wtorek, 4 października 2016

Ciąg dalszy następuje, aż mi ktoś w końcu zabierze mirofon

Bardzo przepraszam, że/jeśli moja relacja jest tknięta chaosem niczym nasza kajuta na jachcie ale podwyższony stan zachwytu nadal zawiesza mi chronologię na kołku i nie pozwala na uporządkowanie, gdyż klucz do tego uporządkowania leży gdzieś na dnie Adriatyku razem ze skradzionym mi sercem. Weszłam na pokład bez żadnych oczekiwań, bez żadnych przygotowań (z wyjątkiem pastylek na chorobę morską, która się mnie nie imła tym razem, być może z powodu braku podmuchliwego bora) i natychmiast poczułam, że to mogłoby być moje miejsce na ziemi. yyy na morzu znaczy. Rozmiar soczewek kontaktowych okazał się zbyt mały, by objąć naraz fascynację, ekscytację, urzeczenie i uciechę w stopniu prowadzącym do euforycznego upojenia skutkującego radosnym wytrzeszczem gałek. Wszystko mi się podobało i wszystkiego chciałam dotknąć : szmaragdowej wody, śliskiej cumy, steru, dyndających odbojników, chybotliwej kuchenki, napiętego szpringa, no i ten tego, kapitana. Kapitana mieliśmy fantastycznego, cumował jak czarodziej poruszając się po pokładzie ze zwinnością morskiej jaszczurki, po prostu przenikał przestrzeń jakby go nie dotyczyła grawitacja. I był uosobieniem nieziemskiego spokoju. W najbardziej newralgicznym momencie, gdy jeden z załogantów intensywnie, choć niezamierzenie pierniczył cumowanie, kapitan napiął żyłki na skroni i zaklął szeptem siarczyście „kurcze, nie tak”. pozatym dawał mi trzymać ster i manewrować. Yupi! Na silniku manewruje się zupełnie tak jak samochodem (tylko reakcja jednostki pływającej jest nieco opóźniona więc trzeba lewy kurs kontrować prawym i na odwyrtkę znowu kontrować prawy kurs lewym co w sumie jest fajne o ile załoga nie jest NIECO zniecierpliwiona początkującym majtkiem) więc izi pizi lejmon skłizi (no bo ale że co, że trochę zbaczałam z kursu, weź i jedź człowieku ulicą szeroką jak ziemia , bez pasów i pobocza podczas gdy obrany gdzieś w oddali cel lata ci przed dziobem jak rozhuśtana piniata) . sterowanie na żaglach (zwłaszcza na motylu) O! to jest już wyższy stopień wtajemniczenia i głębokiej empatii z wiatrem. Nie omieszkałam próbować, wypatrując właściwego położenia wstążek na żaglu co raz wybrzuszając żagiel a co raz (niestety częściej) go smętnie łopocąc w zwisie bezwietrznym. Generalnie prawie cały czas mieliśmy tzw. mordewind, któren dmie w twarz i choćbyś się nie wiem jak wytężał to nie udźwignie żeglowania, no chyba że się chce płynąć tyłem czyli na wstecznym (duuuża rzadkość) lub no chyba, że się halsuje. Halsowanie jest strasznie fajne (miota człowiekiem pod ostrym kątem i wywala ze zlewu czajniki) ino zamiast prostą drogą do celu zygzakuje się z łaskawym wiatrem a tymczasem cel miast się przybliżać robi nam zygu-zygu marcheweczkę a cała załoga, cała gotowa dobić chybcikiem do brzegu tęsknie wygląda baksztga lub co najmniej fordewinda, znaczy wiatru, który w końcu przestanie wiać w mordę a zacznie wiać w dupę (przprszm ale to określenie kapitana) i pozwoli wpaść w ramiona mariny bądź jakiegobądź portu. Mię się tam nie spieszyło zbytnio. Mogłabym sobie tak płynąć z mordewindem całe życie. no ale pęcherze mają swoje prawa. Obsmarkana z radości sterowania trwałam sobie cija z zapałem wariata przy kierownicy nawet wówczas (a był to piąty bodajże dzień jachtingu) gdym się zorientowała, że większość załogi (wyłączając wspierającego szwagra) czekała na takiego morskiego greenhorna-jelenia jak ja, któren przytrzymie ster podczas gdy załoganci oddawać się będą luzowaniu i relaksowi oblegając nasłoneczniony dziób lub zlegając w miękkim pontonie. Dlatego dobrze jest na każdy rejs zabrać ze sobą debiutanta-abderytę, który przy braku wiatru trwać będzie przy sterze z zapałem godnym fedrowania złotych samorodków. Gdy siła wiatru spadała do nieobyczajnego zera w skali Beauforta a cicha flauta wygładzała tafle morza jak lustro weneckie należało powrócić do pchania jachtu silnikiem. Silnik ma te dodatkowe zalety, że prócz pchania wprost do portu wabi delfiny, które chyba lubią ten podmorski warkot (no bo przecież nie te okrutne spaliny) i skaczą sobie w niedalekiej odległości jachtu ukazując połyskliwym grzbietem swoje ukontentowanie. Zdjęcia delfinów nie ma, bo mi było szkoda czasu na latanie po zabarłożonej kajucie w poszukiwaniu sprzętu fotograficznego, któren najprawdopodobniej i tak był naonczas martwy gdyż albowiem największą bolączką rejsu był mi dotkliwy brak ładowania sprzętów wszelakich. Obecna na jachcie sieć pokładowa 12 Volt wymagająca stosownych przedłużek/wtyczek USB/ czegobądź o czym nie mam fioletowego pojęcia odcinały mnie od czasu do czasu (od Mariny do Mariny) od możliwości bieżącej dokumentacji fotograficznej i bieżących kontaktów ze światem za pomocą fal radiowych (zero Boeuforta, zero voltów w baterii aparatu, zero mocy w telefonie – jak flauta to flauta po całości). A prehistoryczny telefon szwagra, co ma dwa klawisze na krzyż działał i działał i działał. Ja zaś moimi srajfonami mogłam sobie po gładzi morskiej puszczać kaczki. W przeciwieństwie do mnie, zamustrowana na jachcie młodzież w nanosekundę i w trymiga zorientowała się jak, czym i kiedy ładować swojej androidy i zasysać wifi na potrzeby oglądania filmów bynajmniej nie z Chorwacji. Brawo zuchy. Temczasem zapisuję na zaś – zanabyć powerbanka cokolwiek by to miało być. No dobrze, na dzisiaj chyba kończymy. I tak jest lwem morskim, kto dotrwał aż do tutaj. A mnie ciągle ciary zachwytu przez grzbiet smyrgają, choć być może dla wielu to glon powszedni. Nie dla mnie bynajmniej, jeszcze długo nie. a o trasie rejsu opowiem, gdy mię się w końcu otworzy plik od kapitana (ach, kapitana :), któren przesłał nam plik profesjonalny na bazie gps’a z godzinami wejść i wyjść z portów. Bo mnie się już muli kiedyśmy my w Dubrowniku a kiedy w Suduradzie i na Korculi byli.
A dla spragnionych zdjęć : dzika koza na Suduradzie (nasz pierwszy port po nocnym rejsie ze Splitu) godzina 6:53, po nocnej wachcie!

b.

1 komentarz:

Joanna Zadrożna pisze...

Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.