piątek, 18 marca 2011

w czasie choroby chorzy się nudzą

po spraktykowaniu środowego leżenia we czwartek się mi już znudziło (ale zdanie !– czysty koszmar polonisty). napędzana uderzeniowym antybiotykiem, okutana w szalik i frotte postanowiłam spędzić dzień w kuchni. ale tam bynajmniej, nie przy gotowaniu. nie mogę gotować bo potem to muszę jeść. a mam taką przypadłość, że jak już ugotuję to natychmiast odechciewa mi się tego jeść. odwzorowanie tego znajduje się w pękającym w szwach zamrażalniku, dokąd trafia gros upichconych potraw w oczekiwaniu na konsumpcję, gdy już zapomnę co gotowałam. problem jest tylko taki, że po jakimś czasie w zamrażalniku jest kilkanaście pojemników ze zbryloną zawartością, która jest wielką niewiadomą. bo zmrożone dania wszystkie wyglądają i pachną tak samo. losowe rozmrażanie przypomina sięganie po fasolki wszystkich smaków. zapragnę leczo, dostaję bigos. zaplanuje kotleta, dostaję ochłap słoniny. namierzam pasztet, dostaję surową karkówkę. logi(sty)czny dramat. no więc sfokusowałam się tym razem na przedwiosennym otrząśnięciu z kurzu szafek metodą wyjąć zwartość szafki, szafkę umyć, zawartość po poddaniu ostrej selekcji ustawić z powrotem w szafce. wprawdzie z powodu infekcji zrezygnowałam we środę z gimnastyki ale myślę, że już czwartkowym stepem z taboretem i z porcelaną osiągnęłam sześćdziesiąty dan. a w piątek wlokąc za sobą cicho popiskujący kręgosłup zrobiłam jesień średniowiecza wyrzucając wszystko (czytaj W S Z Y S T K O) z półek i regałów w salonie. gdy już cały ten majdan zległ na podłodze tworząc artystowski kipisz poczułam silną, fizyczną solidarność z górnikiem przodkowym po nocnej szychcie. oraz poczułam, że odwrócenie tej destrukcji nie będzie możliwe w tym stuleciu. a przynajmniej nie tymi ręcami. ponieważ jednak zakorkowany został całkowicie trakt komunikacyjny salon-kuchnia musiałam coś przedsięwziąć. wykluczywszy uprzednio aktywność fizyczną skupiłam się na wylewitowaniu umysłem wszystkich przedmiotów wspierając się co i rusz pohukiwaniem w kierunku tego gruzowiska zaklęcia „ wingardium leviosa”. jak mniemam jednak, dozowany antybiotyk musiał nadwątlić mój potencjał sprowadzając go do poziomu tępego mugola. wykluczywszy więc siły umysłu i na powrót zaprządnąwszy siły fizyczne smyrgnęłam wszystko za jednym zamachem, bo wiedziałam, że po pauzie nikt mnie nie zdrapie z podłogi. ponadto idąc za przykładem Mariana przyjęłam klucz kolorystyki w układaniu księgozbioru. wiem. zero logiki. ale jaki widok:



oraz z kilkuset woluminów wybrałam do lektury taką jedną książkę. Oczywiście, bo się ładnie konweniuje z fioletowym anturażem salonu.




a teraz idę paść na pysk.
b.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Benia nie padaj na pysk! bo kto tak ładnie będzie pisał.Życzę ci zdróweczka bo ono najcenniesze.
Jedz rosołek wyleguj sie w łóżeczku
B