piątek, 14 listopada 2014

Afterek

w dniu okolicznościowym wszystek naród przybył do biura autem i złożył solidne przyrzeczenie bijąc się w pierś z głuchym dudnieniem, że natychmiast po konsumpcji bratwursta udaje się przed zmierzchem nach hause. nietopszsz. pomyślałam, widząc uginający się pod ciężarem skrzynek limitowanego piwa oktoberfest a.d. 2014 o zawarości substancji czynnej 6,5 promila taras. na skrzynkach zaś stał karton kilku hekat (jedna hekata=4,8l) schampanskoje a na samym wierzchu sześciopak białego reńskiego. nietopszsz, pomyślałam znowu. bo ktoś jednak musi wziąć na klatę stukanie się kielichem z ojcem-dyrektorem. aaatam, pomyślałam zarzucając powrót romanem na staropańszcyźnianą, raz kozie śmierć. się złożę w ofierze- za luckość. luckość ochoczo przyklasnęła a nawet rzuciła na stos zapałkę i podrzuciła garść suchych wiórów paździerzowych. ojciec-dyrektor, w stylowym kaszkiecie, używszy na tarasie swojego magicznego podgrzewacza do grilla kilkakrotnie wywalił korki na osiedlu zanim pokazał się dym oznajmiający gotowość brykietu do wytężonej pracy. zgłaszane przez biuro oburzone protesty i jęki rozpaczy z powodu nagle przerwanej łączności ze światem zostały zbyte przez o-d machnięciem ręki wskazującym priorytet kiełbas nad jakąś tam korespondencją handlową. cicho przyklasnęłam dyrektywie szefa miotając się po kuchni pod presją czasu między fantazyjnym układaniem płatów śledzia w fantazyjne girlandy i rzeźbieniem łabądka z masła gdy nagle ogarnęła mię panika, że oto prócz śliwek w czekoladzie bufet cukierniczy leży i kwiczy pustką. jednoczesne dekorowanie stołu zeschłymi liśćmi i wyprawa do sławetnej saskokępskiej cukierni się znacząco wykluczają, przynajmniej do momentu możliwości sklonowania, na które było kruca bomba mało casu. o godzinie 11:13 ojciec-dyrektor w krótkich żołnierskich słowach zaordynował pełną gotowość bojową na godzinę 12:00 i nie ma pomiłuj, gdyż w ten czas wystrzelą korki od szampana i cały naród ma być u stołu. powentylowałam się chwilę w torebkę z wątrobianką i wówczas w nasze progi wkroczył mój ulubiony serwisant z naręczem papieskich kremówek prosto z Wadowic. TYCH Wadowic. i z TEJ cukierni. (Hosanna, westchnęłam strzeliście, krojąc turyndzką pasztetową). a zaraz za nim w nasze skromne progi wkroczyła małżonka ojca-dyrektora elegancko obujczona torbami z zawartością znamionującą widocznym logo udane łowy w Polskie marki (skórzane głównie). wkroczyła niosąc ze sobą zapach wielkiego świata, czule do piersi przytuliła i cmoknąwszy soczyście acz dystyngowanie oba me poliki poprosiła dyskretnie o wsparcie uzasadniające niepodważalną niezbędność dokonanych zakupów przed współmałżonkiem, wzbudzając tym moją natychmiastową i mentalnie galopującą solidarność nie tylko ovarien. no i nie, no nie mogę nie wspomnieć, że w musztardowym reglanie wyglądała zjawiskowo, co w parze z rozmiarem XS i twarzą Gładko świetlistą powinno skutkować u mnie zawistną chęcią natychmiastowego mordu i spalenia na grillu podgrzewanym wysadzającym korki ustrojstwem. ale teutońska boginia Freja mi świadkiem, nie mogłabym jej zgrilować. za ładna, za miła, za ciepła, za swojska. jej mimochodem podczas najpierw lanczu potem obiadu kolejno kolacji oraz grilowanego przednówka napomknięte wstawki o ojcu-dyrektorze w roli czułego dziadka wycisły nam dosłownie i dooocznie łzy wzruszenia. drodzy Panowie pamiętajcie – dobra żona to skarb i Wasze (naj)lepsze oblicze, nawet gdy w germańskim on do onej zwraca się „Mein liebes Schnaeckschen – mój kochany ślimaczku” a na polski odpowiednik „żabko – Froschlein ” wzdragają się z nieskrywanym obrzydzeniem, że fuj, czyli niemieckie mięczaki kontra słowiańskie płazy. a wszystko bez to, że po zgrilowanej kiełbsie (oesu jaka była wyśmienita!!!), po której gremium planowało zmasowany odwrót do domów, weszliśmy nagle w zaklęte nam dotychczas rewiry poniekąd prywatności szefostwa, gładko i chętnie przeszliśmy potem w tematy ogólnoświatowe, mimochodem zahaczając o różne międzynarodowe niuanse obficie, acz kulturalnie podlewane wysokooktanowym oktoberfest i hucznie strzelającymi szampanami. społeczeństwo nagle acz nad wyraz chętnie zarzuciło poranne przyrzeczenie abstynencji, co w połączeniu ze sprzyjającym klimatem zaskutkowało chóralnymi śpiewami i rytmicznym falowaniem polsko-niemieckim na melodię szlagierów pani Maryli, pana Rosiewicza i Czerwonych gitar a tymczasem z tarasu widać było już brzasku delikatne świtanie. zanim jednak, zdążyliśmy opróżnić do cna/wróć – do dna cały taras i tajemną szafę, w której ojciec-dyrektor od lat gromadził nalewkowe numizmaty. przegryzając teutońską kaszankę maczaną w swojskim chrzanie i legendarnym już paprykowym sosie Małgosi nieoczekiwanie ku gronu zawitał jeden zbłąkany Drezdeńczyk, któremu w nijakiem języku nie szło wytłumaczyć, że no party takie mamy, coroczne, tradycja taka. Drezdeńczyk już grzejący silnik do ojczyzny zaniechał drogi, ostał się z nami i oficjalnie zadeklarował chęć pozostania na forewer. mało brakowało, a runął byłby na kolana przed naszą koleżanką i buchnąwszy ją w nadgarstek złożył oficjalne oświadczyny. i tak to kończą się czasem firmowe grile z turyndzką kiełbasą i brandenburską wątrobianką.
b.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Ja proszę bardzo o próbkę tej wątrobianki. Niech się Benialooka ogarnie i skombinuje fragment do przetestowania. Jak ogarniam pamięcią nigdy Rodzice nie karmili nas wątrobianką (brrr. brzmi strasznie) ale po takich wychwalaniach pod niebiosa sama chcę ocenić jat to jest bardzo niedobre/dobre*
* niepotrzebne skreślić
Alaska

BratZacieszyciela pisze...

No to sie wyjasnilo z tym pasztetem/watrobianka...
Ciepla i zarumieniona Niemka - juz ja lubie, cos jak Martina Hill, nie dosc, ze nieszpetna to jeszcze z poczuciem humoru

benia pisze...

Wątrobianka wygląda jak ciemna pasztetowa a smakuje troszku , bardzo troszku jak pate(wyraźny brak whisky i bardziej tłuste) Społeczeństwo skonsumowało do szczętu. Sorry.