środa, 24 sierpnia 2011

tumimarazm hiperbaryczny a kamforowe memuary plus bonus dla M.


robię plan zajęć obowiązkowych na dzisiejszy wieczór. farba na głowę, manikiur na pazury, tarta do pieca, garsonka do prasowania (jutro spotkanie w biurze z ważnym klientem –bigbosem. merytorycznie spodziewam się armagedonu więc. szykowny kostiumik i szpilki jako oręż mogą mi uratować rzyć. wiem, wiem. sposób płaski , wyrachowany i perfidny. ale. czasem skuteczny). nie dość, że niewiele, to jeszcze zupełnie nieambitnie. aura tak pełzająca, że nawet nie bardzo chce mi się analizować własny bezrefleksyjny minimalizm. o, na dobicie w radio leci reportaż o Panu Romanie, który chciał być śmieciarzem, został barmanem, całe życie się dokształcał i jest teraz uwielbianym guru i idolem bywalców „wykąski-podkąski” . ja nie wiem. może mi farba do włosów wyżarła jakiś ważny kawałek ze stosownego odcinka łańcucha dna. albo może moje apogeum rozkwitu aktywności przypadnie na piąty lub siódmy krzyżyk. być może jednak to wszystko wina aromatu. bo ja jestem węchowcem (trudno być wzrokowcem przy minus sześć z okładem, zaś co do słuchu byłam prawdopodobnie wzorcem dla przysłowiowego pnia). a w apartamencie na staropańszczyźnianej króluje ostatnio zapach spirytusu kamforowego, który miast sublimować aktywnie epatuje. ewentualnie sublimując epatuje (czuję, że po wyjawieniu tej teorii mój kochany licealny pan profesor od chemii kręci bączka w funerale) . ten zakonspirowany aromat przywlokłam z biedronki w płynie do płukania prania. w sklepie pachniał jaśminem a w domu niestety jedzie kamforą na całego. dla mnie ten zapach jednoznacznie kojarzy się z całkowitą apatią spowodowaną chorowitym, bezwładnym zaleganiem w tapczanie. gdy w dziecięctwie padałyśmy ofiarą wirusów Starsza Pani lub Starszy Pan smarowali nam kamforą plecy i mostek a potem zapodawali gorące mleko z masłem i miodem (szczęśliwie Starszy Pan organicznie nie znosił czosnku, więc ta mikstura była całkiem smaczna). a gdy skończyłyśmy lat siedem dostawałyśmy grzane piwo z koglem-moglem (u mnie zawsze wzbudzał odruch womitowania. taka byłam wrażliwa na chmiel). w wieku dojrzałym okazało się, że poił nas subtelną wersją ajerkoniaku. hm. co tłumaczy czemu dziś do ust nie bierę. w dziecięctwie bowiem wykształciłam sobie w reakcji na grzane piwo negatywny atawistyczny odruch odrzucenia napoju kojarzonego z chorobą. dziwnym trafem niezrozumiałej selekcji chmiel mi dziś nie wadzi zupełnie. natomiast kogiel-mogiel a wraz z nim ajerkoniak zaliczam do kategorii superbleee. z kuracji ludowych zaś miłość do syropu z cebuli pozostała mi do dziś. i jeśli ktoś kiedyś wymyśli drink na bazie cebuli w cukrze to ja od razu poproszę o całą zgrzewkę.
no dobra. idę miziać odrosty i szkarłacić pazury.
a jutro Wielki Dzień pewnej drobniutkiej Istotki . więc jeszcze szeptem ale ile sił w płucach: Szczęśliwego Dorosłego Życia Marian!!!
b.

Brak komentarzy: