sobota, 17 sierpnia 2013

amarantowy szwed obrzucony kamieniem


ponieważ po urlopie stan konta wskazuje mi minus 36 pln postanowiłam, że to dobry czas by udać się do szwedzkiej jaskini w celu nabycia drobiazgów, które zmienią amplua mojego apartamentu. minus 36 nie pozwala na szaleństwo, jakie gotowam bym była popełnić przy plus 36. albowiem mogę, z wysiłkiem, ale mogę przejść mimo ulubionej galerii garderoby mało używanej i jeno zza krat ogrodzenia rzucić nań okiem lewym(to to sokole, ino minus 4 z haczykiem). mogę zupełnie swobodnie chodzić w dziurawym bucie po sklepie obuwniczym i w bucie tym wyjść. ale gdy się we mnie włączy opcja – dekorujemy apartament – mogę tylko jak somnambulik podążyć, gdyż jest to imperatyw tak natrętny, że musieliby mnie związać tytanową liną i trzymać pod lodem aż mi minie. bardzo, bardzo podoba mi się hasło widniejące co kilka metrów w szwedzkiej jaskini – potrzebna cię dodatkowa ręka. o tak. nim przeszłam pierwsze 30 metrów były mi potrzebne wszystkie ręce kali. ponieważ cel wizji dekoracji miałam klarowny zawiesiłam się nad półkami tylko kilka razy i wyszłam z jaskini zanim wizja zaczęła ewoluować w kierunku – zróbmy sobie gaudiego w miksie z dalim. następnie kilkanaście godzin zajęło mi selekcjonowanie dotychczasowych domowych durnostojek zbierających imponujące pajęczyny niezwykle pracowitych pajęczaków wszelkiej maści. dwa studwudziestolitrowe worki nieselekcjonowanych (przyniniejszym dziękujemy gminie, że nie zdążyła z wprowadzeniem w życie ustawy śmieciowej) zasobów regału i półek po kryjomu wyniosłam bezksiężycową nocą zasilając zasobniki mpo. mimo to w apartamencie nadal panował chaos a podłogę grubo ścielił dywan suszonych putpuri z prawdopodobnie xx wieku oraz nadgryziony przez wszędobylskie mole makaron rosołowy dwujajeczny w krótkich nitkach( nie durum. gdyby był durum tobym pieczołowicie zebrała). noc była głęboka, psy się uśpiły i cośtam kląskało w jaworze. zgasiłam światło w nowym abażurze i chrzęszcząc stopami po dywanie ze starych organicznych skorup zawiesiłam zmianę dekoracji do sobotniego poranka. a przyszedł cion już o szóstej rano (mam beznadziejnie spaczony i niereformowalny zegar biologiczny) i dreptając w miejscu niecierpliwie czekałam dwie godziny żeby włączyć elektroluks w godzinie powszechnie akceptowalnej przez ogół i tak wyjechanego na długi weekend społeczeństwa. albowiem. gdyby mi ktoś z sąsiedztwa dajmynato o 4:30 załączył był odkurzacz to bez ogródek, lecz w pidżamce, poszłabym i wyrwawszy osobnikowi kontakt kurzozasysacza z gniazdka kablem związałabym sprawcę i posypawszy świeżo rozdrobnionym pieprzem kajeńskim upchła w najmniejszy słoik po zepsutych piklach ze skisłą zalewą. uruchomiony odkurzacz kilka razy stwierdził, że no pasaram. no ale jak nie, jak tak. wszyściuchno już było niebawem na miejscu, nowe kapy, nowe poduchy ( ozdobione motywem nagrzmoconych czymś zapewne mocno halucynogennym sów), nowe (oczywiście, że bardzo inne niż poprzednie!) durnostojki, nowa bazylia (stara okazała się okazem nieodpornym na upał i suszę, dziwne) lecz efekt końcowy był jakiś taki, powiedzmy średni. cóś było brak. cóś było nie tak. to cóś czyniło mi z apartamentu czegoś ćwierć albo pół. ale nie całość! zaniechałam dochodzenia sedna i machnąwszy zmitrężoną sprzątaniem ręką udałam się na wycieczkę rowerową licząc na zidentyfikowanie brakującego elementu. i to był strzał w jasne tarczy światło. nabyty w naszym ulubionym składzie rzeczy zupełnie zbędnych innym ludziom maluśki obrazek jelonka chłeptającego wodę w świetle księżyca na tle bezlistnych, jesiennych drzew w otulinie szmaragdowej mgły, w stylu japońskich grafik, za całe 5 złotych polskich uczynił mi w apartamencie postęp, jakiego nie zdołała dokonać cała stojąca perwersyjnie funkcjonalnością szwedzka jaskinia. ale. nadal doskwierał niewielki braczek nie rzucony na rynek. i całość nowego anturażu nagle uratowała maleńka poduszka w kolorze zdziczałego cyklamenu traktowana dotychczas jak siedemnaste koło u kulawego wozu, nabyta jako zestaw nierozłączny z wykwintną plażową torbą, co się była już dawno po dwukrotnym użyciu zgodnie z instrukcją obsługi rozpadła na wiotkie sizalu sztucznego pojedyncze włókienka powiewające na wietrze jak różowe babie lato. rozrzucone tam i owam sześć kilo kamieni przytarganych znad bałtyku dopełniło gustownie, co do dopełnienia pozostało. sześć kilo kamyczków osobiście wytarganych z plaży w upale i skwarze, pięknie gołębioszarych i brudnoróżowych, dopieszczonych przez fale więc gładkich jak ugotowane jajo popieprzone drobno mielonym pieprzem. w sumie więc nowe ampula apartamentu zawdzięczam głównie narodowym surowcom naturalnym oraz dawno nie penetrowanej przepastnej szafie. a szwedzkiej jaskini, no cóż, oddając sprawiedliwość, zawdzięczam klasyczne i czyste tło dla szaroburych (pszprszm: marengo) słowiańskich otoczaków i niewymiarowej, sizalowej poduszki w odcieniu podrasowanego nadmanganianem potasu chłodnika litewskiego.

b.

2 komentarze:

BratZacieszyciela pisze...

no ale foto dzie?????

benia pisze...

a foto w pernambuco! nie dodajom sie. ja wiedziałam, że tak będzie.:(