poniedziałek, 3 października 2016

Najsampierw logistyka jachtowa, czyli jak i kiedy


Gdy zobaczyłam pierwszy raz rozchybotany trap łączący nabrzeże z jachtem, na który innej drogi – czytaj schodków z mosiężną balustradą – ku memu niezmierzonemu rozczarowaniu nie było, powzięłam myśl, że oto, no cóż i no topsz, poczekam cija sobie w tym Splicie aż oni wrócą z rejsu, no bo przecież nie wlizę tam za żadne pirackie skarby.
A jeśli wlizę, to nie wylezę bez wpadnięcia we wodę miedzy cumownicze liny. a zaraz potem okazało się, że pfff i wlizę i wlezę pod każdym kątem z dzioba, z rufy oraz bez trapu skacząc przez burtę na średniowieczny bruk Trogiru dwutaktem koszykarskim przez relingi z kubkiem kawy w dłoni. Siła przyciągania mariny z toy-toyem i prysznicem po nocnej wachcie i kąpieli w Adriatyku osadzającej na ciele grubą warstwę soli potrafi zmobilizować największego cykora do działania. Na jachcie były dwie łazienki. Umywalki dawały się obsłużyć bezproblemowo za to sedes potrafił oddać więcej niż dostał a skomplikowany system pompowania przerósł najsroższe hydrauliczne umysły załogi, która wraz z pokonanymi na morzu milami miała coraz większe oczy tęsknie wypatrujące na wyspach międzynarodowego skrótu WC. I tym się głównie kierowaliśmy żeglując po bezkresie wód słonych wśród chorwackich wysp. Powiedzmy to otwarcie. Kierowaliśmy się poszukiwaniem toalety na Adriatyku. Co nam w sumie wyszło na dobre gdyż malutkie porty rybackie, do których przybijaliśmy gdy oczy zaczynały być nad miarę wypukłe, już nie jak spodki lecz jak salaterki, były niezwykle urokliwe, także ze względu na opłaty portowe zdecydowanie niższe niż w wypasionych marinach ACI. Oczywiście, o ile zacumowaliśmy rufą lub dziobem. Bo za burtę, czyli wzdłuż nabrzeża łoili jak za zboże lub za ośmiorniczki. Uwaga używam teraz nomenklatury: rufą lub dziobem cumuje się przy pomocy muringów czyli liny tonącej , której jeden koniec zamocowany jest do nabrzeża, a drugi do zatopionego w wodzie obciążenia. Mimo mych niezwykłych wysiłków w dorozumieniu sytuacji i wytrzeszczonych ciekawością ócz, nic z tego nie zrozumiałam poza tym, że nagle kolega latał jak opętany po obu burtach jednocześnie z takim drągiem do odławiania liny, bosakiem zwanym, a zaraz potem szczęśliwie zawisał trap, i całą załogą szturmowaliśmy nabrzeże w pierwszej kolejności bynajmniej nie w poszukiwaniu cudów architektury, o ile nie skrywały one były upragnionego przybytku, któren po kilkunastu godzinach żeglowania jawił się nam niczem jaskinia złotem runem obrośnięta. A jeśli akurat cumowaliśmy po nocnym rejsie to uwolnieni z nocnej wachty mogli się napawać po kokardkę brzaskiem podnoszącym się znad wysp i wschodzącym na bezchmurnym niebie słońcem, które łaskawie zabierało nocną wilgoć ze śliskiego pokładu. Załoga uraczona urodą świtu wpadała w katatoniczne kołysanie, z którego wyrwać ją mogła jedynie solidna dawka strawy już zupełnie nie duchowej. W pustej jeszcze mesie gęstniało od koncentracji soków trawiennych gotowych pochłonąć stado koni z kopytami. I następowało natchnione oczekiwanie na cudowne spłynięcie śniadania na inkrustowany ościami z halibuta stół. No i śniadanie spływało,

choć cud polegał głównie na tym, że i załoga i góry jedzenia mieściły się na niewielkiej przestrzeni przecząc prawu skończonej pojemności mesy. A żeglarze potrafią zjeść. Do teraz jeszcze nie odgadłam zagadki, jakim cudem na standardowym jachcie zmieściło się tyle jedzenia, że można by nim skarmić nadkomplet w stołówce na Queen Mary.
Po psiej wachcie od 3 a.m. do 6 a.m., po wślepianiu się w granat morza i nocy okraszonej bezlikiem gwiazd człowiek o niczem innem nie marzy niż, zrobić śniadanie dla tych co się wyspali, prawda. Ykhm. Z powodu permanentnego niedospania (owszem miło kołysze, wdzięcznie chlupoce ale mój sen pozostał na splickim nabrzeżu) pewnego razu odpadłam z rzeczywistości jak kawka odbita od ekranu dźwiękoszczelnego. odpadłam o godzinie 10:30 legnąc płaskim plackiem w kajucie, której rozmiar przypomina nader wąski składzik na kije do golfa. o porządek w kajucie dbaliśmy ze współspaczem ( 2,10 wzrostu, rozpostarcie ramion przekracza zdecydowanie szerokość jachtu ) na tyle coby nam miejsca na mrugnięciem okiem przed snem starczyło. Wzorcowa kajuta wygląda mniej więcej tak


Albo tak



Nasza generalnie odbiegła nieco od tego standardu. Dla opisu stanu rzeczywistego udatnie pasują określenia z podzbioru wartościującego ujemnie czyli: burdel, bajzel, harmider, chaos i kipisz do potęgi.


Dwa razy nie znalazłam pidżamki, trzy razy zgubiłam kontaktowe soczewki, co noc przywierałam na płask do ściany kajuty coby nie drażnić współspacza, który robił to samo na wskutek czego co rano wyglądaliśmy jak niedospane zombi a ścianki kajuty były coraz bardziej wklęsłe. Za to poranek na morzu zniwecza wszelkie niedogodności.


Wartało było mówię Wam.cdn. być może/morze:)
b.

Brak komentarzy: