówkarz (naprawdę, są tacy mówię wam), na moście minęliśmy pewnego osobnika z teczką. po zabłoconych nogawkach spodni poznałam, iż niechybnie to kolejna ofiara imprezy. Od tego Pana, w minikonkursie, po wielu trudach wygrałam osobiste, Imienne (sic!) zaproszenie na święto wina w Zielonej Górze. Tak więc Zielona Góro- ahoj, we wrześniu przybywam. A tymczasem usadowiwszy się w wagonie machałam mentalnie Poznaniowi na pożegnanie a w zasadzie machałam z sentymentalną łzą w podpuchłym oku ostatniej paróweczce hrabiego Barykenta. Idzie nowe.

Co tak dudni, co tak grzmi?
Niebo huczy, ziemia drży.
Czy wichura groźna dmie?
Czy to burza idzie? Nie!
To idzie młodość, młodość, młodość
I śpiewa chórem piosenką jak wiatr
I spadnie jak burza,
Jak w maju ulewa
Po której odradza się świat.

b.

4 komentarze:

BratZacieszyciela pisze...

Fascynujące!!! Nie można się oderwać! A przeczytałem bez omyłkie 'sklepy akermańskie' i piękna nazwa centrum handlowego by była...

benia pisze...

zaiste, piękna omyłka. Akerman = "Biała Twierdza".napada na nią ludzkość nie z szabelką a z biletami NBP a łupy pakuje w wozach zaparkowanych na poziomie "koralowe ostrowy burzanu" lub "kędy wąż śliską piersią dotyka się zioła". Pani Minister Edukacji powinna nas w tej inicjatywie niechybnie wesprzeć.
b.

ZołzaTexa pisze...

Nie ma to, jak się zabawić😂😁😀a na kaca to podobno najlepsza praca
Pozdrawiam
zolza73.blogspot.com

benia pisze...

toteż ja do pracy świtem bledem gnałam po szynach. opinię, że lekiem na kaca praca wkładam między bajki. no chyba, że jest to praca przy gotowaniu kapuśniaku wzgl. barszczu czerwonego wzgl. rosołu z kołdunami. niestetyż to nie moja (natenczas) branża;) b.