środa, 14 grudnia 2011

Tokio – Shin-Osaka (552,6km) 2:15 h (shinkansen) Warszawa Tarchomin – Warszawa Saska Kępa ( 17 km) 2:00 h (roman)

najbardziej lubię te niespodziewane poranki, gdy spod domu na staropańszczyźnianej do mostu gdańskiego jadę sobie minut 74,5. ciemność nocy łagodnie przechodzi na nieodległym horyzoncie w wanillaskaj, błękitnieją od świtania okna mijanych domów i pospołu prawie-sunących ze mną na jedynce aut. może to klasyczne urzeczywistnienie paradoksu ruch=bezruch, czyli że jeśli. poruszać się wystarczająco szybko - wciąż i nadal znajdujemy się w tym samym miejscu co przed chwilą, kwadransem, godziną, dobą. wrażenie potęguje się zwłaszcza, gdy na skutek drobnej kolizji drogowej wjazd do stolicy z północy nie przypomina żadnego cywilizowanego traktu komunikacyjnego. jak sięgnąć teleskopem hubbla wszystkie pojazdy motoryczne poruszają się wolniej niż lądowy ślimak płucodyszny na gruboziarnistym, obficie popieprzonym papierze ściernym. ech, jakaż tymczasem rozkosz dla oka warsawianisty. napatrzeć się można do woli, czyli do wypęku, na naszą piękną stolicę. najsampierw z oddali widok śródmieścia z perspektywy kanałku żerańskiego, tworzącego w okolicach elektrociepłowni żerań malownicze rozlewisko. ulica płochocińska przylega tu nieomalże do tafli wody, nad którą rankiem szybują mewo-rybitwy a wieczorem po tafli zgrabnie pomykają jednoosobowe dżonki vel kajaki. rankiem słońce mam za plecami, więc kanałek lśni tysiącem rozbłysków aż po widnokrąg. czasem przy sprzyjających okolicznościach przyrody, gdy wschód słońca żwawo przegania na zachód nocne chmury, ukazuje się widok zaiste niezwykły. tuż nad przeciwległym brzegiem kanałku, gdzie woda ulega cieniowi koksowniczych hałd, rozpościera się panorama miasta. w migotliwym towarzystwie ulicznych, jeszcze zapalonych latarni miejskich, znikąd wyrastają wieżowce, drapacze chmur, i on. w pełnej krasie i w blasku punktowych świateł wytyczających dumne, majestatyczne kontury. od dołu szeroko rozpostarte światła podstawy stopniowo pną się ku górze coraz węziej i węziej aż zamyka tę konstrukcję jedno pojedyncze światełko, jakby gwiazdka nad wyniesionej cudem nad miastem przez radzieckich architektonistów choince. to ON - pałac kultury. prawie słychać żal żerańskiego kanałku, że gdyby tylko milimetr, no może dwa bliżej, odbiłby w sobie jego szlachetną postać. wokół pałacu strzeliste budynki bezskutecznie próbują z nim rywalizować. i tak pozostają jedynie tłem na gwieździstym tam jeszcze niebaskłonie. idę o zakład, że w kwestii atrakcyjności panoramy ten widok mógłby śmiało konkurować z widokiem Manhattanu znad Potomacu. sunę powoluśku (bo jakżeby inaczej) naprzód, pozostawiając za tylnym zderzakiem romana odległą perspektywę w nadziei na osiągnięcie celu. już po godzinie z haczydłem osiągam most gdański. żaden tam znowu cymes ( z wyjątkiem ślicznych kręconych schodków) ale spod jego filarów zaraz na zakręcie wychynie mi płynna, urbanistyczna poezja. panorama lewobrzeżnej Warszawy. odciętej od rzeki świetlistą wstążką gdańsko-gdyńsko-kościuszkowskiego wybrzeża zwierciadlanie odbijającego korki na prawobrzeżnym wybrzeżu helskim. i tu zawsze doznaję dysonansu, ku czemu wzrok mój lichy obrócić. jadąc z północy ku miastu, po prawicy rzeki kuszą oko w migotliwym świetle ulicznych lamp i łaskawego wschodu słońca ceglasto-rude dachy kościołów, staromiejskich kamieniczek i zarys podcieni w arkadach kubickiego, u stóp których cumują na nabrzeżu białe (typowe bądź atopowe złudzenie odległości optycznej) barki udające hotel lub vice-versa. gdy tak patrzysz w tamtę stronę, omalże słyszysz draśnięcie zapałki zapalającej świece zmierzających na roraty tambylców na ul. Kanonii. ale i tu, po (jadąc z Tarchomina na Saską Kępę) lewej stronie rzeki, czeka moc wrażeń na dociekliwego obserwatora mimowolnie uwięzionego w korku. bo oto między sztachetami zoologicznego ogrodzenia prężą się bujne, grzywiaste grzbiety koników huculskich a zebry aż się proszą, by policzyć im paski w świetle błękitnych, mercedesowych diod. gęste gałązki dawno bezlistnych drzew kuszą by poszukać wśród nich szopa pracza a rozsądek nakazuje ostrożność wobec pomykających w poprzek po asfalcie rudych kitek wiewiórek, które być może donoszą zaprzyjaźnionym fokom świeże, wiślane przegrzebki. gdyby zaś miast pod most gdański zechcieć (na skróty, ha, ha ) pojechać ul. Modlińską (chłe, chłe, pojechać) w ul. Ratuszową, to można pocieszyć zaspane oczęta maślanym amarantem flemingów baraszkujących w przyogrodzeniowym stawiku lub rozszczelniając szyby w aucie odnotować skrzeczący chorał pawia. bądź. mijając terrarium, nadstawić ucha, by usłyszeć jak kędy wąż śliską piersią dotyka się zioła. tak oto droga do biura nie starcza by się ponapawać stolicą naszą ale starcza by u kresu celu, z ponadpółtoragodzinnym opóźnieniem charcząc z pianą na ustach wyrzęzić na dzieńdobry powiedzmy uprzejme ... psiamać.
b.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

hm. mieszkamy niedaleko od siebie i można śmiało powiedzieć że startujemy niemal z tego samego miejsca. Co więcej, pierwsza połowa drogi jest niemalże taka sama dla nas obu.
To niech mi ktoś wyjaśni dlaczego z okien autobusu E8 nie widac dżonek, rybitw czy też PKiN tylko migające szybko reklamy, brudne hałdy węgla i dymiące kominy????
Bo za szybko gnamy czy co?
alaska

benia pisze...

no cóż, buspas wypacza wam pejzaż i optykę