czwartek, 15 listopada 2012

święto niepodległości gęsi

otóż. owszem. poddawszy się wielowiekowej tradycji postanowiłam dzień niepodległości uświęcić gęsią. pieczoną. osobiście i w całości. wrong, wrong, wrong ajdija. a mówili eeee. mówili zrób schabowe. a jednak. poszłam, wywlokłam z pewnego centra handlowego prawie siedem kilo gęsiny i zataczając się wrzuciłam do bagażnika romana. roman jękł był i przysiadł. gdybym miała taczkę, wywiezłabym ptaka z parkingu do domu. z powodu niedostatku (taczki, nie ptaka) dotaszczyłam , pogłaskałam i usunąwszy w lodówce dwie półki umościłam ptaku gniazdko w celach rozmrażalnych. po całej nocy gęś wydawała się równie dobrze skuta lodem jak najprzódy. hm. wytaszczyłam zwierze i umieściłam we wannie w celach zmiany stanu skupienia. po dobie gęś sklęsła nieco, acz na wadze nie ubyła. z wagą, a raczej z nadwagą mam do czynienia na codzień więc się nie zasromałam. zasromałam się jednak niczym jak co dzień stanąwszy przed szafą , choć tym razem przed szafką kuchenną „ no i co ja mam na ciebie włożyć” a w zasadzie i w co ja ciebie ptaszyno mam włożyć. wszelkie posiadane blachy mieściły co najwyżej kuper, reszta ptaka wypływała somnambulicznie na boki. upchałam ostatecznie zwierzę w największą z posiadanych blach. wyglądała ta gęś jak ludzik miszelę w przykusym wdzianku. ze wszech stron wypływały na wolność dobrze otłuszczone płacie . ale. nie było innego wyjścia. załączyłam piekarnik. po pierwszych dwóch godzinach nic. gęś blada jak gnijąca panna młoda i jeno niedoskubane piórka stawały nagle sztorcem. w książkach mówili, że gęś nad słomą należy opalić. no to z braku słomy oddałam ją we władanie elektryki. po trzech godzinach zaczęła wytapiać tłuszcz. częstokrotność oraz częstotliwość odprowadzania wytopionego tłuszczu z płytkiej brytfanny zaczęły mi doskwierać w godzinie czwartej pieczenia, kiedy to kolejny litr łoju jął wypływać wprost na dolną blachę wzbudzając tym samym gęste kłęby żrącego dymu. skuteczne a szybkie usuwanie tłuszczu zanim zechce wybuchnąć w piekarniku były czynnością żmudną i wredną. najchętniej zassałabym wytop w gumową rurkę i siłą grawitacji zlała do gara ale. zassanie płynu o temperaturze 97 stopni C przez zimnolubny przewód nie rokowało. ekwilibrując łyżeczką i parząc nadgarstki dobywałam łój niczem pierwsi osadnicy w teksasie z dołków naciekających naftą. tymczasem gryzący dym osiadał na firanach, meblach i panelach. podczas więc gdy ptaszysko miało przyjemną sunę o majerankowym aromacie, ja łzawiąc i machając ścierą próbowałam eksterioryzacji dymu z apartamentu. szczytem było wylanie całej zawartości tłuszczu nazbieranego w dolnej blaszce centralnie na kuchenną podłogę. zamkłam wówczas piekarnik z piekielnym hukiem, schowałam się w łazience w celach resuscytacyjnych i obmyślałam przez kwadrans alternatywne menu oraz jak te gęś bezkolizyjnie przekazać na rzecz mpo. po tym kwadransie ptak nagle pozłocił skórkę i zaczął w końcu pachnieć. szczwana sztuka, pomyślałam. na litość i kubki smakowe mnie bierze. był już dość późny wieczór gdy nastawiony w kuchence na pięć godzin pieczenia budzik zakukał trzy razy. Over – odbębniłam w patelnię. starłam dym z twarzy i poszłam spać. w nocy budził mnie ostry zapach spalonego tłuszczu i wizja gęsi demolującej mieszkanie. świątecznego poranka, kiedy tylko wstały zorze niepodległości , wytaszczyłam gęś z piekarnika i rzuciłam na blat z zamysłem poporcjowania. że niby sekator i ostry nóż. pfff. zapomnijcie. pół godziny nierównego wrestlingu. jakbym walczyła z szalonym hulkiem hoganem naszpikowanym wysokooktanowym ziołem. szczątki, które udało mi się z pomocą łomu i siekiery wyrzeźbić raczej mało przypominały schludne kąski. podobny, acz mniej absorbujący efekt uzyskałabym wsadzając gęsi w kuper granat bez zawleczki. przy czym muszę nadmienić, że z tego sześciokilogramowego ptaka nagle kąsków jadalnych nie było aż tak wiele. odjąwszy tytanowy kręgosłup, na którym uwarzyłam, ponoć zdaniem znawców, znakomity wywar, stanęłam przed wyzwaniem ugoszczenia gości koszmarnie podzielonymi fragmentami ptaka zawierającymi prócz kości i piór fragment pieczystego z przypieczoną skórką. zaproszona rodzina okazała daleko idącą wyrozumiałość i przychylność. omaszczenie gęsi pieczonymi jabłkami, żurawiną na czerwonym winie i kluskami śląskimi prawie skutecznie zamaskowało moją indolencję w zakresie. jednak jeśli kiedykolwiek przyjdzie jeszcze do mej pustej głowy pomysł zapodania pieczonej gęsi to przysięgam. oddam ją w outsurcing. do pieczenia w solarium.

b.

ps.
przypomnijcie mi, żebym Wam kiedyś opowiedziała, dokąd prowadzi czytanie dość hmmm... kontrowersyjnej, dziwnej a nawet okropnej książki w pociągu relacji Katowice-Warszawa.

4 komentarze:

BratZacieszyciela pisze...

do tego cala w buraczkach, tak to byla dziwaczka...

Anonimowy pisze...

Benia nie jesteś sama! Kilka lat temu zapragnęła mi się reminiscencja z dzieciństwa i zakupiłem udziec gęsi (nawiasem mówiąc prawie 2 kg!) do upieczenia na święta. wymasowałem ziołami i do pieca. Jedna godzina, dwie, trzy - twarda. Cholera mnie wzięła i poszedłem spać. Rano planowałem ów udziec wyrzucić, ale jak spróbowałem to usiadłem z wrażenia - smak pierwsza klasa.
Łącze sie więc z Tobą w bólu twórczym.
Teraz zaś rozglądam się, gdzie by tu można "na krzywy ryj" wkręcić się na już upieczoną.

Anonimowy pisze...

Zapomniałem się podpisać - BAMBULU ! To ważne, gdyby np. Benia planował wyprawić balet z gęsią pieczoną w tle, żeby wiedziała, kogo zaprosić, aby docenił wkład pracy
Bambulu - tu i powyżej...

Anonimowy pisze...

I ja tam byłam i się gęsiną raczyłam. A Benia nie dopisała że serwowano także pyszną kapustkę czerwoną i rogale marcińskie. Tak właśnie świętowaliśmy sobie Niepodległość.
A teraz pora szykować się do robienia świątecznych pierniczków.
Alaska