poniedziałek, 24 września 2012

Estetyka mazowiecka vs. estetyka dalmacka


prosty człowiek, nawykły do równin i względnych płaszczyzn krajobrazu, w spotkaniu z górami musi przeorganizować swoje pojęcie orientacji przestrzennej oswajając uwypuklenia rzeźby terenu. jako tako radzi sobie prosty człowiek z Tatrami płynnie przechodząc w zachwyt nad poszarpanymi szczytami a nawet, ba, dolinami zawieszonymi wyżej niż przeciętna mazowiecka górka szczęśliwicka mając do dyspozycji kilkusetkilometrowy odcinek aklimatyzacyjny stopniowego wybrzuszania się równiny. ale czego może doznać człowiek prosty, gdy staje przed ekstatycznym i estetycznym geograficznym absolutem, kiedy to majestatyczne i wysokie górskie krawędzie, których szczyty częstokroć gdzieś hen ponad chmurami, nie tylko malowniczo rysując widnokrąg schodzą nagle w dół ale one jeszcze schodzą bez dystansu wprost do morza (choć niejeden geolog dałby mi dyscypliną po łapach, że a cóż to za brednie, że właśnie odwrotnie, że one z tegoż morza wyłażą. pfff. punkt widzenia zależy, wiadomo. jak się siedzi na tarasie z widokiem na szmaragdowe morze, to góry doń schodzą. jak do wodopoju. koniec i kropka). przez lata ukształtowana świadomość geograficzna, że morze to tam na północ a góry o tam na południe, wprawia mazowieckiego prostego człowieka w elementarny albo i nawet wzorcowy stupor, kiedy to nagle cały ten, pokoleniami uświadamiany bezkresny dystans od Bałtyku do Tatr musi zmieścić w kilkunastu metrach pomiędzy stromą krawędzią pasm górskich a brzegiem sennego morza. a to morze to też jakoś nie przystaje tak gładko do swojej bałtyckiej definicji dużego zbiornika zimnej, koloru bagiennego wody, bezprzerwnie szumiącej i toczącej na piaszczysty brzeg spienione bałwany i resztki fląder. to morze bałwanów ni fląder raczej nie toczy, czasem tylko sięgając do jakiegoś sztormowego pierwowzoru próbuje spienić tę czy inną falkę, ale to naprawdę żałosna i z reguły nieudana próba imitacji. to morze należy do typu immanentnego flegmatyka o błękitnych, przejrzystych , półsennych oczach. można by więc z powodu tego morza zagubić się w przyswojonych archetypach, kodach i wzorcach i zasromać się, no co z tym morzem, gdyby z tej dychotomicznej opresji nie ratował człowieka czysty zachwyt. nad jego przeźroczystą akwamaryną, nad przyjazną temperaturą, nad brzegiem obrośniętym piniami o szerokich i rozłożystych jak baldachim sułtana słodkopachnących koronach, nad białymi wapiennymi skałami, na których można spocząwszy moczyć stopy i zapatrzeć się w widnokrąg usiany wyspami lub wypatrywać cierpliwie srebrnych rybek ławicami wyskakujących z wody niczym garść do góry przez neptuna wyrzucanych ku radości lądowej gawiedzi diamentów. a gdy się schodzi wąską ścieżką na plażę pokonując wykute w wapieniu drobne schodki, to mija się niskopienne krzewy z pęczniejącymi na słońcu gronami złocistych i granatowych winogron, grządki wysuszonych słońcem warzywników z rozgrzanymi pękatymi i żółtymi kabaczkami, podąża się w cieniu niskich , rosochatych drzewek obficie obsypanych zupełnie jeszcze niedojrzałymi i niestety, tfu, niezjadliwymi oliwkami w kolorze tkniętej mglistym błękitem zieleni. mija się, mięciutkie jak chałka bez skórki, figi dyndające na drzewkach niczym miniaturowe tykwy ze słodkim miąższem . a wszędzie rosnące mazowieckie tawuły zastępują tu dzielnie ogromne (jak na pojmowanie użytkownika ziół z torebki) krzewy wonnego rozmarynu. zejście nad morze przypomina więc wędrówkę przez aromatyczną spiżarnię. w malutkich miejscowościach (ech Pisaku ty nasz, kochany Pisaku) plaże są oczywiście malutkie , usypane z malutkich białych kamyczków (kolejny zonk dla dotychczasowego użytkownika piaskowych plaż wielokilometrowych). nie ma tu pasaży handlowych z plastikowymi wiatraczkami, góralskimi ciupaskami, z dmuchanymi spajdermenami z kolorowej cynfolii. nie ma budek z prażoną kukurydzą i smażoną, wielokrotnie rozmrażaną rybą. w malutkich zatoczkach, przy malutkich marinach z malutkimi jachtami i łodziami rybackimi zapraszają nienachalnie do konsumpcji przytulne lodziarnie, kawiarenki i konoby, w których po zmierzchu serwuje się świeże owoce morza i boskie cevapcici prosto z kamiennego grila. i jak to w krainie niespiesznych wakacji, niespiesznie przyjmowane są zamówienia i raczej niespiesznie grilowane są sardele i plejskawica w porcjach ogromnych, jakby miały zaspokoić ichniejszego drwala po potrójnej szychcie. czekając na zamówienie powoli sączy się lekko rozwodnioną rakiję. bo i po co się spieszyć. szkoda zbyt szybko zamknąć kolejny błogi dzień w Dalmacji.

b.

a w następnym odcinku, jeśli mię łaskawe bałtyckie wiatry przywieją z Gdańska do domu, będzie o efekcie ciżbanowymi Istrii i o tym jak otumaniona prsiutem omalże rozjechałam kowboja w Gornij Brela.

1 komentarz:

BratZacieszyciela pisze...

pozdro z Danzig, a jużci, z hotelu z dwoma czerwonemi rowerami w hallu. Coz na takie opisy mozna - gebe w zachwycie rozdziawic, zwlaszcza na porownania.