czwartek, 6 października 2016

obyczajowa powiastka rejsowa


Na rejsie dopisało mi szczęście debiutanta. Niebo bezchmurne przez 7 dni i nocy, temperatura w okolicach 78 stopni Farenheita, woda jak lekko schłodzona zupa miso. Dzisiaj patrzę na pogodę w Dubrowniku a tam 13 st. C , chmury i deszcz. Albo ten nasz rejs to chwytliwa przynęta była albo nagroda za tiki nerwowe zanabyte na skutek nerwogennej pracy (w serwisie zawsze się pali i zawsze ktoś musi dostać po głowie za nic lub na zaś a moja głowa jest pierwsza w kolejce do grzmocenia na wysuniętej placówce). A na Adriatyku wszystko poszło w niepamięć i bujałam się rozkosznie na mentalnym ogonie przedkładając napawanie się okolicznościami przyrody nad jakąkolwiek inną niż zachwyt refleksję. Rozsłoneczniona bryza w twarz, szmaragd kilwateru, zatoczki obrośnięte rozmarynem, anyżem i oliwkami, bezpretensjonalna uroda małych portów i wysublimowane architektonicznie pałace i fortyfikacje – wszystko na bazie piaskowca – naturalne piękno ciepłego kamienia poprzetykanego gdzieniegdzie lekko żółknącą winoroślą i fascynującymi fioletowymi bugenwillami. Nawet tłumy turystów w Dubrowniku, Trogirze i na Korlculi odbierałam jako przyjazny anturaż, gdyż po chwili obcowania z międzynarodową śmietanką towarzyską mogłam jej pomachać z nabrzeża schnącą na relingu ściereczką w szkocką kratkę i wypłynąć tam, gdzie mnie nie dogoni gwar miasta, z którego jedyną pamiątką były ciepłe bułki na śniadanie z przyportowej piekarni, butelka domowej oliwy , soczyste masliny wielkości orzecha włoskiego, wyśmienite sery kozie z truflową posypką i porcelanowa dorada do towarzystwa dla mojej portugalskiej porcelanowej sardynki. Dobry i łaskawy Kapitan dbał skwapliwie o tę narwaną część załogi, która dzień bez zamoczenia kupra w Jadranie uważała za dzień stracony i zanim zaczęliśmy łkać o kąpiel wyszukiwał na trasie starannie śledząc globus maleńkie zatoczki, gdzie rzuciwszy kotwicę pozwalał pławić się do woli i do wypęku w przejrzystej malachitowo-turkusowej solance okraszonej ciepłymi promieniami słońca i było tak pięknie i ekstremalnie kiczowato, że nawet jeleń na rykowisku na płonącym w zachodzie słońca wrzosowisku musiał by nam zazdrościć. A razu jednego dopłynął ł był Kapitan do zatoczki przy wyspie Lokrum nieopodal Dubrownika i rzekł był – o tu, tu kotwiczymy

– se Państwo życzy zwiedzić wyspę gdzie kręcono „Grę o tron” to se Państwo weźmnie wiosełka, pontonik i se tam dopłynie gdyż kil jest tu wielce z głębokością/płytkością portu niekompatybilny i albo dopłyniemy do brzegu i go tego kila z kretesem i widowiskowo ukilimy a do Splitu na powrót dopłyniemy na wiosłach 142 mile morskie (228 km) albo jednak polubicie pontonik. Skonfrontowana z milami morskimi starszyzna (70+) podjęła wyzwanie, obsadziła wystawne miejsca w loży na pontonie i wyruszyła ku wyspie, nieświadoma, że jedno wiosełko było nieco nie teges i urwało się w połowie trasy, zatem zostało im pagajowanie lewosrkętne. Młodzież zaś ( nadal zaliczamy do młodzieży 40+ prawda?) wzuła płetwy i buty odporne na wszechobecne jeżowce, wrzuciła starszyźnie do pontonu sukienki, spodenki oraz aparaty fotograficzne i wyruszyła wpław na podbój wyspy podczas gdy jacht kołysał się łagodnie na bezpiecznie rzuconej kotwicy. Wyspa okazała się być zamieszkała głownie przez króliki, pawie i wybujałe sukulenty oraz czasowo przez dobijających doń wodnymi tramwajami turystów z Dubrownika (licznych, gdyż prawdopodobnie kuszonych perspektywą zobaczenia plaży nudystów, której nie udało się nam mimo szeroko zakrojonych peregrynacji namierzyć, z powodu czego jeden nasz załogant popadł w smutę nieskończoną, z której wyrwała go dopiero późnym wieczorem palinka na: moim zdaniem krowiaku, lepiku z ziół Inoziemcowa i szyszek utytłanych w anyżu – wrogowi nie życzę ale załoganotowi pomogło było). Na wyspie zdobyliśmy muzeum z TYM Tronem (taka wściekła ciżba noży obleczonych wokół krzesła, czy czegoś tam , nie wiem dokładnie ococho bom serialu nie oglądała, mea culpa, ale fani byli wniebowzięci), park botaniczny z gigantycznymi szuwarami i kaktusami oraz Fort Royal. Ten zaś przypłacając wielokrotnym wypluciem płuc obydwu (stroma, kamienista ścieżka w alei cisowej w pełnej ekspozycji południowego słońca), które to wyplucie wynagrodziły nam poniekąd widoki z


Kapitan wspomniał półgębkiem po naszym powrocie (ponton starszyzny zataczający zjawiskowo koła na jednym wiośle, żabka kryta kraulem reszty podróżników), że głównie mu chodziło o to dzikie Mrtvo more (Morze Martwe) głębokie na 10 metrów i trochę słone jeziorko, mające podziemne połączenie z Adriatykiem. No ale skoro żeśmy woleli fortecę na szczycie RYS to on nie ma nic naprzeciwko. Jeziorko? Po płaskim terenie wśród kaktusów? Ale przecież nie było żadnych drogowskazów!!!!??? Już teraz wiem, czemu ta wyspa jest przeklęta i wyklęta przez Benedyktynów. pewnie też, miast się pokąpać w jeziorze poleźli na szczyt głupoty, czyli te wysokopienne fortyfikacje ze studnią na dziewice i z widokiem na dachy Dubrownika. Na jachcie wysuszywszy w bryzie popołudniowej sukienkę (bazarowy nabytek z lat osiemdziesiątych, czysty poliester - do dzisiaj nie ma konkurenta za to ma rozliczne zastosowania : na bal, do obierania ziemniaków i jako strój trackingowy) trzeba było uwarzyć obiad dla nieprawdopodobnie głodnej załogi, która po godzinie niejedzenia gotowa jest halsować za strawą choćby i w głąb kamienistego kontynentu. Dziewięcioosobowa załoga przytargała z ojczyzny łona na jacht trzydzieści pięć słoików z pełnomięsnymi obiadami (karkówka, indyczek, wołowinka, wieprzowinka, bitki, zrazy i podudzia, wszystko pasteryzowane pińcet razy coby nie wybuchło, ale karkówka niestety i tak wybuchła strzelistym fermentem – pięć słoików ciepniętych w morze – właściciel łka do dzisiaj), które wystarczyło okrasić kluskami lub kaszą lub ryżem lub ziemniakiem i hop siup obiad był gotowy. (z tą uwagą, że jednostka czasowa hop-siup na morzu trwa dłużej niż na lądzie). I wszystko byłoby Ołkej, gdyby. Się. Nie okazało. Że. Kapitan. Którego prawem morskim, kaduka i każdem innem mamy obowiązek skarmić podczas rejsu: od 30 lat nie tyka mięsa ni zębem ni harpunem. Hm. Podjęto oczywiście próby nawrócenia wegetariańskiego Kapitana na aktywnego mięsożercę : że no ale skwareczki ? Takie malutkie? W kaszy? Nie zje? Za Mamusię? Za tatusia?
Kapitan zasznurował usta, wykonał wielostopniowe skręty głową w poziomie i trwał wytrwale w swojej bezmięsnej filozofii niczem smagana zimnymi wiatrami latarnia na Bornholmie twierdząc, że roślinność tak, mięso zaś non possumus i no pasaran. I tu niespodziewanie przydała się praktykowana ostatnimi czasy kuchnia wegetariańska (Marian, któren pierwszy w rodzinie przeszedł na roślinożerność pewnie zaciera ukontentowane ręce, dłubiąc srebrnym widelczykiem w eton mess u Królowej Elżbiety na podwieczorku). Uprzejmie donoszę więc, że na statku, którego wszystkie bakisty dzwonią wekami z pozdrowieniami od rzeźnika da się uważyć danie bezmięsne i bynajmniej nie jest to sypki ryż na zmianę z sypką kaszą. czasem nawet reszta załogi tęsknie spoglądała na wegetariańską menażkę Kapitana gotowa zrobić z nim machniom. Tak więc alo, alo - czy ktoś być może szuka wegetariańskiego szefa kuchni na wypasionym katamaranie? Bo mam jeszcze wolne terminy!
b.

2 komentarze:

BratZacieszyciela pisze...

Żyje! I ma się dobrze! I się obraca! W kręgach! I znów pisze!
W końcu!
Hurra!
I oczywiście szacun za relację zajmującą!

benia pisze...

czekałam na nieprzyziemny lajtmotiw. wprawdzie pod drodze był czerwcowy pożar doimentny naszego hotelu w Poznaniu więc przez dwa dni targowe mocno capiliśmy spalenizną ale z tych dwóch żywiołów woda wzięła zdecydowanie górę:) b.