sobota, 19 września 2015

czarne rurki jesienią

Sobotni przedporanek. Ugruntowana i na trwale zadomowiona insomnia wyrwała mnie z piernat o 5:30. Jeszcze nie całkiem świtało. A spać się niestety nie dało. Więc. Zaparzyłam kawę i przeniosłam się z filiżanką i kołdrą do biurka popatrzeć w okno na świat czyli w sieć. Padło na popularny portal informacyjny, w którym na pierwszym planie wyboldowano pewną kwestię w sposób, w jaki oznajmia się aktualnie nadciągający koniec świata. Wyostrzyłam uwagę. Będąc ofiarą agrypni pozbawiającej ofiarę nie tylko relaksującej funkcji rem ale także jako-tako logicznego kojarzenia oraz będąc dubeltowo ofiarą zbyt jeszcze marnej dawki pobudzającej kofeiny (powinnam gryźć ziarna kawy ale mam tylko mieloną, więc) kliknęłam obłędem zaintrygowana w tytuł, który natenczas moją poniekąd jednak dysfunkcyjną (bez)myślność sponiewierał i rozpadł na cząstki elementarne, poturlawszy je po całym apartamencie. Zdjęłam kołdrę, pozamiatałam okruchy, upchłam w półkule i kontemplując treść złapałam się z całych sił barierki mostu im. „Ciała Modzelowatego”. Wyboldowany ważkością końca świata tytuł, a raczej pytanie brzmiało: „Jak nosić czarne rurki jesienią”. Yyy. Zaiskrzyło w półkulach. Yyy. Ależeco? Że wiosną, latem zimą to normalnie, po prostacku na nogach a jesienią yyy na głowie? Omotawszy czerep skrzętnie okrywając uszy przed wiatrem a nogawki wokół szyi w roli szalika? Zamotując węzeł nogawek wokół wrażliwych nerek? Wzuwając w nogawki ręce uprzednio zaszywszy wyloty z miejscem na przeciwstawny kciuk? I dlaczego czarne? Czerwone się nosi inaczej? A zielone? Czy w ogóle można nosić jesienią zielone, halo?! (bo ja mam akurat zielone, wprawdzie w nie od dawna nie wchodzę ale może wcale nie muszę, może mogę fantazyjnie omotać w kibici i być trędi)? Ciężar pytania zmiażdżył mi percepcję i zdolność rozumienia. Zdruzgotany intelekt popełzł był pod fotel i nie reagował nawet na gorzką czekoladę z orzechami (osobiście się mu nie dziwię, czekolada ma u mnie marne notowania). Dopiero kasza gryczana maczana w czerwonym winie (bomba flawonoidowa) wychynęła mi mózg spod fotela, który próbując się poskładać w zgrabne półkule nakazał (pod groźbą pozostania pod meblem na całą wieczność, jeśli się nie posłucham ) natychmiastowe wyłączenie tego wątpliwego okna na świat. Przeanalizowawszy za nie wyłączniem (oj, marniutko) i za wyłączeniu (eksplozja yes yes yes) zresetowałam połączenie ze światem, dopiłam zimną kawę i poszłam spać, bo spanie najlepiej mi wychodzi o godzinie 7:00, gdy akurat powinnam pomykać do biura. No ale, że dzisiaj sobota (póki co biuro w soboty nie działa, znaczy działa, ale jeno za przyczyną automatycznej sekretarki, która mi w poniedziałek wypluwa ze zjadliwym charkotem różnorakie pretensje w purpurowym kolorze) klepnęłam piątkę Morfeuszowi i owinąwszy się w czarne rurki, tfu, w kołdrę, odpłynęłam w niebyt aż mnie obudziły o 9:30 piania szurniętych kogutów za miedzą.
Wzułam więc zielony tiszert oraz spodnie (bynajmniej nie czarne, bynajmniej nie rurki, bynajmniej nie w sposób polecany przez portal, ojej) i udałam się po dynie, cukinie, pietruszki, papryki i czosnek. W efekcie mam gar leczo ale nadal nie wiem jak nosić czarne rurki jesienią.
b.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Nie rozumiem
Agrypnia - rodzaj owadów z rzędu chruścików. Larwy budują przenośne domki, ze spiralnie ułożonych części roślinnych. Larwy różnią się od larw Phryganea obecnością ciemnego trójkąta na spodniej stronie pierwszego segmentu tułowia.
I ta larwa pozbawiła Cię rem?
Alaska

benia pisze...

tak. zeżarła mi cały rem. chruściki już takie są. i tak są lepsze od hatifnatów, bo przynajmniej grzywek nie palą.
b.