piątek, 13 stycznia 2012

o skutkach swobodnie pojętego wolnomularyzmu

zupełnie nierozważnie podczas naszej wspólnej letniej z moim germańskim towarzyszem przeprawy przez polskie wiodące w przemyśle zakłady zrobiłam wykład na temat staropolskiej tradycji picia wysokogatunkowego etanolu z ziemniaka. wykład teoretyczny znalazł od razu głębokie zrozumienie u słuchacza i zaskutkował chęcią praktycznego, organoleptycznego poznania tajemnic tego wytwornego napitku. oni tam wszakże mają te swoje sznapsy na gruszce i na wisience, ale gdzie im tam do mocy rażenia kubków smakowych, i nie tylko, naszego przaśnego destylatu okowity. konsumpcja ukontentowała naonczas towarzysza wielce a wielce, choć propozycja zakąszenia przynajmniej plasterkiem korniszonka została z miejsca odrzucona jako niekonweniująca i tak to wyhodowałam sobie na własnej piersi konesera degustatora bez zagrychy. powróciwszy zimą (zimą ???) bumerangiem na mej ojczyzny łono teuton ten postanowił przywołać nabyte w lecie nawyki a nawet zwielokrotnić doznania. Szlus szlusem - koniec końców , wieczorami, po odbytych w podkarpackim przemyśle konsultacjach na temat wyższości sinterkorundu nad elektrokorundem okupowaliśmy bar sącząc bez konsumpcji zmrożoną wódkę. sote. palec wyższej instancji, że mam czerep ze stali wysokostopowej hartowanej bo nawęglanej bo inaczej musiałabym się, bez tej zagrychy, niechybnie z zydelka pod bar z łoskotem osunąć. choć wogle proszę ja was co to za picie wódki małymi łyczkami. teuton albowiem wykontycypował sobie, iż wutkie się sączy niczem singielmalta powoli, statecznie i na raty. ta cywilizacja germańska to jednak dziwna jakaś. jak mu zaprezentowałam, że należy haustem do dna raz dwa i wstrząsnąć się z rozkoszy to po dwóch kolejkach się mi osuwał chłopina z hokera niczem omdlała na widok gołego torsu gladiatora dziewica. ale udało nam się takoż skosztować rzeszowskiej kuchni regionalnej. pewną trudność (głównie nomen omen językową) napotkałam chcąc przekonać towarzysza przemysłowej doli, że oto grillowane gęsie wątróbki na grysiku z blanszowanym szpinakiem w sosie porzeczkowym należą do tradycyjnych dań regionalnej kuchni południowo-wschodniej ojczyzny Łukasiewicza Ignacego a fioletowa zupa z oliwek okraszona oliwa truflową jest podkarpackim daniem budowniczych ropociągu Jasło-Krosno-Gorlice od niepamiętnych czasów. sceptycyzm teutona dał się tu wyraźnie odczuć, ale za to bez protestu skonsumował i zapałał miłością dozgonną do żuru i flaków (aż dziw, że prześledziwszy moje gestykulacje, wynikające z braku wiedzy o germańskich odpowiednikach anatomii przewodu pokarmowego świni pospolitej lub krowy rasy nizinnej odważył się na te flaki – ja bym się solidnie wzdrygła jednak). pozatym delegacja nasza przebiegła nader spokojnie z wyjątkiem może przypadków, kiedy to gnani nieposkromioną chęcią przemieszczania się z punktu a do punktu b musieliśmy pokonywać szosami regionalnymi odległości pomiędzy. otóż okazało się, że teuton wielce wrażliwy jest na przestrzeganie przepisów ruchu drogowego i w trasie zastygał mi nagle jak stalaktyt krasowy gdym miast zasugerowaną prędkością 50 km/h cięłam podgórskie serpentyny 80 km/h gdyż albowiem szosa była sucha, pusta i na dwie pęci szeroka a casu było jakosik mało coby klienta w fabryce jeszcze zastać, nie zaś w chaupie przy zupie z oliwek z truflowa omastą. a kiedy nas, stojących w szczerym polu pod czerwonym semaforem, wyminęło kilku tubylców rzucając nam, karnie stojącym przed nieco jeno niedomkniętym szlabanem, wzgardliwe spojrzenie, to omalże wymagał interwencji defibrylatora. próżno mu też tłumaczyłam, że no owszem, może i wjechałam pod prąd w ulicę jednokierunkową ale ojtam. zdziwienie rosło mu na twarzy niczem cyferki neonu z długiem publicznym przy rotundzie. zaiste naród teutoński jest cholernie usystematyzowany, przepisom wiernopoddańczy oraz do bólu skostniały i głuchy na realne wołanie rzeczywistości. przekroczenie danego znakiem drogowym nakazu wywoływa w tem narodzie natychmiastowy skurcz komór i odruch wszczęcia uświadamiającej innowiercom i i obrazoburcom przewinienie krucjaty z karą cielesną włącznie. no to aby mu ostatecznie i dla zachowania dobrego wrażenia z wizyty w Lechistanie wyjść naprzeciw oczekiwaniom oraz zadośćuczynić szarży przebytej na karkołomnej górskiej trasie Rzeszów-Krosno, sunęłam sobie romanem nostalgicznie, zgodnie z przepisami ajakże, drogą hm „szybkiego” ruchu na odcinku Rzeszów- lotnisko w Krakowie, gdzie samolot już grzał silniki do odlotu teutona . mijały nas tiry, małe fiaty, pastuszek na osiołku i babina pieszo z chrustem na plecach. roman się gotował, teuton miał palpitację i tuż przed Krakowem i zawałem poprosił, cały w bólu i rozterce, o nadużycie przepisów ruchu drogowego. poczem prawie zemdlał rażony swoją niesubordynacją i nie cuciłam go aż do Balic, które osiągnęliśmy za pomocą pedału gazu romana na tyle wcześnie, by jeszcze wychylić filiżankę nieco lurowatej pożegnalnej capuccino i wypalić stresoujarzmiającą fajkę. może i oni tam, za zachodnią granicą Odry i Nysy, mają swój wszechpanujący, światporządkujący „ordnungmusssein”, ale my tu, na wschodnim brzegu rzek granicznych mamy swoją słowiańską, ułańską fantazję, która nam pomaga ujarzmiać świat wbrew otępieńczym przepisom i nakazom. i póki tchu w płucach opowiadać się będę za człowiekiem wyzwolonym od (czasem) niemądrych reguł i przepisów.
b.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Po takich wrażeniach myślę że on tu juz nie wróci....
Aż strach sie bać co on opowiadał żonie i dziatkom po tej szaleńczej podróży po naszym pięnym, słowiańskim kraju, płynącym wódką i flakami....
alaska

Anonimowy pisze...

a ja myślę, że wróci szybciej, niż się spodziwacie:) i z kolegami...
JU

BratZacieszyciela pisze...

wroci wroci, i sam bedzie chcial sprobowac polamac przepisy, a malo to takich na miemieckich blachach, jak burki spuszczone z lancucha...