sobota, 24 listopada 2012

z pamiętnika czytelnika


otóż. wiedząc, że będę jechać jednego dnia na trasie Katowice-Warszawa-Katowice bardzo starannie przygotowałam sobie lekturę. w tamtę stronę inną i na powrót inną. bardzo inną. w przedziale pełnym pracowników pewnego ministerstwa, co lewym uchem podsłuchałam bezwiednie, wyciągnęłam w pociągu relacji W-wa-Katowice segregator z kolorowymi rysunkami frezów obwiedniowych i zatopiłam się w wiedzy merytorycznej przed ważkim spotkaniem ze specjalistami, którym moją wiedzą mogłam ewentualnie powycierać mokasyny. będąc jednak niemłodą adeptką w branży jakoś tę swoją mikrą wiedzę przekazałam na spotkaniu bez jednoznacznego blamażu. z pewnym zresztą nieoczekiwanym zdziwieniem, że równie dobrze można gadać o pogodzie jak o stali proszkowej lub azotku tytanu. no topsz. nie zjedli mnie, choć mogli. w drodze powrotnej postanowiłam oddać się świeżo nabytej Literaturze. a raczej, jak się niebawem okazało, literaturze. bite trzy godziny koszmarnej udręki, flaków wywalonych prosto z trzewi, bluzgów, przekleństw i debilnych rozterek. przysięgam, jak nigdy dotąd gotowam była każdą przeczytaną stronę wydrzeć z książki i porwać na drobniutkie strzępki, żeby nikt nigdy już tego czytać nie musiał. z każdym rozdziałam rósł we mnie wstręt, szok i niepohamowane obrzydzenie. choć. jednak. mimo wszystko. walczyłam. przekonana, że przecież autor utaił tu jakieś głębokie przesłanie i tylko mój pensjonarski umysł nie potrafi do niego dotrzeć. autorowi dałam szansę. lekturę skończyłam. głębia mych przemyśleń na temat nie sięgnęła grubości włosa. pomyślałam, że oto zetknęłam się z jakimś dziełem genialnym i gdzie mi tam pojąć o co w ogóle chodzi. gdy siedząca obok mnie współpasażerka poprosiła o polecenie tej książki, gdyż widziała z jakim zaparciem (to fakt, z prawdziwym zaparciem) czytałam przez trzy godziny, nagle i dla niej nieoczekiwanie odparłam, że nigdy w życiu. nigdy jej tej lektury nie polecę i w ogóle nikomu gdyż to jest takie... takie ... niestrawne ? okropne? bełkotliwe? beznadziejne? pani wydała się baaaardzo skonsternowana ale nie nalegała. ja natomiast poczułam, bodajże pierwszy raz w życiu, że przeczytałam coś literacko naprawdę okropnego. i bardzo mi z tym było źle. słowo pisane w książkach otaczam a priori czcią i szacunkiem. książka może mi się nie podobać. wydawać błaha, licha, nieciekawa. ale budzić taki wstręt i odrazę – takiego doświadczenia jeszcze nie miałam. strapiłam się więc wielce myśląc w pierwszym rzędzie, że to ze mną, nie z tą książką jest coś nie tak. prawie się pogodziłam z tym, że tkwi we mnie jakaś ułomność, która nie pozwala się napawać lekturą. do czasu. gdy przeczytałam fragment najnowszej książki Waldemara Łysiaka poświęcony literaturze polskiej pt. „KARAWANa LITERATURY”. duża część dywagacji pozostała dla mnie nieco niezrozumiała. i wcale nie godzę się z opinią autora, że współczesna literatura polska dzieli się na li i jedynie popową (płytką) i (pseudo) awangardową (czyli niby taką z psuedo-głębią i psuedo-wieloznacznością). w każdym bądź razie w pewnym momencie W.Ł. przytoczył na obronę swojej tezy opinię. wprawdzie o opiniodawcy W.Ł. wypowiedział się raczej z charakterystyczną dla swoich przekonań dezaprobatą, jednak ta opinia w punkt trafiła w moje przekonania. zwłaszcza, że autorem opinii jest mój ulubiony Piotr Kofta. napisał on m.in. coś, co w stu procentach odzwierciedla moje odczucia po lekturze na trasie magistrali węglowej, choć tyczy się zupełnie innej książki tegoż samego autora:
„... okazało się, że sama sława nie wystarczy do napisania przyzwoitej prozy, o czym najboleśniej przekonał się Sławomir Shuty wydając absolutnie niestrawną powieść „Ruchy” (w mojej wersji „Jaszczur”) - bełkotliwą..., rzecz nieporadną językowo i pustą jak wydmuszka...”

W dodatku W.Ł. zechciał przytoczyć też opinię kolejnego mojego ulubionego, a przez siebie raczej nie lubianego, autora tj. Jerzego Pilcha , który o literackich współczesnych eksperymentach pełnych postmodernistycznej nowatorskiej głębi i wieloznaczności wypowiedział się tak oto:
„...liczni współcześni pisarze polscy uważają, że owszem, ich dzieła są niezmiernie, a przynajmniej wystarczająco gęste, wieloznaczne, zagadkowe i ciemne, tylko płytka krytyka tych walorów nie jest w stanie zauważyć i docenić”

tym samym czuję się rozgrzeszona z mojej awersji i nietolerancji kolejowej lektury.

wysłuchałam dziś kilku piosenek Jaromira Nohavicy z Jego najnowszej płyty. tu język czeski ni śmieszny ni tak znowu łatwy do zrozumienia . a jednak. wzruszyły mnie i poruszyły wielce te tylko w ułamku procenta zrozumiałe przeze mnie teksty. nie mówiąc o ślicznym brzmieniu akordeonu. świat jest dziwny. dobrze, że na jednego Pana Shuty przypada jeden Pan Nohavica.

b.

1 komentarz:

BratZacieszyciela pisze...

pszepjenkna jest ta twoja interpunkcja, pszepjenkna, i o dziwo, wcale nie przeszkadza w sledzeniu sensu przekazu, PaniAutorko!
A zaparcie pieknie wkomponowane, jakaz wspaniala dwuznacznosc!