poniedziałek, 6 lipca 2015

Jedną nogą tu, jedną nadal tam


pokropiło dzisiaj. z nieba spadło dwadzieścia sześć kropli wrzątku. i natychmiast drogą resublimacji para wodna zwisła siekierą nad miastem. pod oknem na staropańszczyźnianej pelargonie i aksamitki wyglądają jak doimentnie wyzute z turgoru, a przecież noszę im wodę co wieczór w kubłakach objuczona jak szerp himalajski. co mi nasuwa, że w Lizbonie (taaak, wiem, teraz będę o niej nudzić, gdyż nadal pozostaję w luzofońskiej apoteozie) bladym świtem szły w ruch szlauchy, węże i polewaczki i odbywało się gremialne spłukiwanie bruku. co mi nasuwa myśl kolejną, być może odkrywczą dla praprzyczyn nieobyczajnej szerokości Tagu, że oto azaliż gdy jeśli do rzeczułki wlejesz porządną ulewę to ci rzeczułka z brzegów wystąpi. i Tag od lat codziennie zasilany spływającym z ulic strumieniem nie miał innego wyjścia, jak wystąpić i się rozrosnąć tak, żeby jeden brzeg rzeki z drugim łączyć musiał wiszący mosteczek o długości 17 km. wartością dodaną poza pięknymi, czasem znienacka pojawiającymi się na horyzoncie uliczek widokami na niby-rzekę, niby-morze, są naprawdę sterylnie olmoust czyste stopy. przedeptałyśmy Lizbonę perpedes w sandałach na łącznej długości ca. 60 km, więc wiem co mówię. na pumeksie to oni nie zarobią, ni hu hu. ponadto mają jakiś pokitrany zwyczaj, zapewne dogłębnie umotywowany ekonomią, religią lub mauretańskimi rytuałami, że wywożą śmieci o godzinie 2:15 a.m. czyli przed wschodem słońca. a mówimy o gęsto zabudowanej tkance miejskiej, gdzie kosz z odpadami, także szklanymi, stoi na ulicy przed każdą kamienicą tj. co piętnaście metrów. i jak taka śmieciara zaczyna zbiór dobowy o 2:15 a.m. to do końca ulicy mamy szansę uczestniczyć w festiwalu tłuczonego szkła kilkunastokrotnie z różnym nasileniem. dla nienawykłych jest to jednak na początku traumatyczne audioprzeżycie, gdy z błogiego snu budzi cię brzęk tłuczonych dwustu pięćdziesięciu słoików po oliwkach i dwustu flaszek po winie. my, z okazji zamieszkiwania w Alfamie, nad którą prowadzą korytarze powietrzne nieodległego lotniska (niech się turysta już z góry przyglądnie, gdzie go zaniesło wzgl. skąd go odnosi), miałyśmy w efektownym bonusie co noc kilka startów i lądowań samolotów, których wiatr z silników nie tylko ekspresowo suszył nam ręczniki na poręczy tarasu ale gdybyśmy miały taką wolę, żeby się kół samolotu ucapić i odlecieć w nieznane, to w zasadzie nie byłoby to awykonalne. jako mieszkanka Tarchomina, pozbawionego bezpośredniej styczności z samolotami, które w sposób opętańczy przy starcie i lądowaniu uwielbiam oglądać, przyklasnęłam tej dodatkowej a nieodpłatnej atrakcji ochoczo i wisiałam na tarasiku kompulsywnie chłonąc powiewy skrzydeł boeingów, embrajerów ajrbusów i co tam jeszcze zechciało nam zrzucić powiewem pranie z balkonu, mocno ściskając kieliszek wino verde, bo tego uszczerbku bym im nie darowała. wino verde towarzyszyło nam zresztą także w wędrówkach po knajpach, a wiedzione podszeptem naszego dobroczyńcy Eduardo, którego oczywiście tradycyjnie na oczy nie widziałyśmy aleśmy się czuły zaopiekowane jak oseski w żłobku, zachodziłyśmy do polecanych przez niego typowych knajpeczek portugalskich, gdzie o godzinie 20:00 cała portugalska rodzina w komplecie czyli babka, dziadek, syn, synowa, wnuczki, zięć, córka sąsiada i nauczycielka francuskiego zasiadają do stołu, na którym pojawiają się serwowane z uśmiechem przez zaprzyjaźnionego kucharza półmiski/półmichy (wanny nie przymierzając) owoców morza gotowane/grilowane/pieczone, okraszone sosami/oliwkami/bułeczkami, na których widok co i raz oko mi wypadało a ślinianki wybuchały ekstatycznym zachwytem. pchnięta imperatywem, że jeśli nie tu to gdzie i jeśli nie teraz to kiedy, zażyczyłam sobie na kolację grilowanej ośmiornicy. tknięta jednak, jak się wkrótce okazało kulinarnym obłędem/błędem (co człowiek nie doczyta w słowniku to zmyśli) zaparłam się, że pragnę zjeść lulę. wiedziona jednak ostrożnym poniekąd podejściem do portugalskiego menu, któren to język jest mi niestety językiem nader obcym, oraz na domiar tknięta niepewnością, że oto w karcie lula jest szaszłykiem (rozpostarta na szaszłykowym patyku ośmiornica przerosła jednak moją wyobraźnię) poprosiłam o pokazanie luli palcem. a stosowny palec wylądował na kalmarze polegującym na lodowej pierzynce. więc dziś już wiem, że lula to rura (czym w sumie kalmar jest) i gestykulacyjnie zaprotestowałam, że oj nie, nie chcę cija rury/luli, chcę o to, to co pełza po lodzie widowiskową rozgwiazdą. koniecznie z czosnkiem, porfavore. banan błogiego ukontentowania, jaki się mi pojawił w trakcie konsumpcji zgrilowanwej polvo towarzyszył mi zresztą przez cały pobyt, co mogłam stwierdzić, oglądając zdjęcia alaski, która nabywszy nowy aparat wypstrykała w Lizbonie ponad 30 tradycyjnych filmów. a na tych wszystkich zdjęciach, na których nie jestem tyłem (większość) lub nie czytam przewodnika (rzadkie zjawisko) mam rozanieloną uśmiechem gębę. i jeszcze tak mi trochę zostało do dzisiaj. a jutro, a nie, jutro nie, bo mamy spotkanie z Goszą. pojutrze więc, kolejny odcinek-wspominek, tym razem o Sintrze, kamiennych murach zamku Marów, masońskiej studni i ekstraordynaryjnym pałacu Pena, zaprojektowanym przez nieźle szurniętego architeka, który na cześć królewskiej małżonki Marii II wydumał ten egzemplarz sztuki bydowlanej.Marysia w wieku lat 34 powiła mężowi Ferdynandowi Saxe-Coburg-Gotha jedenaste dziecko i natychmiast potem zeszła do niebytu. nieśmiało domniemywam, że zamek sfisiałego projektu mógł był się do zjeścia wydatnie przyczynić. ja osobiście bym tam na dłuższą metę zwariowała. lub rzuciła się z jednej ze stu piętnastu, różowych wieżyczek zdobionych arabeskami w błękitno-złote guziczki w kształcie liścia akantu w wersji 5D.
b.

Brak komentarzy: