środa, 14 października 2015

Spis treści weekendu


- wsadzonych w ziemię 60 cebul (akurat w piątek mróz był ścisł więc przyokienny areał przekopywałam kilofem w rękawiczkach narciarskich a lodowy wiatr owiewał mi nerki w przyklęku i wyrywał z rąk grabki. Robota brudna, ciężka i w dodatku na efekty trzeba czekać pół roku – dla aspirujących potencjalnych ogródkowiczów nie mam w tej kwestii żadnych argumentów chwalących babranie się w gruncie. Siłą napędową pozostaje paradygmat kwietnego, wiosennego podokiennego trawniczka. Gwarancji na wykiełkowanie żadnych, więc może się okazać, że tymczasem zostało się jedynie głównie niwelatorem jako-takiego trawnika, który natenczas przybrał postać zrytego klepiska. Sąsiedzi patrzą na mnie bokiem. Jakby coś jednak nie poszło wiosną, będę musiała w to klepisko wcisnąć łączkę plastikowych dorodnych nowalijek i licznych krokusów by zamaskować obraz zniszczeń. 20 cebul kwitnącego czosnku nie dałam rady posadzić z powodu opadłych z bezsiły ramion. Wykopanie kolejnych okopów linii mażinota zdecydowanie mnie przerosło a ponadto zabrakło w woreczku czarnoziemu, a w tym niczym nie użyźnionym gruzowisku żadna przyzwoita cebula nie przebije się przez resztki cegieł i cementu obleczonych we wszędzie rosnące perze i mlecze. Tak więc, oddam 20 czosnków kwitnących w dobre ręce. Lub skroję do sałatki z buraka i śledzia)
- popełnienie rekordowego grzybobrania (osobiście w suchym jak sezonowany pieprz podszyciu zebrałam w ciągu 4 godzin jakieś ciokoło 40 grzybów w tym trzy mrożone maślaki i jeden ascetycznie cherlawy prawdziwek. Zbiór najlichszy z najlichszych a odkucanne zakwasy takie same jak gdym wytaszczała z lasu kosze z meniskiem wypukłym a nie koszyczek wielkanocny ledwo grzybami zakrywający dno. Dno)
- gromadnie zwiedzono kilka klasztorów, kolegiat, kaplic i sanktuariów ziemi sandomierskiej /uwaga długi nawias/ (Sulisławice – budowla na wzgórzu wyłaniała się w południowych promieniach słońca majestatycznie i malowniczo niczym katedra we Florencji a w sanktuarium należało użyć teleskopu by znaleźć i popodziwiać jeden taki święty, baaardzo stary obrazek. choć przyznaję bez lania, oko bardziej cieszyły freski w stylu plakatów z lat 50-ych wzywających dziewczyny na traktory; Klimontów – Klasztor Dominikanów natenczas w ruinie, odcinając się śnieżną bielą od kobaltowego błękitu Thenarda przypominał meksykański kościół w Playa del Carmen otoczony sukulentami prętów zbrojeniowych; Klimontów – XVII wieczna kolegiata z przepiękną polichromią w kopule, w której koleżanka D. z niejakim zdziwieniem zidentyfikowała wizerunek szachinszacha Chomeiniego wzgl. mahardży Bhupindera Singha (trwa spór); w Koprzywnickim pocysterskim klasztorze jakiś oryginał na gotyckim dachu umieścił fantazyjną wielokopulastą wieżę, tak nie pasującą do całości, że podejrzewam iż w trakcie budowy komuś się musiały plany architektoniczne kościoła z minaretem lub cerkwią pomylić)/koniec nawiasu/ rozrzuconych po malowniczej ziemi sandomierskiej pośród pęczniejących jabłkami sadów i na stokach winnic, których owoc drzewiej bo we wrześniu zebrany już fermentował na pożytek naszych złaknionych podniebień. Lecz ponieważ etap fermentacji tychże był dopiero na etapie raczkującym nie mogłyśmy rozsmakować się w tuziemcowych winach. Tęsknotę za winem sandomierskim musiałyśmy więc gasić winem węgierskim, portugalskim, francuskim i mołdawskim. Wszystko w ramach ćwiczeń somelierskich oczywiście.
- Jeden Zamek w Baranowie Sandomierskim (Po zamku oprowadzał nas, ku naszej niezmiernej kontentacji i uciesze, descendent w linii prostej Jacka Fedorowicza oprowadzającego onegdaj po Warszawie Rysia, angielskiego kuzyna Pawła z „Wojny domowej”. Młodzieniec (nasz przewodnik znaczy) miał urodę tożsamą z latami sześćdziesiątymi, głos żywcem wydarty z krtani z Jacka F.(wspomagany podobnym mikrofonem) i takąż manierę. Gdyby nie to, że czas nas dźgał i gonił zapętliłybyśmy się chętnie przy panu przewodniku na dłużej niż jedno oprowadzanie. Zwłaszcza, że zamek wyraźnie tchnął duchem (tu oddajmy sprawiedliwość Ju, która od pierwszego wejrzenia koincydencję skonstatowała) „Czarnych chmur” a przystojny pułkownik Dowgird zdawał się czaić w podcieniach ślicznych krużganków)
- Sandomierz (Jest uroczy nawet gdy bije po oczach i stopach tumultem turystów złaknionych spotkania z don Matteo. Budzi sympatię nawet podczas odpustu św. Wincentego, kiedy miliony drewnianych kogutków, kolorowych balonów, chińskich badziewiątek z fluorescencyjnego plastiku, gargantuicznych maszkarad i pierdyliard innych kiermaszowych eksponatów powoduje wypadanie zdziwionych a czasem zachwyconych gałek z oczodołów i skutkuje wypatraszaniem portmonetki cierpiącej ujemne saldo. A jeśli komuś oczy ostały się na miejscu mimo setek krzykliwych kramików, niechże zechce spojrzeć na witryny sklepów, aptek i banków. W witrynach bowiem można podziwiać żywe obrazy z udziałem żywych urodziwych sandomierzan/nek w strojach z epoki np. renesansu. I po co komu telewizor. Pfff)
- Wędrówka po tajemniczych podziemiach Sandomierza ( aspirujących do podziemnych miast Kapadocji. To dawne magazyny kupiecke odkopane i odrestaurowane przez naszych dzielnych bercików- górników, bez których miasto zapadłoby się niechybnie no i gdzie my byśmy nabyły rdzenne sandomierskie precle z parmezanem, ryżowe kulki w karmelu, wianuszki z tutejszych cytrusów i obśliniły się na widok zapiekanek długości dwóch łokci i szerokości dorodnej piędzi)
- Zamek Krzyżtopór (Zjawiskowa ruina Ossolińskich w promieniach zachodzącego słońca prezentowała się tak przepięknie, że gdyby ją zobaczyła świątynia Hatszepsut, rozsypałaby się z zazdrości w miałki popiół. Pałac-zamek można zwiedzać idąc ścieżkami tematycznymi: ogrody i źródło, podziemia, oficyny i baszty. Wybrałyśmy trasę indywidualną na chybił-trafił czyli totutotamtosiam a głowy w zachwycie obracały nam szyje w korkociąg. Głównie szukałyśmy komnaty, nad którą ponoć u zarania, zanim nastąpił niszczący potop szwedzki, sufitem było szklane dno akwarium z egzotycznymi uklejkami i grążelami o średnicy młyńskiego koła. i, o! to jest sarmacka fantazja - pierdyknąć sobie na suficie akwarium. Kto bogatemu zabroni. Ale potem przyszedł pańszczyźniany, wydłubał jajeczną zaprawę z murów, dębową inkrustowaną posadzkę wziął na podpałkę a porcelanę oddał na nocniki dla licznej dziatwy. Generalnie wyprodukował niechcący najśliczniejszą ruinę jaką w życiu widziałam. Więc w sumiesummarum chwała szwedom i pańszczyźnianemu się należy)
b.

Brak komentarzy: