sobota, 4 lipca 2015

o niezamierzonej transplantacji klimatu

bardzo przepraszamy i poniekąd ubolewamy, ale wygląda na to, że niechcący, w naszych pękatych od portugalskich suwenirów walizek prócz półtusz suszonego dorsza, beczułek zielonego wina, akromegalicznych sardynek i wyglansowanych na błysk kostek bruku przywlokłyśmy do ojczyzny, wiedzione nieuświadomionym asumptem także gorący wyż atmosferyczny. ten sam, który był nam towarzyszył w ostatnim dniu pobytu w Lizbonie, nieletko nas wówczas poniewierając (35 st. C), przez co nabrałyśmy maniery istot kiślopodobnych, przemieszczając się ruchem jednostajnie pełzającym jedynie po zacienionych uliczkach i placowych arkadach najbardziej podziwiając kioski z zimną lemoniadą i brzęczącą lodem capirinią , które sącząc błogo poddawałyśmy się wszechogarniającej inercji. od wczoraj tutejszy już termostat zachwiewa mi poczucie wewnętrznej równowagi termicznej oraz otoczenia i zaczynam marzyć o byciu osobnikiem pojkilotermicznym, a niechby nawet i świstakiem lub bodajże ślimakiem (przy okazji uprzejmię donoszę: mrożone ślimaki w sosie czosnkowym z okazji francuskiego tygodnia w lidlu jadą po obróbce termicznej bogatym w plankton zielonym mułem, i jeśli ktoś jest zawołanym lubieżnikiem mułu o aromacie czosnku, rozwielitki i korzenia tataraku to owszem. polecam. wszyscy inni wysublimowani smakosze: ręce i kubki smakowe precz od tych woniejących szlamem mięczaków). rtęć powyżej 36,6 zagęszcza mi krew przez co mam kiepską motorykę i ciężki pomyślunek, na czego karb zrzucam wczorajsze wprowadzone w życie z irracjonalnym przytupem postanowienie wykąpania romana oraz wypolerowania osobistego apartamentu, co zaskutkowało ostatecznie bezdechem przed północą i bezowocną niestety próbą zmieszczenia się w zamrażalniku korpusem (a przecież głowa mi weszła, to co to za bajanie, że jak głowa przejdzie to reszta też – to jakaś jest jednak ściema). skłoniona, choć adekwatniej byłoby rzec, zmuszona osiadłym tropikiem, zamierzałam przemieszczać się po własnym apartamencie zezuwszy wszelkie tekstylia i barchany lecz zupełnie zapomniałam, że jeszcze kilkanaście stopni celsjusza temu nazad była mi ostentacyjnie, bezpowrotnie i nienaprawialnie opadła z hukiem i trzaskiem z okna roleta odkrywając dla sąsiadów z naprzeciwległej kamienicy widok na moją kuchnię oraz pod pewnym stosownie dobranym kątem także na sypialnię, gdyż mieszkanko jest komfortowo kompatybilne czytaj jest wielkości niedużego kurnika. Oko sąsiada nie sięgnie jeno do szafy wnękowej i łazienki, no chyba, że zainwestuje w kamerę termowizyjną ale o taką determinację nie podejrzewam sąsiada z naprzeciwka, no chyba, że upał odebrał mu rozum ze szczętem. Tak więc zezuwszy okrycie wierzchnie pozostało mi zadekowanie się w salonie kąpielowym, co w obliczu konieczności pobierania zimnego prysznica raz na kwadrans chętnie uczyniłam, moszcząc się na noc w przestronnej wannie (ku pamięci: zainwestować w wodoodporny podgłówek). a gdybyśmy miały mieć takie temperatury w Lizbonie, to podejrzewam, że jedynym wspomnieniem byłby kac po wino verde sączonym dniami i nocami na mikrotarasiku naszego apartamentu z obłędnym widokiem na szeroki niczym morze Tag, który wieczorami niósł nam życiodajną bryzę, a dla chcącego dałoby się w tej bryzie odnaleźć aromat, zaraz za rogiem i czterystoma schodkami, grilowanego przez wytrawnego kucharza tuńczykowego steka wielkości czteroosobowej patelni, dopiero co odkrojonego z półtuszy polegującego w wysypanej lodem witrynie knajpy. a wprawne ucho wyłowiłoby z ciszy nocy fadistę i jego poruszającą pieśń niesioną powiewem z alfamskich zaułków. szczęśliwie dla nas, klimat była bardziej łaskawy i udało nam się, przy sprzyjających okolicznościach przyrody balansującej w okolicach 25C, przedeptać miasto dotykając zdziwionymi i zachwyconymi oczyma i palcamy wiele zabytkowych murów mauretańskich i manuelińskich, zdobionych rozkosznie bajkowymi dekoracjami. i dopiero w piątek, gdyśmy zaplanowały wizytę w, szczęśliwie klimatyzowanym, oceanarium pełnym łagodnie usposobionych rekinów, błogo uśmiechniętych płaszczek (na pewno coś palą, niestety do dziś nie wiemy co), bezliku budzących dziką euforię wśród dorosłych i latorośli rybek-nemo oraz skrzeczących odwłokiem krewetek i świetlistych rozwielitek śmigających bokiem pośród zachwycających kształtem i kolorem koralowców, gąbek, ukwiałów i nostalgicznie falujących traw morskich, termostat zwariował i zapodał ca. 40C . powrót do centrum autobusem komunikacji miejskiej wyzuł z nas bezpowrotnie resztki upodobania do ciepłego klimatu. a tymczasem ten klimat przywlokłyśmy niechcący ze sobą w walizkach do Warszawy. sorry ludzkości, very sorry.
b.

2 komentarze:

BratZacieszyciela pisze...

No to teraz wiadomo kto przyczyna efektu cieplarnianego

benia pisze...

Ale te powalone drzewa i zerwane dachy, to nie ja, naprawdulkę. Prawie nam tymczasem na Śląsku wicher porwał halę z maszynami. Prawie. Gdyby porwał , miałabym czy obiekty serwisowe mniej. Ech.a tak mam awarię nagłej reakcji na zanik zasilania. Niech ktoś mi poda walerianę dożylnie pls.