wtorek, 9 grudnia 2014

Pierniczenia skutki

upieczone zawczasu pierniczki przeszły w ostatni weekend gigantyczną metamorfozę. nowa, świecka tradycja zdobienia, kultywowana przez nas od lat zaledwie kilku, nieoczekiwanie mocno osadza się w przedświątecznym kalendarzu i wygodnie mości otulając dom Starszej Pani zapachem korzennych przypraw. grono chętnych do pierniczenia radośnie się rozrasta przez pączkowanie i na przyszły rok trza będzie chyba wynająć jakąś remizę z długim stołem prezydialnym. w makutrze ucieramy tonę cukru pudru z mendlem białek ale nie poprzestajemy na nobliwej bieli lukru, o nie. największym powodzeniem cieszą się lukry barwione. na żółto, szafirowo, zielono i czerwono. ilość zgromadzonych pędzelków wystarczyłaby na obdzielenie malarskiego pleneru dla dwóch szkół podstawowych w demograficznym wyżu. brylantowe, srebrne , złote i wielobarwne posypki skrzą i mienią się najpierw w miseczkach , potem na pierniczkach a na końcu i na naszych ubraniach i we włosach i na parkiecie. raj małych dziewczynek, sezam bez alibaby, tresor księżniczek – spełnienie dziecinnych marzeń upstrzonych błyskotkami. zabrakło tylko jadalnego brokatu i jadalnych cekinów – może w przyszłym roku. jeśli chodzi o manierę zdobniczą nie specjalnie trzymamy się ortodoksyjnego paradygmatu wzornictwa typowego dla świąt/zimy. myślę nawet, że coś jest w tych pierniczkach, iż nagle podejmujemy stylistyczny bunt a w osobach nie mających dotychczas w ogóle styczności z malarstwem, grafiką i rysunkiem budzą się dziko zdolne bestie o nieograniczonej wyobraźni artystycznej a talenta zdobnicze wylewają się szerokim strumieniem zsuwając w ciemny kąt arcydzieła najznamienitszych galerii świata. pierniczki mozolnie oblekają się w słodkie esy floresy, których nie powstydziliby się ni największy dizajner, ni wymagający marszand sztuki ni kustosz najlepszego muzeum del arte przechodząc od melancholijnych motywów świątecznopodobnych (zdecydowanie w niszowej mniejszości) przez abstrakcje kolorystyczno-figuratywne (garściami czerpane od futurystycznych konstruktywistów) po szalone wizje psychodeliczne (i bynajmniej nie ma to nic wspólnego z degustowanym winem i nalewkami w trakcie) a na laleczkach woodoo kończąc (każdy wszak miewa czasem kandydata/tkę na laleczkę woodoo). po kokardkę zaangażowane w pracę twórczą artystki zatopione do cna w sztuce i w obmyślaniu koncepcji mimowolnie oblizują pędzelki barwiąc ust koral na ciemny granat lub kanarkową żółć. na finiszu niezwykle znienacka jako element zdobniczy stosowane są przez kreacyjnych nowicjuszy całkiem udanie elementy niejadalne w roli pewnych fizjologicznych szczegółów pewnych konkretnych pierniczków i tu spuścimy subtelnie kurtynę milczenia, bo nie wiadomo czy tu nie zagląda jakiś nieletni milusiński mnąc w ustach otemporaomores,tfu. poza całym tym aktem twórczym odbywa się przy stole swoiste szalone kobiece misterium (być może ważniejsze, niż przedmiotowe pierniki – niech sobie to socjolog rozbierze na atomy): obmywanie z szarości i trudów codzienności, łagodzenie bólów, subtelne mizianie lub szkaradne karcenie, przenicowywanie rzeczywistości a przede wszystkim dystansowanie chichotem i śmiechem z głębi trzewi, takim aż do zasmarkania i urynypuszczania. i jeśli o mnie chodzi, taką terapię zalecam wszystkim tymczasowym lub długotrwałym malkontentom i mizantropom. dziewczyny – jesteście nieprzeciętnie skutecznym i pioruńsko zdolnym artystycznie lekiem na całe zuo!
b.

3 komentarze:

BratZacieszyciela pisze...

to gdzie sie mozna na take terapie zglosic?
chetny

benia pisze...

A to już cheba na jaj Wielkanocnych malowanie :) b.

BratZacieszyciela pisze...

czas nie gra roli, z madrym lepiej zgubic niz z glupim znalezc, zawsze!