środa, 20 maja 2015

Oldschoolowym busem po tarchomińskich duktach i niuansach historii


w ubiegłym tygodniu natarcie medialne nocy muzeów zaczęło mi omalże wyłazić z lodówki. lodówkę bowiem traktuję również jako medium, czyli środek masowego przekazu. gdyż to do niej zaglądając rankiem i wieczorem wiem. wiem co zjem. podczas gdy próby wsłuchania się w inne massmedia implikujące mi np. prezydenta nadal powodują, że widzę albo czarną ciemność albo ognie bengalskie z mokrym lontem. a tymczasem lodówka prawdę ci powie a nawet jako multimedialna dostarczy wrażeń wielosensorycznych, od widoku dorodnej pleśni na czymś co kiedyś było chyba jogurtem po swąd pakuneczku, którego pochodzenia, wydobywszy coś szczypcami, nie zamierzam zbyt intensywnie analizować. przekaz lodówki jest klarowny, zero-jedynkowy: non konsumatum-konsumatum. no więc gdy noc muzeów wylazła mi prawie z lodówki postanowiłam jednak podjąć rękawicę. jako tłumofob wsobny natychmiast odrzuciłam peregrynację po mieście. zresztą poprzednie straceńczo podjęte próby zbliżenia ze społeczeństwem w tej szlachetnej idei odstręczyły mię skutecznie, bowiem limit stania w kolejkach uważam za wyczerpany. a tę resztkę co mi jeszcze się ostała zostawiam na potrzeby naszej ulubionej państwowej służby zdrowiu (co mi przypomniało kampanijny postulat panującego prezydenta o uchwaleniu ustawy jakby poniekąd zakazującej chorowania jako antidotum na kulejący Nasz Fundusz Zdrowiażyczący – brawo! tak trzymać!). noc muzeów postanowiłyśmy więc z alaską scelebrować w jakiejś miłej, niszowej sytuacji. najlepiej niedaleko domu, ot rzut filcowym beretem. i oto okazało się, że Tarchomin nas nie zawiódł, a przeciwnie. zawiódł nas po swoich historycznych szlakach, które wbrew temu co o nim mówią, że jest li jeno senną sypialnią stolicy, kryje w sobie wiele sekretów i pasjonujących historii sięgających co najmniej XVII w. wsiadłszy więc wieczorową sobotnią porą w oldschoolowy żółty bus objechałyśmy wiele tarchomińskich i białołęckich ścieżek, które doskonale znamy z naszych bicykolwych peregrynacji ale ich historia była dla nas do tej pory mało lub zupełnie nieznana. nie wiem, czy takie było pierwotne zamierzenie konstruktora busa ale my siedziałyśmy na pięknej stylowej, białej ławce ogrodowej ustawionej na końcu pojazdu a dla wygody nadprogramowych pasażerów obleczonej w czerwony flausz. obok nas siedzieli młodzi fotoreporterzy, którym zawdzięczamy upamiętnione dla potomności profesjonalne zdjęcia z tej wycieczki, na których i nasze skromne oblicza zaistniały i wiszą sobie w sieci (sława, sława, sława!). w dwie godziny objechałyśmy Tarchomin i Białołękę zaglądając do różnych zakamarków tchniętych historią. byłyśmy np. na ul. Ambaras, gdzie hrabia Rej, pasjonat utworzenia na Białołęce warszawskiego SPA z kortami tenisowymi i leczniczym działaniem wydm piaskowych aromatyzowanych endemiczną sosną, zechciał był zakopać sobie skarb w pobliskim lesie. i pomyśleć, że przez kilkanaście lat, w nieprawdopodobnie bliskim sąsiedztwie, uprawialiśmy tam przaśny grilizm miast wyjść na pole i pogrzebawszy patykiem dojść do fortuny(skarbu Rjea), za którą można by tu letko obstalować domek z ogródkiem albo i dwa. no ale. margaritas ante porcos. zanurzeni po kokardkę w grilowanych kotlecikach , kiełbasach i mięsiwach w zalewie (oj, w obfitej zalewie) ani żem myśleli(śmy) o innych niż kulinarne skarby. i tak to domek z ogródkiem przeszedł nam był koło nosa zanurzonego w aromacie dymnej wędzonki z czosnkiem i lubczykiem. ale za to pamiątka po kiełbasach dzielnie trwa w naszych boczkach i fałdach. ponadto obmacałyśmy oficynę domu opieki nad warszawskimi młodocianymi kurtyzanami, w którym w roku 1943 wystawiono dla panien upadłych i dziatek uratowanych przez Irenę Sendlerową Pastorałkę z udziałem Schillera, Barszczewskiej i Miłosza. okazało się również, dzięki opowieściom naszego szalonego przewodnika z lekko jeno ujarzmionym adhd, iż oto w zasadzie mieszkam prawie w nawie pierwowzoru pałacu Mostowskich czyli prawzoru komendy stołecznej policji. zarażone bakcylem zamierzamy odbywać kolejne wycieczki po białołęckich i tarchomińskich duktach o czym nie omieszkam donieść we właściwym czasie. zamierzam nawet zaproponować organizatorom podróż szlakiem nadwiślańskich wyszynków, z których te najprzedniejsze przykleiły się do wiślanego wału i kuszą hamakami, drewnianymi w gęstym listowiu ukrytymi ławami, zapachem smażonej kiełbasy i kiszki ziemniaczanej oraz chwalebną ceną chmielowego. w końcu za lat 50 będzie to w dobie ewolucyjnej cyfryzacji życia już zaiste historia na miarę nocy muzeów. „państwo spojrzą, zakrzyknie wirtualny przewodnik: o tu, tu właśnie siadywali tubylcy, niegdyś wasi protoplaści. i sącząc dziwny, żółty płyn na bazie szyszek chmielowych z sokiem lub bez rozprawiali analogowo, fejs tu fejs bez użycia fejsbuka a wkoło tzw. ptaszyna (żywa, nie syntetyczna) świergoliła jak oszalała, duktem szły dziki z małymi warchlakami, a w nadbrzeżnej gęstwinie bobry obgryzały drzewa (państwo sobie potem w googlach sprawdzą co to ptaszyna, drzewo, chmiel, dzik i bóbr oraz hamak. proszę bardzo, wracamy do woonochoda i lecimy dalej mamy dziś jeszcze w programie przechadzkę zrekonstruowanym starodawnym mostem północnym i w bonusie taras widokowy z pałacu kultury, najniższego budynku stolicy”. zakład, że tak będzie ? a ja tymczasem zamierzam się historiograficznie poświęcić i niebawem zawisnąć w hamaku na wale jako przyszły eksponat z kuflem (bez soku) w garści. czego i Wam życzę.
b.

Brak komentarzy: