środa, 26 listopada 2014

opóźniony cdn. wjeżdża na peron

napisałabym prawie zaraz o ciągu dalszym gnana rozpędem ale mię wyhamował ojciec-dyrektor tak skutecznym walnięciem trzonkiem siekiery w potylicę, że mnie zatchło. w dzień po zdjęciach weszliśmy nagle na wysokie C z powodów merytorycznie ode mnie zupełnie niezależnych alem mu podeszła przypadkiem pod wezbraną, podlaną chyba wybuchem hormonalnej niestabilności konieczność spalenia wsi i udeptania pogorzeliska. wrzeszcząca słuchawka z Berlina spurpurowiała i zaczęła pluć żrącym jadem doprowadzając mnie do palpitacji naprzemiennie z ochotą nagłego i ostatecznego porzucenia stanowiska pracy na rzecz wielokrotnie wspominanych redyków w innej szerokości geograficznej, gdzie trawa zawsze zieleńsza a ludzkość obleczona w lniane giezło chodzi po łąkach, wącha chabry i nucąc avemaryje łagodnie gładzi baranie kołtuny i częstuje bundzem podlanym śliwowicą. najpierw popadłam w ekstrawertyczną histeryjkę pt. ”omójtybożejedynyjakiświatjestokrutnyiniesprawiedliwy-niechktośrzuciwniegozgniłymburakiem” a potem otarłszy w fakturę zmoknięty tusz się spektakularnie obraziłam. obraziłam się tak na ament. wszystkie kolejne telefony od o-d traktowałam oschle i zdawkowo, mdło i lodowato artykułując „tak” lub „nie”. no mercy, pomyślałam lubieżnie ostrząc brzytwę. komunikacja zero-jedynkowa jest boleśnie niewystarczająca w naszej wbrew pozorom zniuansowanej branży maszyn robiących „ping” więc po pewnym czasie musiało dojść do konfrontacji. wziąwszy głęboki wdech wydech w torebkę po wysoko-kofeinowej kawie wyłuszczyłam ojcu-dyrektoru przez ostygniętą słuchawkę swój kontrapunkt okrasiwszy go suchemi argumentami dokumentującymi nader niezbicie, iż wścik wścikiem, sąd sądem ale sprawiedliwość musi być tym razem po mojej stronie. ojciec-dyrektor nie wychodząc z okopu na widok brzytwy w mej dłoni dokonał gigantycznej ekwilibrystyki słowno-intelektualnej zmierzającej do zawarcia rozejmu z zachowaniem jednakowoż prawa do kilku posolonych szpileczek wetkniętych mi w wątrobę. świeżo po wysłuchaniu wykładu z kundalinijoga otrzepałam czakramy z trującej złości i krocząc ścieżką nirwany emanującej miękkim zapachem lotosu zamkłam (obawiam się, że chwilowo tylko) brzytwę.
więc.
wracając do sesji zdjęciowej. usypawszy na planie zdjęciowym odzianej w purpurę gawiedzi płci żeńskiej (obutej w wysokopiennie szpilki) tony bombek, łany ostrokrzewu i kilometry choinkowych złotych łańcuchów i diodowych lampek artysta fotografik zażądał póz, które: nie będą zbyt wulgarne ale jednak trochę kokietliwe, nie będą rodem z domu czerwonych latarni ale jednak trochę jakby tak, nie pokażą ale trochę pokażą, nie uwiodą wprost ale uwiodą w poprzek. i wówczas pojęłam, że ja się do takiej roboty po prostu i zwyczajnie nie nadaję. są ludzie co umią (szapoba), czują, na widok aparatu fotograficznego ekspresją tryskają jak fontanna di trevi i rozkwitają w świetle reflektora niczem egzotyczny storczyk.a ja natenczas natychmiast drewnieję i ilustruję całą sobą siermiężny regał z lat siedemdziesiątych. i tak to już pójdzie w świat, bo artysta po kilku nieudanych próbach wskrzeszenia we mnie bogini choćby z Willendorfu zaniechał i ostatecznie sfokusował się na psie. dzięki czemu na kartce dla naszych milusińskich prócz tragarzy gigantycznej choiny (dziękujemy ci fotoszopie) i kilku wysublimowanie wygiętych karminowych dziewic w pozach, których nie powstydziłby się wyrzeźbić Pytokritos z Rodos, mamy w roli głównej pieska (w zasadzie - trzy pieski- rasy york szarpany kundelkiem – znów ci dziękujemy ci fotoszopie) zaplątanego w choinkowe łańcuchy i szarpiącego bombki. na kolejną kartkę, o ile, przyniosę małego renifera, niech się fotograf biedzi a sama schowam się w szafie słuchając aksamitnego i kojącego głosu Wojtka Myrczka (moje ostatnie odkrycie radiowe)
b.

Brak komentarzy: