środa, 26 października 2016

Z wizytą na oligoceńskim wypiętrzeniu, czyli

ciąg dalszy restaurantweek, a zatem relacja kolejna, tym razem z niedzieli w Indiach/Nepalu/Tybecie, gdzie czekała na nas reinkarnacja w chili suszonym na nasłonecznionym stoku Czomolungmy. Złożyło się tego dnia wprost perfekcyjnie, że przed wizytą w restauracji utopiona byłam cała w lekturze świetnej książki” Podróże psychologiczne przez kultury świata” a w szczególności w rozdziale poświęconym Tybetowi. Napawałam się opowieścią i nastrajałam w nadziei szybkiego zjednoczenia umysłu ślizgającego się nieudolnie po stromych graniach filozofii Himalajów i okołohimalajskiej kuchni. Niestety jeszcze przed posiłkiem dotarłam do opowieści o podniebnych pogrzebach, podczas których poćwiartowane zwłoki porywają z wysokiej półki skalnej wygłodniałe orły. Metafizyczna, tantryczna a jednocześnie niezwykle praktyczna metoda na pozbycie się dziadka bez wydrążania jamy w litej skale i bez kupowania drogiego drewna na spalenie oraz bez nakładów finansowych na nagrobek z lastryko. No ale głód gnał, więc porzuciłam dziadka na skale i pobieżałam ku szczytom Nepalu. Już na wejściu było miło, gdyż żadnych ceregieli z nami nie celebrowano, spojrzano głęboko w oczy i trzecim okiem nas rozpoznano i natychmiast zaprowadzono na pięterko do stoliczka, na którym widniało nasze nazwisko. Naprawdulkę, tak było. Poczuliśmy moc i drgania w meridianach. Do kotleta, tfu, do bombay fanda paneer- shai paneer plumkał subtelnie sitar i skrzypecki i dwa garnki miedziane, potrącane arytmicznie przez instrumentalistkę. Lokal w starej, przedwojennej kamienicy miał swój szczególnych charakter, nie ukrywał swego surowego uroku, nie pretendował do ą/ę. Proste wyposażenie, kilka zdjęć Joko Ono i Lenona oraz innych fascynatów Indiami wisiało na nierówno otynkowanych ścianach. Bo to nie wnętrze kamienicy miało być tu najważniejsze. Nie należało się rozpraszać na dekoracjach lub na jakimś szczególnym stylu. Czuć było, że ważne jest to co na stoliku/talerzu, nie to co wokół. Ważne było przenieść nas do tej szczególnej części Azji używając jako środka transportu naszych kubków smakowych. Dania pojawiały się na stoliku bezszelestnie donoszone przez wpatrzonego w nas obsługującego (jakoś mi nie pasuje kelner) . W miejsce porcelany pojawiły się kute stalowe lub miedziane miseczki i patelenki. Tylko szacunek, oraz strach, że po reinkarnacji w przyszłym życiu wyląduję za ten wyczyn w rynsztoku świata razem z parchatą kozą i jakimś współczesnym idiotą, którego z powodu braku telewizora nie oglądam ale on i tak wyłazi mi z lodówki nie pozwoliły mi „niechcący” zachować sobie tych naczynek na wieczną pamiątkę. Wielość przypraw (nawet zielona kolendra nie psuła, choć normalnie dodana do dań kojarzy mi się z polaniem potrawy płynem do mycia naczyń) dawała nie tylko bogaty smak ale także zwielokrotniała wrażenia sytości. Miseczka ryżu lub wypieczony chlebek naan towarzyszące delhi style chicken curry czyli paście z soczewicy z kuminem i chili, w której utopione są skrawki kurczaka potrafią napełnić po kokardkę, choć patrząc na miseczki wydaje się, że oto uczestniczymy w uczcie na cześć hinduskich krasnali. W krótkim międzyczasie: przystawka-danie główne, z dziką ciekawością obserwowaliśmy tłum hinduskich szerpów wychodzących ze ściany i taszczących na ramionach kosze półproduktów, zupełnie jakby tam było tajemne przejście – wrota do Indii - skąd dostarczano na bieżąco świeże półprodukty na potrzeby warszawskiej kuchni. Drzwi, mimo naocznego macania ściany nie udało nam się zlokalizować, to musiała być przestrzeń nie do objęcia umysłem zachodniej cywilizacji. Sitar plumkał, kubki smakowe wędrowały po himalajskich przełęczach kręcąc w przydrożnych wyimaginowanych świątyniach młynki z mantrą: kiedyś tu wrócę, tu wrócę tu wrócę. Aż zapodano lody masala z kardamonem i imbirem. I wtedy to uniosło mię ponad himalajskie szczyty i dusza ma wędrowała swobodnie jak ptak (zapomnijmy o orle z kawałkiem dziadka) i wysyłała światu znak pokoju, przedpokoju i zapokoju a błogi uśmiech okrążał mi czaszkę mimo uszu. I tego uśmiechu nie starł nawet nasz opiekun, który ze łzą w oku zapowiedział, że niestety nasz czas w siedzibie śniegu dobiega końca. Ulung gratis, za lemoniadę z chrzanem i słone lassi niestety pobieramy, proszę nam wybaczyć. Wybaczylim, w przedwojennym tynku wydrapalim kozikiem TU WRÓCIM. Polecamy. Wierzę, że Mandala Was urzeknie tak jak mnie/nas.
b.

1 komentarz:

BratZacieszyciela pisze...

Podobny w stylu, choć pewnie nie aż tak himalajski w smaku jest Bombay w Szczeciniu, w razie zawitania polecam, rodzinna restauracja oryginalnej hinduski, podobna dystyngowana obsługa, której kelnerską nazwać nie sposób, profesjonalne polecenia słowne i pisane, zapachy, a i porcje odbiegające od minimalistycznych, nawet antyminimalistyczne. A ja mogę dużo i dobrze, nie dałem rady...
Tak że czuje się, że pokrewne, z powyższego, boskiego w formie, opisu...