środa, 10 września 2014

a w górach już (ponoć) jesień


o Casanova Lerrone, gdzieśmy mieszkali piszą, że liczy 7.065 mieszkańców. nie wierzcie. według naszych wnikliwych, tygodniowych obserwacji liczy 7 a w porywach 7,065 mieszkańca, kilka kotów i tysiące cykad. podobnie jest z sąsiadującymi wioskami, gdzie stare budownictwo mieszkalne mogłoby służyć za scenerię filmu o opuszczonych dawno temu miejscach. w oknach omszałe szyby, na podwórkach porozrzucane doniczki i stuletnie krzesła bez co najmniej jednej nogi. trudno ocenić od ilu dziesięcioleci domostwa się rozpadają, krusząc wokół pył z piaskowca czy gliny, możliwe że podtrzymywane jedynie pnączami bluszczu i winorośli oraz siłą rozpędu średniowiecznych budowniczych. i tylko ogródki z wypielęgnowanymi grządkami warzywnymi świadczą o obecności. ale. równie dobrze może to być teren eksperymentalnej uprawy fitogenetycznej prowadzonej na odludzi przez marsjan, choć jeśli wszechświat jest nam podobny to raczej przez wenusjanki. oddajmy jednak rzeczy osąd sprawiedliwy, że tym wsiom-miasteczkom nie brak uroku i podnoszącej gęsią skórkę na sztorc tajemniczej aury. zwłaszcza, że są w sposób niezwykle widowiskowy poprzyczepiane do stromych zboczy i wiodą do nich serpentyny dróg szerokich/wąskich na jednego osiołka z wiązką chrustu na posiwiałym grzbiecie. względnie na skuter mocno ściśnięty chudymi szkitami. po wizytacji regionalnego kurortu Alassio domniemywam, że wszyscy mieszkańcy na czas lata przenoszą się na nadmorski deptak, gdzie w oparach kawy, frutti di mare i olejków opalających kontemplują zachody nad liguryjskim morzem, które podobnie jak w Chorwacji nie jest zorientowane w kwestii immanentności generowania fal, tylko plaskate jest i trochę nudne. plaże zaś, wypełnione do szczętu geometrycznie i symetrycznie wytyczonymi rzędami leżaków z parasolkami czynią naszym nadbałtyckim reminiscencjom dzikich plaż jakiś taki dyskomfort i absmak. wąskie są jak stringi. jeśli piach to w odcieniu marengo (czytaj bury gołąb utytłany w błocie), jeśli brak piachu to nadwyżka kamyczków w tonacji zużytego zmywaka. a korzystających z dobrodziejstwa kąpieli w morskiej kipieli/topieli tambylców prawie nie odnotujesz. preferują snadź leżakowanie w zdyscyplinowanych rządkach. co kraj to obyczaj. i bynajmniej nie zżymam się na plaże bowiem wiedziały gały co będą brały i wcale nie plaże były naszym celem. choć i oczywiście gnani podzwrotnikowym upałem zamoczyliśmy kupry w morzu razy kilka, a najbardziej piękne morze szmaragdowe, ciepłe i o dnie piaszczystym spotkaliśmy w okolicach Bergeggi, które to miasteczko chcieliśmy zobaczyć z samego jego szczytu ale się okazało, że szczytu miasteczko jakby nie posiada ino pnie się i pnie i pnie wciąż wyżej a tymczasem do morza o kuszącym błękicie i pożądanym chłodzie w zenicie coraz dalej i dalej. no. tośmy przestawili romana w tył zwrot i zjechaliśmy ku morzu. tu na nas czekał zonk w postaci gigantycznego odpłatnego (z któregośmy wymyknęli bez uiszczania, gdyż system opłat przerósł był naszą inteligencję a uprzejmy carabinieri zoczywszy nemtudom na naszych obliczach litościwie, bez uiszczenia, otworzył nam szlaban już po moczeniu kupra) parkingu na tyłach portu. no ale przecież kilka tysięcy samochodów i ich pasażerowie nie może się mylić. tu musi być wszak dobra plaża. zaparkowalim, wdzielim kąpielowe i poszlim. woda morska była boska a na deser w środku dzikiej, choć gęsto zaludnionej plaży wyrastały znagła i niespodziewanie prysznice z wodą słodką, więc zmywszy świeżo nabytą sól liguryjską wróciliśmy na parking. gdzie się okazało, że gnani nieodpartym imperatywem kąpieli w kipieli zostawiliśmy otwarte auto. ale nie, że niedomknięte. rozwarte. na całą dopuszczalną szerokość. a w środku. dokumenty, portfele, karty kredytowe nieco już wojażem uszczuplone ale jednak. i nikt, literalnie nikt tego nie tknął był. wysnuwam, że szczytowa godzina sjesty ubrana w wysokie rejestry temperaturowe a tym samym nieobecność ludzkości na parkingu oraz święty Brunon Kartuz opiekun obłąkanych sprawili, żeśmy nie potracili cośmy potracić bezrozumnie mogli. i dzięki temu szczęśliwemu zbiegu okoliczności stać nas było na kolację w klimatycznej knajpce Osteria, położonej w zasadniczo głębokiej nicości, a jednak o rzut dorodnym melonem od naszej kwatery, pośród gajów oliwnych i krzaków papryki. cykady grzmociły w tymbalowe odwłoki jak oszalałe, wieczór nadszedł łagodnie, przemieniając upał w ciepłą rześkość a kelner ślicznie mówił po angielsku, choć prawdopodobnie nic w tym języku nie rozumiał. złożyliśmy zamówienia podpierając się nieco podręcznym słownikiem polsko-włoskim (i nie, nie był to dział : rozmówki na poczcie/w aptece/w mydlarni), mniemając naiwnie, że tu w Ligurii to język powszechnie znany i używany. błąd, błąd, błąd. nie każden otóż ostatecznie niestety dostał swoje wymarzone danie. w miejsce oczekiwanej potrawki z rybą podano na przykład zupę z ośmiornicą i kalmarem a szpinak okazał się być niepokrewny w żaden sposób ze słowiańskim (fakt, był absolutnie paskudny). za to przystawki, których pochodzenia ku memu żalu wielkiemu, nie odszyfrowaliśmy do dzisiaj, były absolutnie przepyszne. generalnie na tych „nietrafieniach” skorzystałam z euforyczną rozkoszą. bo. jeśli w jakiejś potrawie wystaje choćby kawałek macki, krewetki czy małży (czytaj : koce)a zamawiający z nieskrywaną odrazą oraz wyraźną konsternacją odsuwa półmisek łkając nad swym głodnym losem to ja owszem. chętnie się takim półmiskiem zaopiekuję. dzięki językowym nieporozumieniom w dziedzinie gastronomicznej nomenklatury mogłam więc wylizać do dna zupę z kalmarów i plater z grilowanymi owocami morza. mmmmlask. tak mi róbcie. a tymczasem obok przy suto zastawionym stole bawiła liczna rodzina rosyjskich oligarchów, których dzieciątka głośno siorbiąc z przytupem zasysały krewetki. taki pejzaż, taka gmiiiiina.
b.

Brak komentarzy: