czwartek, 16 lipca 2015

o nieproszonych wyziewach bacalhau


capi. wietrzę, smyrgam adekwatną chemią po wnętrzu apartamentu ale nadal capi mi rybą. tuż zaraz po powrocie z miasta L. (nie piszę szczęśliwym, bom bym wolała zostać tam jeszcze kaaapkę dłużej) wyrychtowałam proszony obiad, podczas którego nastąpić miał wernisaż wielce mnogiej luzofońskiej fotografii w koincydencji z paraportugalską kuchnią. no więc, bez kozery, dorsz. dorsz jako danie główne sam się nasunął na patelnię i nie podlegał dyskusji. gdyż portugalskich sardynek wielkości wyrosłego śledzia próżno szukać w naszych centralach rybnych a na widok ośmiornicy (o którą równie tu nad Wisłą trudno, jak o szczeżuję spłaszczoną, a może bardziej ) goście niechybnie podnieśliby donośne larum i zwiali z impetem przez zamknięte odrzwia i okna unosząc ze sobą framugi. nabyty w piątek na bazarku na niedzielny obiad dorsz zaległ więc na chwil dosłownie kilka w lodówce i zanim go przeistoczyłam w tonącą w malinowych pomidorach potrawkę uczynił mi w domu taki rybą-wonny sajgon, że choć minęło w oka mgnieniem dwa/trzy tygodnie od czasu gdym go z lodówki wyzuła, nadal nadaje mi swoją mantrę „tu jestem, jestem tu, trwam i nigdy cię nie opuszczę”. najprzódy więc pomyślałam, że ot taki krotochwilny i krótkochwilny ten dorsz, taki kawalarz z niego. ale nie. po jakimś czasie, sięgając do lodówki musiałam wdziewać na twarz maskę i wietrzyć cały apartament, gdyż aromat ryby szczelnie wypełniał był każdy centymetr sześcienny mieszkania. no topsz. pomyślałam. czas więc azaliż umyć lodówkę, będzie jak ta lala na kolejne półrocze i mam to z bani. wytaszczyłam więc z lodówki wnętrza oraz z zamrażalnika kilkadziesiąt dziwnie dorszem woniejących słoików, pudełeczek i pojemników o tajemniczej, nic mi od dawna nie mówiącej zawartości (ostatecznie gro z nich wylądowało w kanalizacji, niech się wiślane rybki cieszą bigosem i zupą z niewiadomoczego a.d. 2008) i wnętrze lodówki spryskałam bezwonnym sprajem a wypolerowawszy okolicznościowo nabytą irchą nabrałam nadziei na woni ryb anihilację. i co? i guano. capi. capi nadal. capi tak, jakby się tam w międzyczasie, w tej mojej lodówce, ten dorsz rozmnożył był i posiadłszy oktet intensywnie śmierdzących potomków, nakazał im w testamencie począć na świat kolejne, liczne a intensywnie rybą śmierdzące pokolenie. a ta znowuż progenitura wydaje się być bardziej jeszcze rybą cuchnąca od swoich przodków i w noc głęboką słychać jak się szeleszcząc płetwami ochoczo na tarło zwołuje. no więc. zanim nabędę nową, bezwonną lodówkę, której wymiana na nowy model to pikuś przy konieczności skucia natenczas ściany nośnej budynku i parapetu, albowiem starą lodówkę zamurowali onegdaj budowniczy osiedla zanim zręb kamienicy postawili, ja się pytam. czemu? czemu ty dorszu mi to robisz? czem ja ci zawiniła była ? tą potrawką skromną z dodatkiem tymianku? jeśliś na macierzankę uczulon, gadaj. dodam następnym razem zamiast: trybulę ogrodową, dołem obficie owłosioną. na wątroby dolegliwości skuteczną. albo co bądź zechcesz ci dodam.czosnek niedźwiedzi lub czuszkę węgierską. jeno przestań capić mi tu!
b.

2 komentarze:

BratZacieszyciela pisze...

a to:
http://www.spryciarze.pl/poradniki-tekstowe/zobacz/jak-pozbyc-sie-brzydkiego-zapachu-z-lodowki

benia pisze...

najbardziej podoba mi się wypchanie lodówki węglem drzewnym. taki trochę oksymoron. a w sumie pomógł klin klinem. teraz rządzi aromat shitake. za wskazówki dygam z podziekowaniem
b.