wtorek, 18 listopada 2014

O szkiciku losach w skutki brzemiennym

w Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych (sic!) we Warszawie (no to w przyszłym roku ostaje nam się ino holyłód chyba) poczyniliśmy dzisiaj starania do naszej dorocznej kartki dla Milusińskich. niewiele Wam powiem ( bo z nóg padam, po całym dniu zdjęciowym. dobrze, że nie kręcimy serialu bo byśmy legli pokotem służąc jeno za scenę zbiorową: życie towarzyskie stolicy w latach ... i jego marne skutki), ale powiem znowu, że bycie potencjalnym celebrytą jest żmudną robotą niczem górnika na ugorze i nikomu nie życzę, no chyba, że za wysokie apanaże. to wtedy i owszem. łajnot. generalnie, idąc w ślad za miernymi produkcjami rodzimych telenowel, pomysłu na kartkę zasadniczo nie było. ale. był zapał. spreparowany na prędce i przesłany wykonawcom najprzódy ot tak sobie, dla udania weny, nader lichutki szkicik na karteluszkach sklejonych skoczem wprawił temczasem w zachwyt naszego artystę fotografika. hm. artyści tak mają. widzą ponoć, czego nie widać. a widać było co zobaczyć, bo ekipa się na planie przygotowała solidnie. prawie. w roli głównej wystąpić miała choinka. i nie. nie mówimy tu o choince. choina. co najmniej trzy metry bieżące drzewostanu. zaszedłszy na plan zdjęciowy ujrzeliśmy w ciemnym kącie mikry świerczek sięgający coś ponad niedużego, siedzącego ratlerka. ekipa zdjęciowa się wytłumaczyła w sumie rozsądnie, że to nie sezon. duńskie jodły jeszcze szumią przed ścięciem na górszczycie a w Kabackim lesie kamerki poinstalowali i trudno znienacka bez mandatu wyrżnąć coś ponad mech i paproć. no, ale od czego fotoszop, prawda. zaniechawszy awantury o świerczka udaliśmy się do garderoby w celu ustrojenia oblicza makijażem a korpusu wdziankami stosownemi. i uprzejmie oraz z dumą donoszę, że nas makijażowała taka jedna pani, co makijażowała w Hameryce bohaterów serialu „Mad Men” (kto oglądał, ten wi jaki styl nam przyświecał, lata sześćdziesiąte ahoj/rulez/e viva)). takich ócz, jakie otrzymały moje prześliczne koleżanki, z trzepoczącymi, niebotycznie długimi rzęsami wzbudzającymi natychmiastowy pokot wśród męskiej gawiedzi/ekipy dawno nie widziałam. osobiście nie zamierzam zmyć tego makijażu aż do Święta Dziękczynienia. stylistka przebrała nas w przepiękne czerwone sukienki (jedną z nich koleżanka natychmiast zaliczkowała i zdjąć nie zamierzawszy do dom w niej wróciła) i w obliczu tej unikatowej stylizacji mogłybyśmy jak jeden mąż (czytaj niewiast cztery) pójść komuś za druhny do ślubu, pąsowe i zwiewne jak mak w polu pszenżyta (pomińmy milczeniem pewne zwiewności wyjątki, w końcu ja tu pisząc rządzę i mogę nieco pod osobistym kątem skonfabulować rzeczywistość). ponadto stylistka zażądała bezdyskusyjnego zezucia samonośnych i oblekła kończyny dolne oraz (yyy czyli zonk) ze szczególną pieczołowitością górne w puder naśladujący amber o zachodzie słońca na plaży w Pernabuco. Cały ten amber pozwoliłam sobie nałożyć jedynie na dłonie, które ponoć są w kamerze nad wyraz trudne/wredne i nieumakijażowane rozpościerają na zdjęciu siną poświatę martwych dusz (czy państwo sobie kiedyś makijażowało przed sfotografowaniem dłonie? nie? błąd! taka rączka sino-blada może zniweczyć majstersztyk portretu. a nawet. zepsować pośmiertny konterfekt. Państwo zapisze w testamencie – przed pochówkiem popudrować dłonie w odcieniu brazylijskiej plaży skąpanej zachodzącym słońcem!). wracając do stylizacji, nogi oblekłam w cieliste pończochy i pod groźbą nieujarzmionej histerii wymusiłam zakaz pudrowania kolan i łydek. no bo dziubdziusiu, trzeba mieć jakieś zasady, prawda. ale za to bez oporów dałam się udekorować wisiorem z pereł i cyrkonii, którego nie powstydziłby się żaden koronowany windsorczyk. a co. a co było potem, to potem. bom lekko tymczasem znużona celebrytowaniem w WFDiF
...
b.

Brak komentarzy: