poniedziałek, 8 października 2012

jak zostałam smerfetką, czyli próżność ukarana

no topsz. targi targi i po targach. jak to mówią. generalnie w tym roku w Sosnowcu nuuuudy niemiłosierne. wstawałam rano, brałam prysznic, piłam lurowatą hotelową kawę, wdziewałam którąś z moich ślicznych brązowych, nasyconych odcieniem ciepłej czekolady kreacji i lądowałam na stoisku. kilka minut po otwarciu targów zasiadałam na zapleczu aby sprawdzić pocztę, gasiłam kilka pożarów, wypijałam podczas nagłych interwencji dzban kawy zagryzając rozgotowaną parówką i oops, już była 17:00. i tak mi zleciały dni trzy i trzy czwarte. wieczorami konsumowałam głównie wołowe carpaccio polane sowicie oliwą truflową, tą co jedzie nadpsutą kapustą (zanotować: luka w rynku – na skalę przemysłową rozpocząć produkcję na zimno tłoczonej oliwy rzepakowej z dodatkiem liścia solidnie zmitrężonej białej kapusty głowiastej wdzięcznie udającej aromat pioruńsko drogiego trufla, zostać potentatem i królową trufl na skutek czego opływać w dostatek i móc machać bezmyślnie nóżką w złotym klapku nad brzegiem błękitnego oceanu). choć to ni zdrowe ni pedagogiczne muszę stwierdzić, że najlepsze imprezy oraz najciekawsze kontakty interpersonalne, takoż o największym nasyceniu humorem mają miejsce na tarasie, gdzie opuściwszy łono i zacne gremium można się sztachnąć tytoniem. i gdzie o dziwo docierają nawet ci nieuzależnieni a skuszeni beztroskim, międzynarodowym chichotem. tak więc moja z targów relacja się nie odbędzie, gdyż albo by być miała nudną jak z oliwą truflową flaki lub też troszkię obsceniczną, jak ta opowieść o teutońskim dziennikarzu, który relacjonując bodajże slalom narciarski opowiadał o tłumach widzów wiszących/stojących na stoku na ekskuzemłapenisie. no w każdym bądź razie dotarłszy (pamiętamy oczywiście, mój ulubiony imiesłów przysłówkowy uprzedni) na domu łono postanowiłam była zaczerpnąć relaksacyjnej kąpieli. ale nie że tam byle jakiej. kąpieli zapragnęłam cijabowiem w solach i aromatach. w tem celu nabyłam w miejscowym dyskoncie (podkreślić wyboldowanym wężykiem) plastikową flaszkę ciemnobłękitnej soli morskiej z tak zwanymi minerałami obiecującą użytkownikowi doznania „spa salt” oraz totalny „refreshing”.hm.hm.hm. pomyślałam. very tempting. no więc, że oważ maź, substancyja , towot błękitny osiadł był mi natentychmiast po jego zapodaniu do wanny błękitnym, niczem niezmywalnym nalotem pomyślałam: acha ! działa. sole morskie uwalniając barwnik dają znać, że właśnie rozpoczęły procedurę "spa refreshing". nie spodziewałam się jednak, że specyfik ten równie intensywnie koloryzująco działa na powierzchnie ceramiczne co na powierzchnie organiczne. otóż, owszem. działa. po kilku minutach spędzonych w intensywnie niebieskiej wodzie i wannie, takimże samym kolorem nasiąkłam osobiście w pełnej okazałości mego cielesnego jestestwa. błękit bławatny zagościł więc na mych kończynach dolnych, górnych oraz obfitym korpusie. gdybym ci ja była blondynką niedużą to może i ja bym się jakoś z tym błękitnem awatarem pogodziła. ale. jako duża brunetka w odcieniu sinogranatowym, musiałam podjąć zdecydowane kroki kontra. w ruch poszedł był pumeks i piling do stóp oraz zmywacz do paznokci. trochę pomogło. to znaczy rankiem byłam mniej sina, za to bardziej zaróżowiona od pocierania pumeksem i substancją żrącą. generalnie skuteczność oraz użyteczność specyfiku, w potocznym rozumieniu roli soli do kąpieli, oceniam na poniżej miernej, natomiast skuteczność specyfiku w roli barwnika oceniam niezwykle wysoko i serdecznie polecam wszystkim, którzy pragną mieć na czymkolwiek trwałe maziaje i intrygujące zacieki w kolorze błękitnej laguny.

b.

1 komentarz:

BratZacieszyciela pisze...

no nic nie chce urozmaicic banalnej palety barw osobniczych homo sapiens, ani sie poswiecic dla luckosci, autorka egoistyczna... dajac wyraz konserwie i prawie żę moheractwu beretowemu w temacie karnacji