poniedziałek, 21 grudnia 2015

Przed (wiośnie)



Baźki na gałązkach wykluwają się z III prędkością kosmiczną. Parkuję pod wierzbą więc mam możliwość prowadzenia badań w terenie. W piątek jeszcze w brązowych łuskach, dzisiaj miziały mnie w policzek białe, puchate bazie kotki. Jest to jakiś awangardowy suplement/substytut śniegu ale jednak mam z ich powodu rozszczepienie jaźni i zawieszam się nad wyborem między bukszpanem do święconki a ostrokrzewem do choinkowego stroika. Gnana zewsząd dochodzącym dżingobelem nabyłam w weekend dwie jodły kaukaskie, których ciężar gatunkowy bardzo symptomatycznie przekłada się na ciężar właściwy. Albo mi zwiotczały mięśnie dźwigowe albo te drzewka robią teraz z domieszką ołowiu (uboczny efekt kwaśnych deszczów?) . jak się zamachnęłam tym większym drzewkiem dla Starszej Pani to mi najpierw wyrwało staw skokowy z barku a potem mię tak zarzuciło jak hłaskowską ciężarówką w „Następnym do raju”. Swoją własną choinkę wlokłam po ziemi z parkingu z włosem, znaczy z igłami, a okoliczności pogodowe nasuwały mi skojarzenie z niewolnikami ciągnącymi skalne bloki na budowę piramidy Chufu. Osadziwszy drzewko w stylowym stojaku (tak pięknej urody, że mogłabym go umieszczać na czubku w miejscu gwiazdy gdybym miała w sobie dość awangardowej asertywności /ops, word podkreśla wężykiem asertywność, znaczy nie wie co to, dobra nasza myślę, nie jestem sama/ i gdyby natenczas ubrany w żelazny stojak czubek nie wyginał był w pałąk całej choinki czyniąc z niej kucający krzew gorejący diodami chińskiego zen) wysupłuję z nieograniczonych koncepcji zdobienia tę tegoroczną. Spośród wielobarwnych bombek wybieram tym razem tylko te złote i białe obsypane srebrnym brokatem. Bezdyskusyjny dyktat nowych łańcuchów w kolorze spatynowanego złota. Szkoda, że nie ma już niestety na rynku takiego subtelnego anielskiego włosia, które pamiętam z rodzinnego domu. Są jakieś obrzydliwe fluorescencyjne cynfolie, w które ubrana choinka przypomina wyuzdaną ladacznicę na amsterdamskiej ulicy czerwonych latarni. Kapusta z grzybami (z powodu mizerności tegorocznych zbiorów naruszono żelazny zapas z lat dziewięćdziesiątych z puszki obrośniętej pajęczyną, mchem i paprocią skrywanej w najciemniejszym zakamarku spiżarni pt. użyć w przypadku czerwonego emergency alert) uwarzona, śledzie zatopione w oleju słonecznikowym i w słodkim jogurcie dochodzą do sensualnego zenitu , jabłkowo-śliwkowo-gruszkowy susz do kompotu nabyty i czeka by utonąć we wrzącym garze. choć. dymne, polskie śliwki tak obezwładniają i kuszą zapachem, że z każdym dniem mlaszcząc z ukontentowania godzę się powoli z wigilijnym kompotem o smaku ze śliwki weń braku. Prezenty już wskoczyły w dekoracyjny anturaż. Nieodwołalnie zbliża się moment rzeźbienia dzwonków przy użyciu tasaka i srebrnej łyżeczki. Podwójnie rygluję więc drzwi na wypadek, gdyby brać zbuntowanych zmiennocieplnych kręgowców wodnych oddychających skrzelami i poruszających się za pomocą płetw, a przepływających mi pod oknem tuż za wałem, zechciała przedsięwziąć sromotnej zemsty. Ach gdybyście wy nie były tak smaczne w klarownej galarecie z groszkiem zielonym i jajem na twardo lub w panierce. przychyliłabym ja wam łąki, nieba i sitowia umajone.

b.

Brak komentarzy: