piątek, 19 sierpnia 2011

reminiscencje z trasy berlin- wrs'awa

uprzejmie donoszę, iż w berlińskim rossmannie wszystko jest tanie (halo halo rossmann - należą mi się tantiemy i dywidendy jak psu buda w deszcz). oraz mają tam takie fajne kosmetyki, że się nad jedną z półek zawiesiłam i nie mogłam odwiesić. zapatrzona, że samymi rzęsami zmiotłabym z półek kilogram upiększających kapsułek rozważałam nabycie eliksiru młodości po 0,99 euro za siedem sztuk aż mię nagle tknął w bok teutoński staruszek. no to grzecznie mu zeszłam z drogi a on nadal tka i tka mię w ten bok. gdybym miała parasolkę tobym mu się zamachnęła może. ale. myślę sobie, e. nie będę przecież burdy w berlinie robiła. a staruszek zerka to na mnie to na te kapsułki i zurick i rzecze: ale po co to pani, pani taka ładna. i młoda (swoją drogą dla tego pana młoda byłaby także prababka udo jurgensa, ale ojtam). no ale generalnie der szacun i der rispekt. i żeby to człowiek do berlina po komplimenta jechać musiał! koniec świata. ponadto spenetrowałam doimentnie ichniejszy empik i wytachałam sobie kilka powieści, więc jestem kontenta jak pijany zając w kapuście. w drodze powrotnej nie mogłam się oddać lekturze, gdyż dzieliłam przedział z niezwykle elokwentną, interesującą i dystyngowaną damą pamiętającą Piłsudskiego spacerującego z Łazienek do Belwederu. i dajmiboże skosztować takiego wieku w takiej kondycji (niskie ukłony dla Pani Ludwiki Marii). oraz robiłam za tymczasową piastunkę pewnego trzylatka, którego energia przewyższa kilkukrotnie energię wysokowydajnych elektrowni jądrowych. tym samym cały wagon miał ubaw po cebulki gdyśmy uprawiali w wąskim korytarzu slalom między pasażerami (serrrdeczne pozdrowienia dla szpakowatego pana w różowej koszuli i krawacie w romby, który się aktywnie włączył w ślizgi po kolejowym linoleum,). a gdzieś chyba w Poznaniu lub w Kutnie dosiadł się do nas smukły , opalony i jędrny mężczyzna. no wypisz wymaluj beniaminek czipendelsów. zamaszystym ruchem bicepsów ulokował na półkach walizy wszystkich współpasażerek poczem filuternie błyskając białkami swych ócz zapowiedział, że będzie miał do nas wicewersa prośbę niewielką. jużem myślała, że poprosi, czy nie mógłby dla wprawy wykonać dla nas tańca na rurze połączonego ze stripteasem ale okazało się, że prosi jedynie o pozwolenie na wychylenie w naszym towarzystwie zimnego piwa jako remedium na syndrom dnia poprzedniego. cóż. westchnęłam ze zrozumiałą aprobatą, jednak lekko zawiedziona. słusznie mówi stare chińskie przysłowie „nicht alle tage sonntag”. zaś na parkingu dworca wschodniego ululany po wrąbek parkingowy o aparycji modelowego menela ze szmulek zaoferował mi pięknym praskim dialektem dozgonny konkubinat (małżeństwo wykluczone ze względu na posiadanie małżonki, która rozparta na kulawym fotelu była naocznym, choć wydaje sie mało przytomnym, świadkiem oświadczyn). i jakoś tak przypomniał się mi z nagła monolog andrew lincolna do keiry knightley z "love actually" i ruszając romanem spod ubłoconego dworca wschodniego wyszeptałam do siebie : enough, enough now.
b.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

a zapomniałaś o wydarzeniach przestępczych ze swoim udziałem.
Nie ma co ukrywać, prawda jest okrutna - mamy w rodzinie recydywistkę!!!
alaska

benia pisze...

nobo wysoka izbo zaczęło się od buchnięcia kaczuszki. potem z górki zarąbałam cały portfel. ale to nie zbrodnia. to CHOROBA wysoki sądzie!