środa, 14 września 2011

kucharze, groby i spadkobiercy

coś miało być o nagrobku. ale tak mię ostatnio wyciska z czasu, że nie mam kiedy przysiąść i spisać. albo czas mi się kurczy albo ja spowalniam za szybko. pozatym miast oddawać się grafomanii uprawiam kulinariat jesienny. wczoraj potrawka z kurczaka , czerwonego wina, śliwek i powideł z czosnkiem – skromnie powiem – delikates. oraz. tadam tadam. moje pierwsze samodzielne ciasto drożdżowe. ze śliwkami. i z kruszonką. wyszło dość marnie. no jak miało wyjść. nie mam ręki do ciast. ale nadal próbuję oszukać ten feler. najbardziej rozczarowała mnie kruszonka. w ogóle nie przypominała kruszonki. a ponieważ nie ma ponoć nic prostszego od jej przygotowania, to prawie się załamałam. jednak pomyślałam, że to niemożliwe. że musiał tu zadziałać jakiś zdecydowany czynnik sprawczy. przeanalizowałam cały proces od początki. weź szklankę mąki, rozgnieć z półkostką zimnego masłą, dodaj cukier waniliowy, rozbabraj nad ciastem. koniec. niewiele tu może pójść nie tak. a jednak. po dłuższej dywagacji odkryłam sekret sfuszerowania. otóż. zamiast cukru waniliowego dodałam taram taram proszek do pieczenia. pod wpływem gorącego piekarnika kruszonka miast kruszeć rozpoczęła proces spęczniania, zmiękła, sklęsła i na zawsze utraciła swój immanentny charakter. ale i tak za swój wielki sukces uważam brak zakalca. i nie. nie chce mi się analizować co zrobiłam nie tak. przyjmijmy, że na ten moment mój cukierniczy anioł stróż właśnie się ocknął z odrętwienia, przywlókł do dzieży z ciastem i chwilę pilnował. potem mu się znudziło i polazł w diabły nie czekając na kruszonkę. a jutro tajska zupa z trawą cytrynową, mleczkiem kokosowym i krewetkami. albo mój prapradziad był tajem albo jestem tajskim dzieckiem podmienionym w szpitalu. zapamiętać: sprawdzić ile tajskich dzieci urodziło się w szpitalu w roku pańskim 19..... . (uwaga, niemowlęta płci męskiej odrzucić. raczej).
a do nagrobka jeszcze wrócę. gdybym jednak z uwagi na gęstość zaplanowanych zajęć ( w biurze nasycenie sięga zenitu i przelewa się meniskiem wypukłym przygotowaniami do przyszłotygodniowego wizytowania Śląska. mamo! łaj?) wątek ten musiała znacznie sprolongować to. nadmienię jedynie, iż. z surowego głazu wielkości słusznej sekretery wyewoluowałyśmy w kierunku nieco bardziej dekoracyjnym. natchnione niezwykle klimatycznym Pere Lachaise wahamy się pomiędzy wyrytą w bladoróżowym marmurze płytą nagrobną w stylu renesansowego bukietu wielkości siedzącego konia


a naturalnej wielkości sceną rodzajową.


martwi mnie jeno nieco. czy środki uzyskane ze sprzedaży mojego apartamentu będą wystarczające na opłacenie rzeźbiarza. ale ojtam. w końcu to już raczej nie będzie mój problem.

b.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Beniu, jak już przerabiasz i trawisz takie pyszności, to bardzo proszę, dziel się z nami, jeśli nie resztkami, to chociaż przepisami:)
wnoszę postulat o beniowe kulinarne przepisy na blogu, jeden wpis tygodniowo, plizzz, poprzyjcie!
Ju

Anonimowy pisze...

Mimo samokrytyki (standardowej) autorki muszę przyznać, że drożdżowe ciasto Beniowe było całkiem smaczniutkie :-)
a na kruszonkę to bierzemy ciociu;
mąkę, masło i cukier zwykły i wszystko na oko wyrabiamy razem.
Z tym nagrobkiem to hm... kup jeszcze jedno mieszkanie, które da się w dalekiej przyszłości spieniężyć bo inaczej to marnie to widzę.
Pojechały dziumdzie do Paryżewa i teraz kombinują! Kamień w Miętkich już nie pasuje???!!!
też coś!
alaska

BratZacieszyciela pisze...

przepis na to cudo z potrawki, pliiiiiiiiiiiiiiiiiiz!