niedziela, 14 października 2012

Zgrzybiałam

sobota zaczęła się, jak na tradycję celebrowania sobót, okrutnie zbyt wcześnie. pobudka 5:30. auć. za oknem mokry mrok. no ale co. ponoć się pojawiły, obrodziły i czekają w miękkim mchu na zebranie. no to co – no to grzybobranie. pokonując ciokoło 100 km i docelowo kilka zakazów wjazdu zagłębiłyśmy się z alaską i romanem w starodrzew różański. bo nawet jeśli nigdzie na świecie nie będzie już ani jednego grzyba to TAM owszem, zawsze się jakiś napatoczy, a jeśli obiecują wysyp, to tam wysyp będzie gwarantowany z meniskiem wypukłym. przekonanie to, zupełnie absurdalne ale i z umysłu nieusuwalne, ma swe korzenie w zamierzchłych czasach, kiedy to organizowano jeszcze tzw. zakładowe wyjazdy na grzyby. i to właśnie te areały leśne nawiedzaliśmy od zarania wesołym autokarem z pracy Starszego Pana. chlipnęłabym z nostalgią, że ach cóż to były za wspaniałe wyjazdy ale szczerze mówiąc poza jajem na twardo i rozkolebanymi euforią w płynie grzybiarzami niewiele pamiętam. przez wiele lat po zaniechaniu przez zakłady pracy wydatkowania funduszy socjalnych na finansowanie zbiórki runa leśnego przez załogę zakładu celebrowaliśmy tę tradycję już prywatnie, bez wesołego autobusu ale zawsze w doborowym towarzystwie. zazwyczaj różański las nie skąpił nam swych darów. w pamięci mam te ponad osiemdziesięciokliowe zbiory utykane w samochodzie aż pod podsufitkę, które potem w celach obróbczych lądowały we wannie gdyż żaden inny pojemnik nie nastarczał. pamiętam jak biadaliśmy nad brakiem kosy, bo tylko przy jej pomocy udałoby się zebrać bezlik podgrzybków usłanych brązowym, gęstym dywanem pod naszymi stopami. legenda różańskiego lasu miała więc swoje uzasadnienie. ostatnio, ponad dwuletnia przerwa w grzybobraniu odbiła się na naszej psychice żarzącym piętnem tęsknoty. więc jak tylko poszedł sygnał, że jednak są, że wychylają swe kapelusze ku słońcu, że czekają na nas stęsknione jak my ich, bez wahania podjęto ekspedycję. wieści o urodzaju okazały się nieco przesadzone co do ilości natomiast niedoszacowane co do jakości grzyba. krotność przykuców jakie wykonywałyśmy sięgawszy po jadalne jak i po niejadalne ale udatnie je imitujące grzybki odezwała się nam w zakwasami czterogłowych nazajutrz. w czasach świetności wystarczyło usiąść w miękkiej ściółce i w promieniu zasięgu ramion uzbierać kobiałkę co najmniej. tym razem los/las okazał się bardziej skąpy. pożądane grzyby występowały najpierw nieśmiałymi watahami . tak maksimum po dwie sztuki w zasięgu wzroku i nagle nic/niente/pustynia czyli mech i rozkosznie kuszący psiarze i olszówki. przy czym należało mimo wszystko co jakiś czas kucnąć i zeskanować teren z poziomu mchu, gdyż podgrzybki z uwagi na swój wiek młodzieńczy były raczej licho niskopienne a ich śliczne, brązowe, małe kapelutki nieledwie co wychynęły na świat z gąszczu wilgotnego mchu a częściej pozostawały w jego czułych objęciach. szłyśmy więc z alaską intensywnie w głąb lasu, gdyż wyglądało na to, że ilość zbiorów w koszu wzrośnie jedynie proporcjonalnie do zrobionych kilometrów. osobiście już po kilkunastu metrach w lesie wiedziałam, że nie wiem gdzie jestem. to znaczy, że w lesie i owszem. ale, że którędy do domu/romana już całkiem wcale. próbowałam się orientować podle alaski, na nią zwalając trud orientacji w terenie ale i to szło mi niesporo. kucałam cija omiotując wzrokiem otoczenie i odnotowywałam alaskę jakieś sto metrów ode mnie, po lewo. wstawałam z tegoż przykucu, omiotałam okolicę ponownie a alaska była sto metrów ode mnie. ale po prawo. system zygzakowatej penetracji terenu zapożyczony od Starszego Pana może i gwarantuje zbiór ale wprowadza jednocześnie chaos przestrzennej orientacji. tymczasem alaska twierdzi, że co mnie szukała wzrokiem, to kręciłam się w miejscu jak przysłowiowy „pier...” w tańcu. no a co miałam robić. jednoczesna lokalizacja przewodnika i nielicznego fungiarium przerasta moje zdolności w orientacji w terenie a zarzucenie jednej z tych czynności wzmaga ryzyko a) utraty przewodnika lub b) utraty/znacznej minimalizacji zbiorów. z dwojga złego wolałam się nie zgubić, licząc na obfitość grzybów alaskańskich. podczas gdy ona latała po lesie (jakby miała w zanadrzu jakieś wciórności) z wiklinowym koszem wielkości małej wanny, ja wybrałam wariant bardziej optymistyczny tj. koszyk wielkanocny. jest to metoda wielce zacna i miła dla zbieracza, gdyż już trzy grzybki potrafią zakryć dno koszyka i tym samym niezwykle pozytywnie nastrajają. do czasu oczywiście, gdy nie porównasz swoich zbiorów z innymi współzbieraczami taszczącymi zapełnioną po brzegi wiklinowa kolebusię dla przerośniętego dwulatka. no w każdym bądź razie ja drepcząc wokół własnej osi a siostra latając opętańczym zygzakiem nie uniknęłyśmy wiszącego nad każdym zapalonym grzybiarzem zagrożenia. otóż tak. w pewnym momencie byłyśmy całkiem lost. lost in the deep forest. z powodu, że jak na złość mżyło i dżdżyło o kant rzyci mogłyśmy potłuc metodę orientacji według słońca. wszędzie było tak samo szaro. ale ojtam. nie było to wszak nasze pierwsze w tych lasach zgubienie. i myśl ta nieco podniosła nas na duszy. wyszedłszy na skraj lasu , który nic a nic nam nie mówił, a raczej mówił „TU NA PEWNO NIE MA NIE BYŁO I NIE BĘDZIE ROMANA” stanęłyśmy na dosłownym rozdrożu. przygodny grzybiarz bezradnie rozłożywszy ramiona z prawie pustym wiaderkiem wyartykułował jedynie „nemtudom” i sobie poszedł. kartograficzny nos mojej siostry kazał nam zagłębić się na powrót w las ( ja poszłabym prosto do wisi do pierwszego posterunku policji/straży pożarnej/leśniczego/stomatologa) i skręcić nie w lewo a w prawo, gdzie tuż za rogiem czekał na nas z kanapkami i gorącą herbatką roman. posiliwszy się wjechałyśmy w jeszcze większy głąb lasu, gdyż w naszej pamięci to on obfitował zawsze najbardziej. i tak też było tym razem. grzyb siał się może nie tak gęsto ale znacząco zwiększył swe występowanie a tym samym nasze efektywne kucanie. zmrożona nieco pierwszym zagubieniem postanowiłam się kręcić jak „p” w tańcu jednak bardziej świadomie i mając na oku kilka charakterystycznych leśnych obiektów. Co, napełniwszy nieoczekiwanie mój koszyk wielkanocny, pozwoliło mi powrócić do auta i napawać się zbiorem. napawałabym się tak pewnie jeszcze czas jakiś gdyby alaska nie nadała telefonem sygnału sos z nigdziebądź. z początku to się nawet zdziwiłam. okolica była wielce znaczna, obszar zbierania jakby ograniczony więc i zgubić się jakby trudno. no ale nie dla uprawiających intensywną zygzakowatość leśną. wystrzelane co kilkadziesiąt sekund w zadrzewione gęsto przestworza sygnały klaksonu romana miały naprowadzić alaskę ku mnie. z tym, że sygnał w pagórkowatym zalesionym terenie lubi czynić figliki z dodatkiem dość kapryśnego w tych okolicznościach zjawiska dopplera odbitego echem. koniec końców po kilkunastu minutach alaska szczęśliwie wynurzyła się spośród drzew tachając swój wielgachny kosz pełen grzybów, nieco jeno schetana i zarządziła zbiór maślaków, które jak oszalałe obrosły niedaleki młodniak. wierzcie lub nie, ale wszystkie jak jeden mąż maślaki były zdrowiuchne i mogłybyśmy ich nakosić kilka ton ale zbieranie maślaków to brudna, śliska i niewdzięczna robota w gęstych, kłujących chaszczach więc wkrótce, napełniwszy kosz, zarządziłyśmy odwrót i powrót do domu. była godzina 13:30. w bagażniku romana stały dwa kosze (w tym jeden wielkanocny) pełne podgrzybków i jeden obślizgłych maślaków. proces odgliwiania oraz termalnej obróbki zajął nam kilka godzin. strach pomyśleć co by było gdyby zbiory sięgnęły tych dawnych, waniennych. Starsza Pani ubrana w gips smyrgała o kulach po kuchni jak Katarina Witt u szczytu sławy. pod wieczór w garze skończyły perkotać z cebulką niewiarygodnie słodkie, obrane uprzednio z parszywej skórki maślaki, w suszarce ogrzewanej farelkiem na drucikach zawisły kapelusze i ogonki a w siedmiu (i pół) słoikach zamieszkały marynowane podgrzybki w zalewie słodkiego octu.
sezon grzybny uważam za zakończony sukcesem. pod choinkę poproszę nawigację gps, gdyż uważam, że bez tego przyszłoroczne grzybobranie skończy się obgryzieniem moich i alaskańskich zagubionych w lesie kosteczek przez różańskie kojoty i/lub myszy leśne. co ma tę i dobrą stronę, że nie zdążymy zgrzybieć de facto.

b.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

t"sezon grzybny uważam za zakończony sukcesem."
jak to? ledwośmy zaczęły a ty odbębniasz odwrót?
a pogoda taka deszczowa, ciepła, a grzyby może rosną i co? mają tak sczeznąc samotnie w tym lasie?
alaska

Anonimowy pisze...

No nie..., toś mnie zaskoczyła. Tak traperski charakter i taka słaba orientacja w terenie. Co mogę doradzić - jest takie urządzenie, co się nazywa kompas. Kosztuje coś ok. 10 - 15 zł, a w obsłudze proste jest jak sr..., czyli bardzo proste. Mając takie coś trafisz do auta z każdego miejsca.
Lubię beniowe podróże sentymentalne, przywołują stare dobre czasy. Dla mnie Różan to mniej więcej 40% drogi na Mazury, a że staruszkami, którymi wiele lat jeździłem, trasę Warszawa - Mazury pokonywałem w ok. 10 - 20 godzin, wiele miejsc utkwiło mi w pamięci. Z Różanem kojarzy mi się świadomość, że już sporo odbiłem od Warszawy i teraz już tylko przed siebie, nie ma powrotu.
Co do grzybków to fuj..., nie jadam, ale w tym roku po raz pierwszy zrobiłem nalewkę na malinach. Ma się - według przepisu - odstać do lutego. Potem do spożycia. Oczywiście zarezerwuje jedna flaszeczkę dla teamu Benia - Alaska.
Pozdrawiam
Bambulu

benia pisze...

no własnie, nalewki mają ten minus, że każą długo na siebie czekać. jedyna błyskawiczna to cytrynówka. jak na złość osobiście nie gustuję. a nasza tegoroczna pigwówka to jeszcze nawet wisi na krzkach. no to w lutym może zrobimy machniom - wy nam węgiel my wam banana