środa, 7 września 2011

skwerolubnie

fakt, że szrotówek kasztanowcowiaczek zeżarł Paryżowi cały prawie drzewostan miejski zasypując chodniki zrudziałym listowiem ani na jotę nie umniejszył uroku miasta i nie pozbawił go sznytu dyskretnej elegancji . Paryż to idealny przykład na to, że miasto jest dla ludzi a nie przeciw nim. że ulice są po to by gęsto usiane domami, cukierniami, piekarniami, pralniami, brasseriami, sklepikami wszelkiej maści służyć swoim mieszkańcom, żeby mobilizować więzi międzyludzkie i zachęcać do wspólnoty społecznej. życie toczy się tu rzeczywiście na ulicach, które są wyśmienitym tłem, twórcą i tworzywem miejskiej egzystencji. każda brasseria vel kawiarenka wystawia tu swoje maciupkie stoliczki frontem do ulicy omalże na samym skraju krawężnika, tak że nietrudno idąc mimo strącić panu/pani kawusię zbyt odważnie wystawionym łokciem lub kolanem. do brasserii nie idziemy ukryć się przed światem w ciemnych zakamarkach lokalu. idziemy mu oświadczyć radośnie nasze istnienie, spotkać się z sąsiadem, pogadać o dupiemaryni i o wyższości tego nad tamtym. z uwagi na bezpośrednią bliskość stoliczków kwitnie tu swoista intymność społeczna. nikt tu nie wytycza sobie prywatnych rewirów. nie ma paprotek do ukrycia się przed obcym okiem i uchem. Idziesz, siadasz i nagle stajesz się częścią tego miasta, tej społeczności. czasem uniesienie filiżanki do ust jest w tym kawiarnianym mikrokosmosie wyczynem wielce ekwilibrytstycznym. ale spode łba nie rzuca się tu kąśliwych „no weź, posuń się pani”. to miejsce, gdzie twój kawałek stolika jest częścia wielkiej, pieknej, miejskiej mozaiki. i gdziekolwiek nie przysiądziesz w przerwie między jednym pilnym i drugim pilniejszym zawsze dostaniesz wyśmienitą kawę. paryskie brasserie nie znają bowiem pojęcia kawy rozpuszczlanej i chwała im za to. pomińmy dyskretnym milczeniem cenę, za którą w warszawskich wykąskach podkąskach można sobie zapodać luzikiem cztery wódki z galaretą i ogórem. ostatecznie wiedziały gały, co zwiedzać chciały. a zwiedzając według planu „jedziemy na Saint-Germain, potem do Dzielnicy Łacińskiej, skręcimy na Marais i ewtl. jak starczy czasu wskoczymy sprawdzić czy Luwr jeszcze stoi” istnieje wielka szansa, że natkniemy się nagle i niespodziewanie na urokliwe skwerki pełne maleńkich kawiarenek, których urzekający klimat każe nam spenetrowac drzewo genealogiczne w poszukiwaniu przodków, w żyłach których płynęła Sekwana. bo przecież skąd taki nagły zachwyt placyczkiem wielkości dwóch szaf trzydrzwiowych z jednym łysym (szrotówek już tu był) drzewkiem? skąd nagle takie dojmujące wrażenie, że oto jesteśmy tu gdzie nasze miejsce. że zawsze chcieliśmy tu być. i zawsze będziemy za tym tęsknić jak gdyby to nasze warszawskie istnienie było tylko przystankiem w drodze do tej, albo tamtej brasserii na tym nieschludnym (dodajmy tu odważnie łyżkę zetlałego dziegciu – Paryż dość swobodnie traktuje pojęcie higieny ulicznej – niesiesz na ten przykład worek starych szmat, ale nagle już ci się go tachać nie chce - no to bęc wyrafinowanym gestem upuszczasz woreczek na bruk i niefrasobliwie podążasz do wytyczonego celu) a jednak przytulnym skwerku. tak. Paryż to dla mnie wąskie uliczki między gęsto usianymi osiemnasto- dziewiętnastowiecznymi kamieniczkami, skwery tętniące gwarem tubylców przy filiżance kawy lub kopiastym talerzu sałatki z kozim serem, okna okolone secesyjnymi balustradami, obwieszone doniczkami pelargonii (paryżanie chyba rekomepensują sobie tymi zaokiennymi ogródkami totalny brak trawników. jeśli chodzi o zieleń miejską Warszawa rulez do entej potęgi)



jeśli zaś chodzi o ulice stosuje się tu dość interesującą zasadę korzystania z sugerowanych świateł ulicznych. otóż na światło zielone dla pieszych paryżanie reagują ostentacyjnym „olaćto”. ale już światło czerwone dla pieszych mobilizuje absolutnie wszystkich do nagłego i pezpardonowego wtargnięcia na pasy. no co robić, kultura taka.
a tu nasz (dotychczas) ulubiony skwerek w Dzielnicy Łacińskiej na Rue Lacepede





(dają tu gigantyczne i boskie naleśniki gryczane,


które przemyciłam z narażeniem życia na pokład samolotu w drodze powrotnej gardząc przaśną i dość wstrętną kanapką serwowaną przez air france, oraz lody Amorino,


które nakładają w wafelek nadając poszczególnym smakom formę rozkwitniętej peonii – bezpośredni i godny konkutrent osławionych paryskich lodów Berthillon).

cdn. jeśli word itd. a w ciągu dalszym o tym, jak z Marianem natchnione wizytą na Pere Lachaise postanowiłyśmy jednak zmienić koncepcję naszego nagrobka.
b.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

marnujesz swój talent!!! trzeba znaleźć sponsora, który opłaci Twoje podróże w różne zakątki a wtedy Ty, będziesz jeździć i opisywać wrażenia.
Oczywiście sama nie pojedziesz. Sponsor musi być przygotowany na większy wydatek. Ale myślę że nie poskąpi, widząc taki talent i kalkulując przyszłe zarobki z wydania w milionowym nakładzie przewodnika "świat wg Beni" lub "Z Benią poprzez świat" lub też "Benia - po prostu jedź."
Marketing mamy zabezpieczony :-)
alaska