poniedziałek, 11 stycznia 2010

oszufliballada

ponieważ niedziela była wilgotna i niemiła odcięłam się od niej roletami tak gdzieś w okolicy 15:00 i cała oddałam się w władanie panom pisarzowi i malarzowi, którzy mnie niespodzianie odwiedzili i wymagali skupionej i niepodzielnej uwagi. co w moim przypadku jest dosyć trudne, gdyż posiadam rzadkie schorzenie braku koncentracji dwóch zmysłów jednocześnie co objawia się na przykład tym, że jak słucham radia to nie mogę czytać. ani wykonywać innych prac gałkami wymagających przesyłania impulsów wzrokowych dalej w celu ich choćby średnio inteligentnego przetworzenia. nie wiem na czym to polega, chyba mam zaczopowaną jakąś płacheć w półkuli. słuchać muzyki i mieszać w garze mogę, słuchać muzyki i prowadzić Romana mogę, słuchać muzyki i prasować skarpetki mogę. ale słuchać muzyki i czytać książki to ja już nie mogę. nie wchodzi. obłęd jakiś z tym ograniczeniem. strasznie się z tym czuję bo to z całego człowieka zagospodarowane są jeno uszy a odłogiem reszta leży (dosłownie) . brak przepustowej śluzy. nie jest też bynajmniej łatwo gdy się słucha słuchowiska i jednocześnie maluje barwne kiczątka. otóż i wtedy bowiem jakaś bariera robi mi w głowie zgrzyt i albo śledzę trąbką eustachiusza los średniowiecznego rycerza albo miziam po kartce cieniutkiem pędzelkiem. te dwie czynności jednocześnie powodują, że się zawieszam.
ale wróćmy ad rem (czy też, jak ponoć mawiają popularni publicyści telewizyjni – przejdźmy do adremu). no więc odciąwszy (czy raczej odetnąwszy?) się od życia roletą i przeszedłszy w średniowieczną rzeczywistość alternatywną nie odnotowałam faktu, że wtenczas spadło jeszcze więcej śniegu . więcej niż sobotniej nocy, gdym brnęła do domu niczym mamut w szczytowym okresie epoki glacjalnej. przewidując jednak roztropnie, że przez te jedną noc z niedzieli na poniedziałek nie zakwitła dzięcielina pała wyszłam z domu o godzinie 06:35 aby romanowi ze szronu przetrzeć oczka. trochę mnie już najsampierw zastanowił fakt, że w miejscu samochodów na parkingu , regularnym szeregiem tkwiły białe morenowe wzgórza. wiedziona instynktem znalazłam romana między jednym białym giewontem a drugim białym giewontem. szur szur szur w kwadransik omiotłam auto brodząc po kolana w jakieś koszmarnej ilości śniegu. ale jeszcze ciągle z lubością delektowałam się urokiem zimy, skrzącymi się w świetle latarń czapami na choinach, nieskażoną bielą po bezkres, równiutkimi i wysokimi na omalże metr pryzmami śniegu odgarniętymi na skraj uliczki. hm. na skraj uliczki, dokładnie tam gdzie powinien być wyjazd z miejsca parkingowego. hm – przemknęło mi niepokojąco, że - o nie to nie jest dobrze raczej. przemknięcie okazało się z gruntu złą , samospełniającą się przepowiednią. roman na wstecznym ruszył z kopyta , tylnym mostem przeskoczył pryzmę, zabuksował przednimi koły i ... spektakularnie zawisł na pryzmie. smród palonej gumy oraz przeciągły jęk ślizgających się po koleinach kół doszczętnie zniweczył urok zimowego poranka. mnąc pod nosem nieobyczajne inwektywy pod adresem królowej śniegu ruszyłam do akcji ratunkowej uzbrojona w zmiotkę. bite dwadzieścia pięć minut czołgałam się i wiłam jak piskorz wokół romana, ze szczególną intensywnością penetrując obszar podwozia i półki śnieżnej na której zawisło auto. dla kogoś postronnego To mógł być nieco niepokojący widok: pół mojego kadłuba razem z głową tkwił pod romanem, spod romana wystawała rzyć z gicami. fedrowałam tą zmiotką i fedrowałam ale to tak jakby deserowym widelczykiem kopać tunel metra. złachana jak po pięcioboju, purpurowa z wysiłku i ociekająca potem jak po białoruskiej bani powlokłam się w świat w poszukiwaniu stosowniejszego narzędzia pracy. szufla. potrzebna mi była szufla. najlepiej z jakimś spolegliwym pakerem przyczepionym do styliska. szuflę, niestety bez pakera, wybłagałam na drugim końcu osiedla przysięgając na numer pesel pilny zwrot. o! z szuflą drodzy państwo to zupełnie insza inszość. ze wzruszenia gotowam była ucałować stylisko gdy już po kolejnych dziesięciu minutach czołgając się po śniegu zanihilowałam pryzmę, na której wisiał roman. była godzina 07: 28. gdy roman trochę niepewnie ale czterema kołami toczył się do wyjazdu z osiedla . podczas gdy ja byłam jedną wielką, nie bójmy się stwierdzić faktu, mokrą zadyszaną szmatą. sponiewierana i doszczętnie zniechęcona widokiem pryzm na saskiej kępie , skłonna byłam porzucić auto pod biurem na środku uliczki, skutecznie ją blokując. mamtowdupiemamtowdupie mantrowałam. coś musiało być w moim wzroku bardziej złowieszczego od kurwików , bo koledzy z biura odgarnęli tonę śniegu z chodnika i przestawili romana nieco na bok. a teraz siedzę w oknie i czatuję na tego na tego ... , który osiedlowym pługiem robi te pryzmy. czekam z kartoflem w ręku i jak mi panmiły nie omieszkam grzmotnąć go w czerep.

b.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

i tak się wyrabia szacunek dla ciężkiej fizycznej pracy administratora domu. Przynajmniej powinno...
a mam wrażenie że u autora krótkiej opowiastki o zmaganiach z zimą, kiedy to wiadomo że będzie i śnieg i mróz, wywołało odmienne uczucia. A czego autorka oczekiwała w środku zimy? że wyjdzie i skowronki będą latały nad głową, słoneczko przyświecało leniwie i szumiał lekki wiaterek?
alaska

Anonimowy pisze...

no cóż, szacunek szacunkiem, ale bezmyślność i olewactwo służb różnych wywołuje chyba we wszystkich taki stan, który Benia opisała:)))i trochę zazdrościmy tym, co garażują; oczywiście zima piękna jest w tę zimę, to też fakt;
ju

benia pisze...

ja tam sobie posiedze, pomacham nóżką i poczekam aż koleżana alaska przyjedzie na ul. staropańszczyźnianą i zechce zaparkować. gut lak !
Ju - o ile pan administrator kochany odgarnął był zjazd do garażu, nieprawdaż ;)

Anonimowy pisze...

odgarnął, odgarnął. Spokojna twoja rozczochrana. Tyle że w trosce o stan swojego autka w taką pogodę pozwalamy mu odpoczywać w garażyku (co prawda nie ogrzewanym) i nabierać siły na przewóz w niedługim czasie kilogramów glazury, terakoty, drewna, kibli, wanien, cementu, cegieł, rur, łączek, umywalek, brodzików, drzwi, farb, lakierów.....
alaska