środa, 29 kwietnia 2015

między wężymordem a wakame

w ferworze zafascynowania kuchnią vegańską nabyłam wszystkie istniejące na ziemi gatunki roślin strączkowych oraz kasz, występujące luzem, w torebkach i puszkach oraz ziaren i orzechów w łupinach i bez (bez ma już o taaakie pąki, wybuchnie moment lada). kompulsywnie uwarzono: burgery z marchewki, smalec z fasoli, zupę mleczną bez mleka, boeuf burginone na buraku, pasztet z jaglanki i rybę z selera. nie żebym padła ofiarą galopującej mięsno-nabiałowej repulsji i abominacji ale jakoś tak bliższy się mi wydał natenczas kult roszponki nad pragnieniem podgardla i wątrobianki. nasyciwszy się roślinnością aż do granic hiperwitaminozy zanurkowałam w świat kuchni tao natchnięta książką Jacka Wana. ponieważ ku mej rozpaczy nie da się jednocześnie zrobić i zjeść pho z kurczakiem, shiitake w tempurze i makaronu smażonego z wołowiną, to drogą selekcji dostępnych składników (mam-nie mam, nie wiem czy ktokolwiek poza Jackiem Wanem to ma) wybrałam na początek jiaozi oraz liang ban huaqng gua. Po nasemu to bendom miensne pirogi i mizerja. trzeba się urodzić w państwie środka, żeby dokonać tak karkołomnego zestawienia ale niech was nie zmyli potencjalna mizeria tego duetu. ten duet jest doskonały jak harmonia yin i yang, jak flip i flap, jak bułka z masłem. urzeczona biegnę więc falując fartuszkiem w japońsko-chińsko-wietnamsko-tajskie ramiona pachnące sezamem i nie wiem kiedy wrócę. albo nie . wiem przecież. wrócę jak się pojawią nasze słowiańskie truskawki. dla nich rzuciłabym nawet samego cesarza (tego, co ma klawe życie).
b.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Jestem tym farciarzem, na którym blogautorka testuje swoje kuchenne eksperymenty. Nie powiem. Fajnie jest się poświęcać dla nauki:-).
Dziś z poświęceniem spałaszuję pierogi z mizerią, której sos aromatyczne rozlał się po wagonie metra z rana.
Alaska